Są takie książki wobec których nie sposób jest przejść obojętnie. Często do sięgnięcia po nie skłania nas piękna okładka, postać autora lub też wydarzenia, które opisuje. W moim przypadku zadziałało to ostatnie. Temat autyzmu jest mi bliski, Indie są krajem który darzę miłością a historię człowieka obdarzonego Orderem Uśmiechu, w dzisiejszych szarych i smutnych czasach, zdecydowanie warto jest poznać. Książka ta jest świadectwem na to, że dobrzy, troszczący się o los innych, ludzie są wśród nas i nieprawdą jest, że możemy ich spotkać wyłącznie na ekranach telewizorów, w fundacjach charytatywnych czy usłyszeć w radio. Wanda Wajda to osoba taka jak ja, również mieszkanka Warszawy, codziennie przemierzająca te same ulice. Być może nawet ją spotkałam na jakimś przystanku ale pochłonięta własnymi sprawami nie zwróciłam na nią uwagi? Ta książka powstała właśnie po to by otworzyć czytelnikom oczy na otaczający ich świat, w którym dobro i zło toczą nieustającą walkę, a dzięki takim ludziom jak mama Scholi, dobro wygrywa kolejną bitwę.
Wanda jest kaleką, niepełnosprawną, niedowidzącą, niektórzy nazwą ją osobą gorszego sortu inni przyrównają do anioła, który zstąpił na Ziemię. Scholka jest kaleką, niepełnosprawną, ślepą, niektórzy nazwą ją osobą gorszego sortu inni aniołkiem. Ile ludzi tyle opinii, które często mogą ranić, ale jedna jest prawdziwa : obie kobiety razem tworzą rodzinę. Komórkę społeczną stworzoną wyłącznie z miłości, której udało się pokonać wszelkie przeciwności losu. I z uśmiechem czekać na następne. A te na pewno się pojawią, takie życie.
Scholastyka została porzucona, jak tysiące dzieci w Indiach. Znaleziono ją na śmietniku, niedożywioną, owrzodzoną i czekającą na śmierć, jednak ta nie chciała nadejść. Pewnego dnia na drodze dziewczynki stanął niewidomy Bóg w postaci młodej turystki z Polski. Turystki, która nie tylko miała misję lecz i wielkie serce. Scholka wraz nową opiekunką przebyła długą drogę z Kalkuty do Warszawy, z ulicy do ciepłego domu, z krainy zapomnienia do ojczyzny nadziei. I tam rozwinęła skrzydła.
Jestem osobą wierzącą jednak moja wiara dryfuje w kierunku deizmu. Nie jestem do końca przekonana czy Bóg, który stworzył ludzi i świat, nadal interesuje się ich losem. Jednak każda kolejna książka z rodzaju "Dziecka z Kalkuty" przekonuje mnie do tego, że jednak nie mam racji. Najprościej bowiem jest nie wierzyć, nie musimy wtedy zadawać sobie pytań o istotę Boga, o to dlaczego pozwala ludziom cierpieć, godzi się na niesprawiedliwość. Dlaczego pozwala niewinnym dzieciom umierać? Nieco trudniej jest wierzyć i nie wierzyć jednocześnie, nie podważać dzieła stworzenia lekceważąc rytuały. Jednak najtrudniej jest całkowicie zaufać Bogu, oddać się mu pomimo prób, które na nas zsyła. Mało kto potrafi wykazać się hiobową postawą i brać to co mu dają z uśmiechem na ustach. Wanda Wajda jest jedną z najodważniejszych osób o jakich czytałam. Od najmłodszych lat była bowiem doświadczana przez los, kilkukrotnie traciła wzrok, miała utrudniony dostęp do edukacji, przeżyła wypadek, który poskutkował kalectwem jednak się nie poddała. Mało tego, Bóg zawsze był na jej ustach, z uśmiechem szła ponad trzysta kilometrów z Warszawy do Częstochowy czy nie namyślając się zbytnio wyjechała w podróż do Indii by wraz z siostrami miłosierdzia pomagać niewidomym, porzuconym przez rodziny i świat dzieciom. Zapewne miała chwile słabości i zwątpienia jednak to wiara i nadzieja zawsze wygrywały. Człowiek, którego spotkała tragedia ma rzadko kiedy siłę do tego by dziękować Bogu za każdy kolejny darowany dzień. Pani Wanda nie błagała o odzyskanie wzroku, prosiła o siłę, modliła się o zdrowie i szczęście dla innych . Ze swoim losem się pogodziła. I wiecie co? Zostało jej to wynagrodzone. Ta książka jest dowodem na to, że warto wierzyć w cuda. Jedni powiedzą, że to łaska boska inni , że cud medycyny. Jaka jest prawda tego się nie dowiemy nigdy jednak wierzyć warto, w cokolwiek.
My, ludzie żyjący w XXI wieku, jesteśmy wygodni. Często nasze życie jest zaplanowane od początku do końca. Dziecko w brzuchu matki już można zapisać do szkół, nawet nie znając jego płci. Rodzice planują przyszłe kariery, zawierają odpowiednie znajomości, odkładają grosz do grosza byle na nic nie zabrakło. Lubimy jak w naszym życiu panuje porządek, musimy mieć wszystko pod kontrolą. Mało kto jest dziś spontaniczny, dlatego postawy takie jak Wandy Wajdy trzeba nagradzać. Niewidoma, kaleka kobieta ma w sobie więcej empatii i współczucia niż miliony zdrowych ludzi. Więcej niż ja. Zżera mnie strach związany z opieką nad moimi dziećmi, często się poddaję, krzyczę, wyrywam włosy z głowy, płaczę. Nie potrafię wyobrazić sobie, że jedno z moich dzieci jest kalekie, niepełnosprawne, inne. Nie w dzisiejszych czasach kiedy każdy chce być idealny. I kupujemy sobie ten ideał wspierając fundacje charytatywne, a tej prawdziwej pomocy jest jak na lekarstwo. Autorka ukazuje nam czym naprawdę jest macierzyństwo. Pokazuje, że można pokochać za jedno słowo, za jeden uśmiech. Scholka choruje na upośledzenie sprzężone. Występuje ono wtedy kiedy u pacjenta stwierdza się więcej niż jedną niepełnosprawność. Jest autystyczna, w jej twarzy nie wykształciły się gałki oczne, cierpi na choroby skórne i różnego rodzaju alergie i nietolerancje, boryka się z problemami ginekologicznymi. Ta lista to dopiero początek. Życie Scholki to całodzienna terapia, nauka poprzez zabawę. Należy się śpieszyć bo nikt nie żyje wiecznie. Ćwiczenia z odważnikami, nauka chodzenia i ssania przez słomkę, poznawanie piktogramów, dogo i muzykoterapia, masaże, obozy, badania to codzienność. Jednak nikt się tutaj nie poddaje. Obie kobiety walczą nie tylko z opornym ciałem i zagubionym umysłem, najgorsza jest walka z durnymi przepisami, rozbuchaną biurokracją, niekompetentnymi urzędnikami i resztą, która rzuca "przepisowe i prawne" kłody pod nogi.
Jednak czasem zaświeci słońce. Ktoś komuś szepnie dobre słowo, znajdzie się dziennikarz zainteresowany wzruszającą historią, przyjedzie kuzynka która zna dobrego rehabilitanta itd, itp. Dzięki znajomościom, kościołowi, fundacjom oraz zwykłym szarym ludziom możliwa jest pomoc, na którą nie stać zwykłego, szarego obywatela. Niestety przyszło nam żyć w państwie paradoksów. Dzieci są odbierane matkom, które pomimo pomocy Caritasu nie są w stanie ich utrzymać, a rodziny zastępcze do których trafią, otrzymują 4 tysiące złotych na wychowanka. Czemu nie dać tych pieniędzy matce? Jest to jeden z wielu przykładów w tej książce, przykładów na to z czym trzeba walczyć. Czasem wojna z urzędnikami jest z góry skazana na niepowodzenie , wtedy trzeba iść wyżej aż do samego prezydenta, aż do samego Boga. "Dziecko z Kalkuty" jest książką-podziękowaniem, często pośmiertnym, dla tych dobrych, współczujących ludzi, którzy sprawili, że na ustach Scholki mógł zagościć uśmiech.
Jestem wzruszona postawą Pani Wajdy, moim zdaniem Order Uśmiechu to za mało, zasługuje na Order Odwagi, Poświęcenia...Order Dobrej Matki. Nie każdy z nas byłby w stanie znaleźć w sobie tyle siły i optymizmu. Ludzie XXI wieku martwią się "problemami pierwszego świata" zapominając o tym trzecim, o tych co nas naprawdę potrzebują. Książka ta niesie nadzieję, pokazuje że w każdym zakątku Ziemi są ludzie, którzy poświęcili własne życie i samych siebie by nieść pomoc innym. "Dziecko z Kalkuty" to ważna, piękna i wzruszająca opowieść o cudownych postaciach, troskliwych terapeutach, profesjonalnych lekarzach, empatycznych politykach, walecznych dzieciach i ich aniołach stróżach. Polecam.
Opinia bierze udział w konkursie