"Dłoń Króla Słońca" autorstwa J. T. Greathousea to pierwszy tom cyklu Kroniki Olchy. Książka dzieli się na pięć części, w których opisywane są kolejne losy chłopaka, tytułowego Olchy (albo Głupiego Kundla, jak kto woli). Historia zaczyna się od najmłodszych lat, kiedy Olcha mieszkał z rodzicami i babką, uczył się do egzaminów na Dłoń cesarza, a w ukryciu i najczęściej nocami chodził na schadzki z babcią, która pokazywała mu zabronioną magię oraz opowiadała o ich dziedzictwie. Olcha bowiem był półkrwi Nayeńczykiem, ludem tępionym, pogańskim... ale też pragnącym uciec spod jarzma cesarstwa i aktualnie toczącym regularną partyzantkę.
Zagubiony Olcha przez swoje podwójne więzy krwi nie potrafił zdecydować, kim był. Pragnął jedynie uczyć się magii. Wskutek wielu wypadków Olcha postanowił podążać drogą niczym rasowy Sienieńczyk, czyli aspirował na stanowisko Dłoni cesarza. Chłopak nie spodziewał się jednak, że obrany kierunek może okazać się tak... zaskakujący, a zdobyta wiedza oraz doświadczenie tak tajemnicze.
Czy podążanie ramię w ramię z cesarstwem było w rzeczywistości rozsądną decyzją? A może Olcha powinien wybrać dołączenie się do nayeńskiego ruchu oporu?
"Dłoń Króla Słońca" J. T. Greathousea to oryginalna opowieść przedstawiająca, mogłoby się wydawać, ciekawą historię życia Olchy. Sęk w tym, że książka okropnie mnie wynudziła, szczególnie na początku, a w fabułę wciągnęłam się dopiero gdzieś po trzysta pięćdziesiątej stronie, czyli około sto stron przez końcem.
Kompletnie nie mogłam zrozumieć postępowania głównego bohatera, którego rozchwianie emocjonalne, brak zdecydowania, a nawet błądzenie po omacku okropnie mnie irytowały. Czasami miałam ochotę postawić go do pionu, by wreszcie podjął decyzję, ponieważ jego zagubione myśli, narzekania czy lamenty nad dokonaniem prawidłowego wyboru (być Sienieńczykiem czy Nayeńczykiem) sprawiały, że miałam ochotę rzucić książką i sobie darować dalsze czytanie.
Najbardziej ubolewam nad faktem, że pomysł na fabułę był naprawdę dobry. Chłopak z pomieszanej rodziny szuka własnej ścieżki, zastanawia się, kim zostać, kiedy dorośnie i czy podążać za tradycjami rodzinnymi. Wykonanie jednak całkiem zgasiło ogień, ponieważ zamiast interesującej, dynamicznej fabuły dostałam coś a la Cierpienia młodego Wertera (oczywiście, trochę przesadzam, ale pragnę nakreślić wam mój punkt widzenia).
W "Dłoni Króla Słońca" znalazło się jednak kilka plusów. Przede wszystkim przepiękne wydanie, które zachwyca oczy. Zintegrowana okładka, ilustracje Pawła Zięby i cudowne, pomalowane kartki z przodu to raj dla okładkowych srok. W książce pojawiło się również kilka interesujących zwrotów akcji, a niektóre postacie poboczne zyskały moją sympatię (zwłaszcza Wilga). Gdyby nie tajemnicze, wręcz elektryzujące zakończenie, na pewno nie sięgnęłabym po kontynuację. A tak, pragnę jednak się dowiedzieć, czy Głupi Kundel w rzeczywistości będzie głupim kundlem, czy w drugim tomie przybędzie mu trochę rozumu. :)
To, czy sięgnięcie po "Dłoń Króla Słońca", czy nie, zależy całkowicie od was. Ja oficjalnie polecać nie zamierzam, szczególnie że przez 3/4 książki bardzo się wynudziłam, a zachowanie głównego bohatera wywoływało u mnie notoryczny ból głowy. Najlepiej sami zdecydujcie, pamiętając, że jednak planuję przynajmniej zerknąć na drugi tom, ponieważ zakończenie totalnie mnie kupiło.