"Cień wiatru" pojawił się w moim życiu przez przypadek, długo wyczekał się przed progiem, a potem, gdy tylko zauważył uchylone okno, natychmiast przez nie wskoczył, obwieszczając głośno "oto jestem!". W najmniej spodziewanym, i szczerze mówiąc, w nienajlepszym momencie zawładnął moim czasem, umysłem i co tu dłużej ukrywać, również sercem. Bo kto jak kto, ale Carlos Ruiz Zafon wie za jakie sznureczki pociągnąć, aby się działo. Książka porywa od pierwszego zdania. Otwierając "Cień wiatru" otrzymujemy bilet do wspaniałej, międzywojennej Barcelony. Wypełnionej zapachem książek, tajemnic i tego czegoś nieuchwytnego, co możemy dostrzec jedynie w oczach mądrych, starych ludzi. I zapachem miłości. Chociaż, tak naprawdę myślę, że z "Cieniem wiatru" jest jak z eliksirem, który dla każdej osoby będzie wydzielał inny zapach. A może chodzi o to że, jak pisze Carlos Ruiz Zafon, nic nie może się równać sile oddziaływania pierwszej książki, która do nas dotarła? Kłamałabym pisząc, że "Cień wiatru" jest dla mnie taką książką. Za to z całą pewnością jest to powieść, którą możemy przyrównać do renesansu. Po mrokach średniowiecznej przeciętności nagle wyłania się Ona. Napisana wspaniałym stylem, mówiąca o rzeczach ważnych w prosty sposób. Lecz wcale nie traci przez to swojej wymowy. Wręcz przeciwnie. "Cień wiatru" ogromnie przypomina mi wieżę Eiffla. Człowiek stoi, porażany ich wielkością tak bardzo, że przez chwilę zapomina o tym, by oddychać. A potem następuje wydech i pozostaje świadomość, że świat z nimi jest piękniejszy. I mimo tylu tragedii i zbrodni, nasz świat nie zasługuje na apokalipsę, tak długo jak rodzą się tak wspaniałe powieści jak "Cień wiatru".
Opinia bierze udział w konkursie