Carrière zakochał się w Meksyku, a ja w jego „Alfabecie...”. Bo jest w nim niemal wszystko, co chciałoby się wiedzieć o tym kraju. I tak nęcąco podane, że można go czytać, przeglądać, szukać kolejnych haseł z podnieceniem towarzyszącym odkrywcom nowych lądów. Bardzo szybko się okazuje, że wbrew pozorom niewiele wiemy o tym egzotycznym, metyskim państwie. Szerokie ronda sombrer i palący smak chilli mogą przesłonić wiele faktów. Jak te na przykład, że w Meksyku miliony ludzi wciąż posługują się mową Azteków i Majów.
Autor szczodrze dzieli się z nami wiedzą dotyczącą kulinariów, położenia (i geograficznego i politycznego), zwyczajów i historii. Raczy nas mieszanką, w której jest miejsce na jedzenie, picie, w tym mocne alkohole (nie tylko tequilę), gwiazdy kina, kurorty, smog w stolicy, najgorsze przekleństwa i Matkę Bożą z Guadelupy. Kiedy czegoś nie jest pewien, kiedy tylko o czymś zasłyszał albo był świadkiem niezrozumiałego obyczaju – zaznacza to. Jego styl jest szczegółowy, ale nie suchy. Pisarz nie unika i współczesnych problemów związanych z nasileniem się przemocy czy ucieczkami przez północną granicę do „raju” zwanego U.S.A. Bo chociaż największa indiańska piramida znajduje się na terytorium Stanów Zjednoczonych, Meksyk ma do ofiarowania o wiele więcej niż tylko barwny folklor, sumiastego wąsa, biedę i kult macho.
Książka została napisana w formie leksykonu. Hasła ułożone są alfabetycznie, a pod większością z nich znajdziemy odsyłacze do innych, powiązanych tematycznie rozdziałów. I biada temu, kto od razu twardo postanowi, że będzie czytać strona po stronie, jak na porządnego czytelnika przystało. Odnośniki pod hasłami zbyt kuszące, lubią przerzucać nas to w środek, to pod koniec książki. Nowe tytuły wabią, fragmenty rozdziałów wciągają na dłużej niż na chwilę. Nie liczy się porządek, w jakim zapisano hasła, tylko to, co nas w tym danym momencie zainteresuje. W zależności od tematu rozdzialiki mają różną długość, ale i tak najdłuższe mnie przekraczają kilku stron. Stąd złudzenie, że zaraz skończymy czytanie w środku i powrócimy na początek książki. W ten sposób można co najwyżej skończyć z kilkoma zakładkami wetkniętymi w różne miejsca.
„Alfabet zakochanego w Meksyku” to najlepsza lekcja z wiedzy o innym kraju. Ni to przewodnik, ni to podręcznik, ni literatura faktu. Od nas zależy, co zechcemy w niej odkryć. Jeśli sięgniemy po całość, odwdzięczy się i zaczaruje nas Meksykiem na zawsze.
Opinia bierze udział w konkursie