Zbyt idealistyczne podejście do świata może mocno zaskoczyć i rozczarować, gdy idealizm ten stanie oko w oko z rzeczywistością. Gdy Rudy Baylor postanowił zostać prawnikiem, nie przypuszczał, że jego wyobrażenie o prawniczym światku w niedalekiej przyszłości okaże się aż tak mylne. Rudy wierzył, że zawód prawnika da mu dobrze płatną pracę w renomowanej kancelarii, a on sam będzie idealnie działającym trybikiem w wielkiej machinie sprawiedliwości. Jeszcze zanim Rudy odebrał dyplom, przekonał się, że świat pod patronatem Temidy rządzi się całkiem innymi prawami; panuje tu bezwzględność, egoizm i nade wszystko żądza pieniądza, którą zaspokoić można poprzez pozyskanie kolejnego klienta (i jeszcze jednego, i kolejnego, i jeszcze...), i to w dodatku metodami rodem z pogranicza etyki zawodowej.
Taka praktyka niezbyt odpowiada świeżo upieczonemu adwokatowi, więc Rudy bez mrugnięcia okiem kończy swoją krótką karierę w szemranej kancelarii i postanawia działać na własną rękę. Już podczas studiów jego klientami stała się rodzina Blacków, której firma ubezpieczeniowa odmówiła słusznie się jej należącego odszkodowania. Dla raczkującej kancelarii Rudyego sprawa ta może się okazać żyłą złota; zwłaszcza że wszystko wskazuje na to, iż sprawiedliwość twardo stoi po stronie jego klientów.
John Grisham dla pisania książek porzucił praktykę adwokacką. Jak nikt inny potrafi więc przekazać swoim czytelnikom zarówno oficjalne, jak i zakulisowe aspekty prawniczego fachu; w "Zaklinaczu deszczu" takich niuansów znajdziemy co niemiara. Powieść ta niesie ze sobą jedną brutalną prawdę: że sprawiedliwość wcale nie jest ślepa, a szale wagi trzymanej przez Temidę przechylają w jedną lub drugą stronę odpowiednio dobrani "obrońcy" prawa. Wszak już osoba sędziego pierwotnie zajmującego się sprawą Blacków mogła sprawić, że pozew wystosowany przez Rudyego, zamiast stać się zalążkiem wielomilionowego odszkodowania, prawie wylądował w koszu.
"Zaklinacz deszczu" wartkością akcji nie grzeszy, ale w zamian za to otrzymujemy powieść bardzo dobrze dopracowaną merytorycznie, przez co jej lektura, będąca w dużej mierze fabularnym opisem przewodu sądowego, ani trochę nie nuży. Grisham jednak trochę przesadził stwarzając warunki zbyt przychylne dla głównego bohatera. W efekcie pierwsza część powieści uświadamia czytelnikowi jak trudno jest się odnaleźć młodemu adwokatowi wśród prawniczych rekinów i jak spore są różnice pomiędzy teorią a praktyką w tym fachu. Dalej natomiast widzimy świetnie radzącego sobie na sali sądowej młokosa, który z wręcz nienaturalną szyderą drażni zasiadającego po drugiej stronie wielkiego Leo Drummonda. Taki kontrast niestety nieco razi i w dodatku czyni zakończenie powieści mocno przewidywalnym. Razi też wątek miłosny - naciągany, nieciekawy, niepasujący do całej reszty i zbędny; zamiast urozmaicać powieść, jedynie przeszkadza.
Mimo tych paru minusów książkę zdecydowanie polecam. Miłośnicy historyjek zza kulisów prawniczego świata na pewno nie będą nią zawiedzeni.
Opinia bierze udział w konkursie