Kontynuując moją przygodę z twórczością Philipa K. Dicka, sięgnąłem po książkę Deus Irae, która została napisana we współpracy z Rogerem Zelaznym. Przedstawia ona świat po wojnie nuklearnej, w którym na skażonej ziemi rodzą się groteskowe rośliny, stworzenia, ale również idee. Nastał bowiem kult Boga Gniewu, czyli tytułowego Deus Irae, który wypiera wiarę chrześcijańską. W małym miasteczku Charlottesville w Utah mieszka Tibor McMasters - mężczyzna pozbawiony rąk i nóg, ale jest za to niezwykle uzdolniony malarsko. W Kościele wyznawców Boga Gniewu tworzy wspaniały fresk, ale jedyne co mu pozostało, to oblicze Deus Irae. W tym celu wyrusza na pielgrzymkę na swoim wózku zaprzężonym w krowę, aby poznać jego prawdziwe oblicze...
Niestety w przypadku tej książki spotkał mnie lekki zawód. Być może wiąże się to z faktem, że spodziewałem się po niej czegoś nieco innego. Otóż cała otoczka związana z życiem po katastrofie nuklearnej nie do końca została stworzona z zachowaniem wierności faktom. Przede wszystkim Carl Lufteufel był zwykłym amerykańskim urzędnikiem, a jednak spowodował globalną katastrofę nuklearną. Wydaje się to nie mieć zupełnie sensu, ponieważ kiedyś, jak i obecnie, nie jest wcale tak prosto w demokratycznym państwie o detonację bomby atomowej, nie mówiąc już o użyciu całego arsenału, co miało miejsce w książce. Nie mogła zatem tego zrobić jedna osoba, nawet jeśli spojrzymy na to z lekkim przymrużeniem oka... Jeszcze innym zagadnieniem jest wszechobecna mutacja - w ciągu kilkudziesięciu lat powstały dziesiątki nowych gatunków zwierząt, jak i ludzi, które wytworzyły własne zachowania oraz społeczności. Jednak jeśli wczytać się w opisy tych istot, to zbyt diametralnie się one różnią, aby była mowa nawet o podkoloryzowaniu kwestii mutacji. Z drugiej zaś strony, autorzy bardzo dobrze oddali zachowanie ludzi po takiej katastrofie. Nastąpiło bowiem mentalne i cywilizacyjne cofnięcie się poziomu ludzkości o co najmniej kilka wieków. Zaczęła się walka o przetrwanie kolejnego dnia, a dane schowane w schronach, mające pozwolić ludzkości się odbudować, zostały zwyczajnie zapomniane. Zmieniły się priorytety i odbudowa cywilizacji przeszła na dalszy plan... Wydawać by się mogło, że wątki postapokaliptyczne będą dominować, tymczasem stanowią jedynie tło, które nie jest szczególnie mocno rozwijane w trakcie opowieści. Czego bardzo żałuję, ponieważ z pozostałymi elementami mogłoby one stworzyć zdecydowanie lepszą całość. A tak nakreślają jedynie pokrótce realia w jakich przyszło żyć bohaterom oraz wprowadzają do problematyki książki.
Osobnym i najważniejszym jednak zagadnieniem jest tytułowy Deus Irae. Można by sądzić, że Carl Lufteufel, jako osoba, która spowodowała zagładę świata, będzie napiętnowana i przeklinana przez kolejne pokolenia. Tymczasem został on uczyniony bogiem i, według Kościoła Boga Gniewu, ma on zarówno powłokę cielesną, jak i boską. Natomiast kościół chrześcijański jest w mniejszości i przegrywa walkę o wiernych... Nikogo zatem nie powinno zdziwić, że w książce w dużej mierze dominują rozważania na temat boga, dobra i zła, czy sensowności religii. Niestety również i w tym przypadku te dysputy potrafią chwilami znużyć i odnosi się wrażenie pewnej wtórności w argumentach bohaterów. Oczywiście nie brakuje niesamowicie klimatycznych scen, jak chociażby Lufteufel wyrywający sobie nietypową koronę cierniową z głowy, czy nawiązanie do Całunu Turyńskiego. lecz giną one w niedopracowanej historii i przedłużających się dialogach.
Deus Irae jest opowieścią o zrujnowanym świecie, w którym doszło do odwrócenia wartości. Najważniejszy jest nie chrześcijański Bóg, lecz Bóg Gniewu, będący uosobieniem urzędnika odpowiedzialnego za nuklearną katastrofę. Książka zawiera wiele świetnych pomysłów i idei, lecz posiada również pewne niedoskonałości, które nie pozwalają w pełni nacieszyć się tym, co autorzy chcieli w niej przekazać.