Pewnej nocy nastoletnia Emi doświadcza dziwnego snu: widzi nieznajomego chłopaka o turkusowych oczach i fioletowe światło promieniujące z jej własnych dłoni. Tworzy rysunek przedstawiający tajemniczego chłopaka, a następnego dnia doznaje szoku, gdy widzi go wchodzącego do jej klasy w szkole. Okazuje się, że Noa właśnie przeprowadził się do miasta wraz ze swoją siostrą bliźniaczką. Wkrótce Emi zauważa, że przybyciu bliźniaków towarzyszą coraz dziwniejsze zjawiska - na jej dłoniach pojawiają się trójkątne znaki, a kilkoro z jej kolegów i koleżanek potrafi robić nadnaturalne, niewytłumaczalne rzeczy.
Dziewczyna szybko zaczyna zastanawiać się, czy, to, co dzieje się wokół niej, jest rzeczywistością, czy może kolejnym wybujałym snem. Ogarnia ją coraz większy chaos, w którym ciężko jest jej myśleć racjonalnie. Wkrótce jednak zdarzy się coś, co raz na zawsze rozwieje jej wątpliwości. To tylko kwestia czasu...
Od pierwszej chwili, gdy dostałam propozycję przeczytania Spektrum, byłam tą książką zafascynowana. Nie da się ukryć, że dużą część pracy, mającej na celu zachęcenie mnie do lektury, odegrała okładka, która wygląda przecudownie, jednak sama fabuła przedstawiała się tak samo interesująco. Gdyby moje relacje z tą książką przedstawić w postaci wykresu, pokazałby on, że początkowo powieść nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia, stopniowo stawała się jednak coraz lepsza, wręcz fascynująca, aby na koniec zakończyć naszą znajomość rozczarowaniem. Ale od początku...
Pierwsze rozdziały wydały mi się dosyć typowe - zjawił się obowiązkowy w powieściach młodzieżowych bad boy, mający cały świat w głębokim poważaniu i budzący postrach u połowy szkoły. Była też nasza główna bohaterka Emi - szara myszka, nigdy niezabierająca głosu na lekcji, całkowicie zanurzona w swoim szkicowniku i rysunkach. Aby dopełnić całości, musiałaby pojawić się także klasyczna piękność i klasowa kujonka w jednej osobie, która samą siebie ceni w świecie najbardziej. I w istocie, taka osoba także się pojawia. Ten cały schemat nie napełnił mnie bynajmniej nadzieją na dobrą lekturę - jest to jeden z najbardziej irytujących motywów dla mnie. Gdzieś tam w tle (bardzo odległym tle) czaiła się tajemniczość, na którą czekałam...
I doszła ona do głosu, gdy książka nieco się już rozkręciła. Z biegiem czasu Spektrum zdawało się rozkwitać, łapiąc czytelnika w swoją sieć. Bohaterowie odkrywali w sobie coraz to nowe nadnaturalne umiejętności, które były dla nich tak samo wielką tajemnicą, jak dla mnie. Były to zdolności, których nie powstydziłby się żaden superbohater Marvela, przyrzekam. Książka stawała się coraz bardziej fascynująca, jednak była zajmująca w taki niewymuszony sposób - nie zajmowała myśli całkowicie, lecz stanowiła przyjemny umilacz gdzieś w tle. Wiecie, nie wszystkie książki od razu porywają nas w wir wydarzeń, nie dając czasu na jedzenie, oddychanie, czy jakiekolwiek inne czynności życiowe. Niektóre stanowią po prostu miłą odskocznię, do której z chęcią wraca się wieczorami, i Spektrum było jedną z nich.
Nasza postać bad boya, czyli Noa, zasługuje na jeszcze jedno wspomnienie. Z tego schematu postaci da się zrobić dużą zaletę historii i mogłabym naprawdę wymienić kilku takich bohaterów, których naprawdę uwielbiam. Jednak czasem taka osoba staje się tylko upierdliwym elementem powieści, który nie daje o sobie zapomnieć, jakkolwiek bardzo się tego pragnie. Noa doprowadzał mnie do białej gorączki za każdym razem, gdy otwierał usta. Był to chłopak, któremu nieustannie towarzyszyła ogromna porcja pogardy dla całego świata oraz odpowiednia porcja uwielbienia dla samego siebie. Autorka zapewne chciała stworzyć bohatera-buntownika, jednak bunt Noa przeciwko wszystkim i wszystkiemu nie miał najmniejszego sensu i tym samym chłopak ten stał się najsłabszym i najbardziej nieznośnym elementem Spektrum.
Sprawą, której nie potrafię zrozumieć, jest fakt, że naprawdę sporą liczbę słów w książce stanowią wstawki z języka angielskiego. Wiecie, są to zwroty, których używają bohaterowie, typu ,,smart-ass", ,,survival of the fittest" lub ,,loverboy", a które nie zostały przetłumaczone na język polski. Podejrzewam, że był to zabieg zastosowany przez samą autorkę, a tłumacze z duńskiego na polski dostosowali się do jej koncepcji, ale taka stylizacja tekstu wypadła moim zdaniem bardzo sztucznie. Rozumiem, że młodzi ludzie nieraz używają słów pochodzenia obcego, ale tutaj było to za bardzo przerysowane i nieco przeszkadzało mi w czytaniu.
Zanim zabrałam się za Spektrum, zdążyłam już zobaczyć kilka pierwszych recenzji tej książki, które rozpływały się w zachwytach. Możecie więc uwierzyć, że miałam co do niej całkiem spore oczekiwania. Patrząc na jej całokształt, była to powieść całkiem ciekawa, jednak odbieram ją raczej jako wstęp do naprawdę interesującej historii, przedsionek czegoś lepszego, co mam nadzieję przeczytać w przyszłości. Nie mogę jednak ukryć, że zdołałam wyłapać kilka znaczących wad Spektrum, które sprawiły, że po zakończeniu książki byłam lekko rozczarowana.
Spektrum. Leonidy to pierwszy tom serii, która ma potencjał, aby w przyszłości rozwinąć się w dobrym kierunku i stać się czymś wyjątkowym. Sama książka miejscami mnie zachwycała, czasem irytowała - ogólnie rzecz biorąc była więc ciekawa, jednak nieco niedopracowana. Na pewno dam szansę kolejnym tomom i trzymam kciuki, aby okazały się lepsze.
Opinia bierze udział w konkursie