Po czterech latach nieobecności Leah wraca do rodzinnego Los Angeles. Znów mieszka z bratem, znęcającą się nad nią psychicznie matką i niczego nieświadomym ojcem. Boi się powrotu do szkoły, bo wie, że codziennie będzie musiała oglądać w niej Isaaca ? przyjaciela z lat dziecięcych i nastoletnich oraz jej pierwszą miłość. Czy odnajdzie się w nowym towarzystwie? Czy będzie potrafiła podjąć trudną decyzję o wyborze uczelni? I czy zdoła trzymać się z dala od Isaaca..?
Zwykle pisząc recenzje w tym miejscu wymieniam plusy przeczytanej pozycji. Niestety w przypadku ?Good boys go to heaven? jestem zmuszona pominąć ten fragment, ponieważ w tej książce nie spodobało mi się kompletnie nic, a czytanie jej z pełną odpowiedzialnością za własne słowa jestem zmuszona nazwać ?katorgą? tudzież ?drogą przez mękę?. Jeszcze nigdy nie miałam takich problemów z napisaniem, o czym w ogóle jest recenzowana przeze mnie książka. W mojej opinii jest o niczym. Pięćset stron bez treści. Gdyby się uprzeć, można tę historię na spokojnie skrócić do stu pięćdziesięciu stron, które wprawdzie byłyby nudne, ale konkretne i już nie tak parszywie rozwleczone.
Zacznę od tego, co najbardziej działało mi na nerwy. Każdy z rozdziałów rozpoczyna się akapitem, w którym Leah lub Isaac (jeśli akurat rozdział jest z jego perspektywy) raczy nas pseudopoetyckofilozoficznym (już nawet nie wiem jak mam to nazwać) bełkotem. Wiecie, takim ?życiowym?. Coś w stylu opisów pod zdjęciami gimnazjalistek na fejsie w czasach, gdy były jeszcze gimnazja. Takie, co mają być głębokie i emocjonalne, a w praktyce wychodzi, jak wychodzi. Przykład? Bardzo proszę, pierwszy z brzegu: Każdy aspekt składający się na życie można było porównać do puzzla. Żeby uzyskać pełny obraz, trzeba było dopasować każdy mały kawałek, a to wymagało czasu. Nie można było na siłę złożyć niepasujących do siebie części.
Kolejna sprawa ? do bólu nienaturalne dialogi. Błagam, przecież nikt nie rozmawia tak, jak bohaterowie tej książki. Możecie mi zarzucić, że może mnie się to nie przytrafiło, albo że to przecież książka i dialogi muszą być napisane ładniej niż mowa potoczna. Oczywiście. Ale bez przesady. A tutaj przesada jest i to gruba. Wyobraźcie sobie, że pytacie nową koleżankę, czy bieganie jej pomaga, a ona odpowiada wam: W pewnym momencie, gdy mijam tę krawędź własnych możliwości powoduje jedynie ból. To on pomaga. Sprawia, że czuję się żywa, gdy spadam w tę toń, gdzie tkwią diabły próbujące ponownie pochwycić mnie w swoje sidła. Póki ból istnieje, nie jestem martwa.
Bohaterowie. Czy był tu ktoś, kogo dało się szczerze polubić? Nie. Znienawidzić? Nie. A ktoś, kto był mi obojętny i jutro nie będę już o nim pamiętać? Tak, każdy, oprócz głównej bohaterki. Jej zwyczajnie nie lubię. Sarkastyczna Leah cierpi na syndrom ?nie jestem taka, jak inne dziewczyny?. Miałam jej dość od samego początku. Jej przemyślenia dotyczące innych ludzi przepełnione były goryczą i to zupełnie bez powodu. Ona tak uważała i już. Wytykała w ludziach to, co u niej samej było inne. Zamiast uznać za oczywiste to, że ludzie są różni, Leah usiłowała wmówić nam, że wszyscy wokół są gorsi i należy z nich skrycie szydzić, bo nie są jak ona. Nie wiem co to miało na celu. Gdy Leah wdawała się w potyczkę słowną z kimkolwiek, taka wymiana zdań zawsze kończyła się tym, że dziewczyna rzuciła jakieś wyzwisko. I cyk, koniec tematu. Wyzwała ? wygrała. Do nerwicy doprowadzało mnie też to, jak Leah po prostu coś powiedziała, a wszyscy wokół milkli albo byli w szoku. Szkoda, że nigdy nie była to wyszukana ironia, ani czarny humor, jak sama uważała. To, że próbuje mi to wmówić, nie oznacza, że tak naprawdę jest.
Hope i Asa to wydziarana para buntowniczych dzieciaków. Nie zrobili w tej książce kompletnie nic, by zasłużyć na respekt, jakim ponoć darzyła ich cała szkoła. A że byli tacy superniebezpieczni wiemy tylko dlatego, bo Leah nam o tym powiedziała. Aha, jeszcze dlatego że palili papierosy i ubierali się, jak buntownicy. Warto dodać, że synonimem dla imienia Hope było słowo ?wytatuowana?. Miłość tej pary ponoć podziwiała cała szkoła. Każdy chciał kochać i być kochany tak, jak oni się kochali. W czy Wy mieliście w swojej szkole taką parę? Ja też nie.
Reszta bohaterów była tak bezpłciowa i niepotrzebna, że równie dobrze mogliby być jedną osobą. Nie wiem kto był kim, ani jaką pełnił rolę w tej historii i w sumie niczego nie straciłam. Wiele z wątków też nie było potrzebnych. Za ten najbardziej zbędny uważam moment, gdy paczka przyjaciół pojechała na wycieczkę, a jeden z nich poszedł się wysikać w krzaki, po czym przepadł i wrócił z arbuzem, którego kupił na targu. Później turlał tego arbuza po drodze, aż rozwalił się o kamień. Koniec.
Potencjał miał wątek matki i babci Leah, którego bezspoilerowo opowiedzieć nie mogę. Naprawdę wierzyłam, że naprawi on tę książkę i zwyczajnie mi się spodoba. Niestety potoczył się tak, że pozostała mi wyłącznie wiara w zmarnowany czas.
W książce tej dwukrotnie mamy zerwanie. Chodzi o dwie różne pary. Tyle, że te zerwania nie miały kompletnie żadnych podstaw i mam wrażenie, że zostały wciśnięte na siłę, byleby tylko wydłużyć tę historię. Dodam, że nie było tam żadnych zdrad, czy kłamstw, a bohaterowie mieli między sobą wszystko wyjaśnione, a ja musiałam przez kilkadziesiąt stron czytać o tym, jak wielce cierpią z powodu zerwania.
Studia Leah. Najpierw chciała tam. Później tu. Potem znowu tam. I jeszcze raz tu. I tak w kółko. Rozumiem, że to trudna decyzja, lecz to jak często Leah zmieniała zdanie doprowadzało mnie do nerwicy.
Liczba wylanych łez: zero
Liczba uśmiechów: zero
Liczba wzruszeń: zero
Liczba niekontrolowanych parsknięć śmiechem: jeden. Gdy rozwikłał się pewien mroczny sekret, po którym życie głównych bohaterów się posypało.
Podsumowując ?Good boys go to heaven? nie podobało mi się ani trochę. Przez swoją infantylność i pseudopoetyckość. Nie wiem dla jakiej grupy odbiorców jest kierowana i nawet nie chcę się w to zagłębiać, by nikogo nie urazić. Ja polecić jej nie mogę, no ale cóż. Może Wy odnajdziecie w niej ?to coś?, czego ja nie dostrzegłam.
Opinia bierze udział w konkursie