Niesztampowe książki to przede wszystkim dobra fabuła, fajny risercz i lekka nadnaturalność, hiperbolizacja rzeczywistości. Coś, co miesza się z jawą i snem, jednocześnie podkręcając złożoność ludzkiej natury.
No i mogłabym rzec, że to jest świetne, ale w przypadku "Krainy miłości i zatracenia" to nie będzie takie proste. Mam bowiem do czynienia z pozycją, która może burzyć co bardziej konserwatywną krew, powodując, że powieści do końca nie uda się zrozumieć. I dobrze. Normalne książki są nudne.
Wyspy Dziewicze... musiałam wyguglować, gdzie to się znajduje, a potem przejść do grafiki, by trochę powzdychać do tamtejszych krajobrazów. Umiejscowienie fabuły, historii książki w takim miejscu było pierwszym plusem tej historii. Poczułam podmuch lata, trochę niepokojący, ale nadal był to letni wiaterek. Do tego doszła stylizacja całości, dodawanie ułamków w postaci tamtejszych ciekawostek. To bardzo ważne, ponieważ można napisać: XYZ jest na Wyspach Dziewiczych. A można sprawić, że i czytelnik szybko tam się znajdzie. To właśnie udało się autorce tekstu.
I nie przyczepiłabym się do stylu, gdyby nie to, że mamy do czynienia z mało umiejętnym zapisem tego, ze autorka wszystko zmienia. Czas, postacie, narratorów, rany boskie. U nas, w światku pisarzy, takie zabiegi są bardzo gnębione przez innych. W odczuciu jednych to poważny błąd, dla mnie to wybijanie czytelnika z lektury. W momencie, kiedy muszę wrócić do poprzedniego akapitu, bo nie wiem, co się nagle zadziało i o kim czytam, taki zabieg jest całkowicie nie na miejscu. Brakuje tu pewnej dojrzałości, związanej z łagodnym przechodzeniem, chociaż osobiście nie podoba mi się posiadanie więcej niż dwóch narratorów. Ale rozumiem, że tak było trzeba.
Jeżeli chodzi o sagę rodzinną - w szkielecie, w budowie tej materii nie było nic niestandardowego prócz... wątków kazirodczych. To było absolutnie zaskakujące i po prostu muszę wam to zaspoilerować, bo to automatycznie zaburza mój obraz znaczenia słów: saga rodzinna. Owszem, mamy do czynienia z fajną problematyką, z błędami, z więziami rodzinnymi, tymi... niesamowitymi. I bardzo odrzucającymi, na tyle, że przez chwile zastanowiłam się, czy jakaś drobna uwaga nie powinna czasem znajdować się gdzieś w książce, bo mamy dość konserwatywne środowisko.
Powieść ma drugie dno. Trzecie dno. No dobra. Ma kilka dróg interpretacji, a każda z nich jest na swój sposób dobra. Realizm magiczny, ta delikatna nutka, powoduje, że na pierwszy rzut oka to konflikt dobro/zło jest najważniejszy. Wydarzenia, które przytrafiają się bohaterom, miotają ich tam i z powrotem, nie dając chwili do głębszego przemyślenia. Tam wszystko żyje na swój sposób, którego nie zawsze będzie dane nam poznać.
Bo nie. I to jest ciekawe.
Język jest, nareszcie (!), niebanalnie ciekawy. Mamy "trudne słowa", które w rozwijający sposób wpływają na lekturę. Nie ma tu współczesnego języka, który zabija indywidualność tego dzieła. Pogratuluję w tym miejscu tłumaczce, bo jak matkę kocham, cudowna to jest robota. I to jest dla mnie plus, a dla innych minus. Teraz mało kto lubi "trudna jenzyk, polska jenzyk", ale ja właśnie uwielbiam docenienie naszej struktury słownikowej. Bo mamy w języku bardzo dużo synonimów. Cieszmy się nimi. Nie mówiąc o słowach, których większość nie zna i powinna poznać.
To nie jest książka dla każdego, chociaż mogłaby taka być. Mamy tutaj dużo tego, co ludziki lubią najbardziej - klimat, rodzinne więzi, odrobina magii, ładna okładka. Jednak musimy być wymagającym czytelnikiem, by porzucić rzeczywistość i dać się wciągnąć ze zrozumieniem w tę historię.