Nie wiem czy jest to kwestia masochizmu czytelników, czy po prostu garniemy się do lektur, które zapewniają nam emocjonalną przejażdżkę w nieznane, ale od dłuższego już czasu rekordy popularności biją książki, które przygniatają swym smutkiem. W których ulubiony bohater ginie śmiercią tragiczną, zapada na powoli wyniszczającą go chorobę czy też na własnych zasadach odchodzi z tego świata. Jego bliscy przez chwilę cierpią, chociaż (oczywiście!) pogodzeni są z losem, a później... Później historia się urywa, zaś czytelnik ma wierzyć, że osoba, która została opuszczona, radzi sobie całkiem dobrze i gotowa jest dalej żyć.
Problem w tym, że rzadko kiedy jest dobrze.
A właściwie... Nigdy nie jest.
Lou i Will.
Will i Lou.
Teraz...Teraz jest już tylko Lou. Lou, która nie ma pojęcia, jak dalej żyć. Która wciąż tkwi w przeszłości i nie daje sobie szansy na przyszłość. Opłakując utraconą miłość, tkwi w marazmie, z którego przecież tak bardzo pragnął wyciągnąć ją Will. Pozostaje ślepa na jutro i głucha na dawne marzenia.
Do czasu.
Nieszczęśliwy wypadek (a może nieudana próba samobójcza?) zmusza ją do wyjścia ze swojej "strefy rozpaczy" i zmierzenia się - w końcu naprawdę - z nową rzeczywistością. Tylko czy można na powrót poskładać strzaskaną doszczętnie duszę...?
"Żyj. Po prostu żyj", mawiał Will.
Co jednak, jeśli ona nie ma pojęcia jak?
"Zanim się pojawiłeś" to wyjątkowa książka. Poznałam ją tuż po premierze, gdy mało kto zdawał sobie jeszcze sprawę z jej istnienia, i z miejsca pokochałam. Pokochałam dosłownie wszystko, chociaż wylałam przy niej nie morza, a oceny łez i do dziś, przy randomowo wybranych fragmentach, krwawi mi serce, a łzy spływają po twarzy szybciej niż potrafiłby pędzić bolid Formuły 1. Trudno było (i wciąż jest :< ) pogodzić się z decyzją Willa, chociaż równie trudno byłoby ją kwestionować. Niezależnie od tego czy jego czyn był aktem miłości, czy przejawem egoizmu, pozostawił on kochającą go osobę; osobę, która będzie musiała dalej żyć ze świadomością, że pozwoliła mu odejść. Zakończenie "Zanim się pojawiłeś" pozwoliło nam uwierzyć, że Lou w miarę dobrze poradzi sobie ze śmiercią Willa, że otrząśnie się i będzie żyła tak, jak jej radził i tak, jak by chciał. Nie uważacie jednak, że takie zakończenie - choć dosyć szczęśliwe, trzeba przyznać - byłoby, lekko mówiąc, nierealne i niemożliwe? I właśnie kroplą realizmu w całej tej historii staje się "Kiedy odszedłeś", sequel bestsellerowego "Me before you". Sequel, który przez jednych jest ignorowany, a przed innych uznawany za "totalną klapę" i niepotrzebną kontynuację.
Niepotrzebną...?
Osobiście niesamowicie się cieszę, że Jojo Moyes zdecydowała się opowiedzieć nam o dalszych losach Lou. Tak wiele jest powieści o stracie, a tak mało o prawdziwym bólu i życiu po niej. Przeczytałam kiedyś, że to nie umieranie jest straszne, ale bycie pozostawionym przez umierającego, a Moyes tylko to udowadnia. Pokazuje nam rozbite w drobny mak życie Lou, która ani nie ma na siebie pomysłu, ani nie ma też sił, by wykrzesać z siebie jakikolwiek entuzjazm. Tkwi w depresji, której nie dostrzega, a którą początkowo próbuje zagłuszyć przygodnym seksem. Wraca do punktu wyjścia i nie chce (a może nie potrafi?) na nowo uwierzyć, że warto żyć. Nie potrafi zaufać innym, a sama myśl, że może kiedyś kogoś pokocha, wydaje się najbardziej absurdalnym pomysłem na świecie. Bo po co kogoś kochać i podejmować jakiekolwiek ryzyko, skoro nie ma się pewności, że ta osoba pewnego dnia cię nie zostawi i znów nie zostaniesz sama? Po co znowu skazywać się na taki ból?
"Kiedy odszedłeś" nie da się porównać z "Zanim się pojawiłeś", ba, moim zdaniem robienie tego jest całkowicie nieuzasadnione i bezsensowne. Jeśli "Me before you" jest dziełem, to "After you" jest postawieniem "kropki nad i", długim epilogiem, który zgrabnie zamyka całą opowieść i daje nam prawdziwe (a nie oczekiwane czy wymarzone) zakończenie. Moyes wciąż jest zabawna, wciąż tworzy świetne dialogi, a nowe w tej części postaci są nie dość, że dobrze wykreowane to jeszcze pełne indywidualnych, tak charakterystycznych tylko dla siebie, cech. I chociaż chcę dla Lou jak najlepiej, chociaż naprawdę ją lubię, to... Czułam jej dylematy. Naprawdę. Bo jeśli Lou bała się, że pozwalając sobie na nową miłość zdradzi Willa, to ja czułam dokładnie to samo (no, może prawie :D ), czułam się nielojalnie za każdym razem, gdy potencjalna nowa miłość Loisy wzbudzała we mnie iskierki sympatii. A wzbudzała - i to całe mnóstwo.
Kontynuacja nigdy nie dorasta do pięt pierwowzorowi. Tak mówią.
Ale czy koniecznie trzeba je do siebie porównywać? Czy nie można po prostu potraktować tej drugiej jak dopełnienia, jak możliwości powrotu do lubianych przez siebie bohaterów?
Jeśli nie będziecie oceniać "Kiedy odszedłeś" przez pryzmat "Zanim się pojawiłeś", to mam nadzieję, że odnajdziecie w tej książce to, co ja. Nadzieję, że i najgorsze chwile da się przetrwać. Siłę, która pozwoli Wam przezwyciężyć największą nawet przeszkodę. Odwagę, dzięki której śmiało spojrzycie w przyszłość. I wiarę, w to, że i Was jeszcze znajdzie szczęście.
Opinia bierze udział w konkursie