Małgorzata Kalicińska to charakterna autorka, która zachwyciła swoich czytelników Trylogią Mazurską (Don nad rozlewiskiem, Powroty nad rozlewiskiem, Miłość nad rozlewiskiem). Jej książki sprawiają, że ludzie na nowo chcą kochać, wierzyć i mieć w sobie nadzieję. Wsiąkając w literaturę pani Kalicińskiej człowiek uspokaja się, wycisza i poddaje refleksji. Sprawne słowa autorki zadomawiają się w mózgu, sercu i duszy. Czytając jej zapiski czytelnicy stają się pewniejsi, szczęśliwsi i mądrzejsi.
Fikołki na trzepaku Małgorzaty Kalicińskiej to opowieść innego rzędu. Książka ta jest sentymentalną podróżą do przeszłości z wszystkimi jej ważnymi smakami, zapachami, obrazami. Całość opisana jest z perspektywy aktywnego i pogodnego dziecka, które rośnie, rozwija się i z wielką uwagą patrzy na świat. Dziewczynka jeszcze niewiele rozumie i niewiele wie, za to jej oczy są zawsze szeroko otwarte a jej pamięć fotograficznie zatrzymuje najdrobniejsze szczegóły. Klimat, który stworzyła autorka przy pomocy malowniczych wspomnień całkowicie pozwala czytelnikowi przenieść się na dawne podwórka, gdzie najważniejszym przedmiotem był trzepak. Dla jednych będą to wspomnienia, które obok beztroskiego śmiechu przyniosą też refleksyjną łzę. Dla drugich będzie to zbiór drogocennych faktów, które pozwolą zachłysnąć się przeszłością.
Książka ta jest kroniką, reportażem, spisem rzeczywistych wydarzeń i przeobrażeń. Na łamach tych kartek autorka opisuje swoje dzieciństwo na Saskiej Kępie, własną rodzinę i przyjaciół. Dotykamy zwyczajnego życia owych czasów, atmosfery świąt oraz tradycyjnych pochodów. Podpatrujemy również jak wyglądała emigracja rodziny Kalicińskich do Moskwy, powrót do kraju i zmiany, które w ojczyźnie zastali.
Wszystko opisane jest lekkim i swobodnym językiem. Książka spokojna, stateczna i refleksyjna. Nie mogę nazwać jej ciekawą, intrygującą czy wciągającą. Ten zwyczajny opis dzieciństwa przypomina pamiętnik dziecka, który choć bogaty w szczegóły to jednak jest pozbawiony charyzmy. Brnęłam przez tę opowieść wyszukując wspomnień o Warszawie, Polsce, realiach i przeobrażeniach. Czułam smak świeżego chleba i kradzionych niedojrzałych owoców od sąsiada. Wdychałam osiedlowe powietrze, które wciąż było otoczone polami i łąkami. Przesiadywałam na podwórku, aby wraz z innymi rówieśnikami bawić się w tamtejsze gry, bądź wraz z koleżankami tworzyć widoczki. Robiłam zakupy w plecionej siatce. Widziałam wiadomości w czarno- białym telewizorze i słyszałam pierwsze utwory Maryli Rodowicz albo Czerwonych Gitar. Czułam dumę nosząc pierwsze kolorowe cienkie rajstopy, jeansy albo fartuszek szkolny z falbankami. Kolekcjonowałam papierki po gumach Donalda i tworzyłam zeszyty ze sławnymi postaciami. Czytając kolejne strony rozczulałam się nad tymi wspomnieniami i uśmiechałam się sama do siebie. Cały jednak opis wypraw do kolejnej ciotki czy wujka nie wzbudziły mojego zainteresowania, nie zaszczepiły ciekawości. Bez większych emocji gościłam się w tym rodzinnym towarzystwie.
Nie potrafię polecić tej książki z czystym sumieniem. Nie czytałam jej zachłannie, nie poświęcałam jej każdej wolnej chwili, nie rozmyślałam o niej całymi dniami. Momentami nudziłam się i nie do końca rozumiałam po co ja to wszystko czytam. Pomimo wielkiego szacunku do autorki muszę stwierdzić, że czegoś mi zabrakło w tej książce. Tym razem nie czułam wyraźnie wszystkich smaków.
Opinia bierze udział w konkursie