Katherine Hoover i Evan Wilson znają się od dziecka i równie długo nienawidzą. Ich rodzice wraz z innymi rodzinami tworzą wielką elitę Redwood City i mają nadzieję, że ich dzieci kiedyś połączą rodziny.
Nastolatkowie nie podzielają wizji swoich rodziców, bowiem wiedzą, że nic nie jest w stanie zmienić ich uczuć do siebie. Do czasu kiedy Evan nie proponuje młodej Hoover układu z korzyściami. Dopiero wtedy oboje zdają sobie sprawę, że mają więcej wspólnego niż by się wydawało.
------- recenzja
Zupełnie nie wiem od czego mam zacząć tą recenzje, bo długo nad nią myślałam i mimo upłycięcia sporego czasu od skończenia ,,Let me love you", do głowy nie przychodzi mi żaden aspekt, dzięki któremu mogłabym pochwalić tą książkę. Czytałam ją bardzo długo, bo ponad dwa tygodnie, co u mnie podchodzi już pod wieczność. Od początku w ogóle nie zachęcała mnie do daleszgo poznawania bohaterów i nie miałam żadnej motywacji, by brnąć w to dalej, a momentami do głowy przychodziła mi myśl, by jako pierwsza trafiła do dnf. Było ciężko, jednakże dokończyłam pozycję i tak o to jestem tu, by wypisać wam wszystkie argumenty, dlaczego tak nie lubię ,,Let me love you".
Czytając książki, czy to romanse czy to inne gatunki, bardzo zwracam uwagę na kreatywność i pomysłowość danych sytuacji. Nie lubię kiedy wydarzenia w lekturach są absurdalne do tego stopnia, że nie mogę sobie ich wyobrazić. W ,,Let me love you" było takich multum, co jest chyba największym powodem, przez który tak ciężko czytało mi się tą powieść. Cała kreacja bohaterów również była sporym problemem, a najgorsi były główni bohaterowie. Evan już na samym początku prosto z mostu proponuje Katherine układ z korzyściami, a ona bez przemyślenia się na to zgadza. Halo. Przecież nienawidzą się od siedemnastu lat i co? i nagle ni z gruszki ni z pietruszki będą spotykać się na seks, bo uświadomili sobie, że w sumie siebie pożądają? Podpisali umowę, która biorąc pod uwagę jej punkty, również jest dla mnie absurdalna - żadnych randek, przytulania, spotkań, nic. A co robią po pierwszym "razie"? Po kolei łamią wszystkie zasady.
Wątek enemines to lovers zupełnie się nie sprawdził. Od samego początku bohaterowie zataczają błędne koło: kótnia, nienawiść, słodka scenka, chwila zazdrości, wielka miłość i wracamy do początku. Gdyby było tak raz - góra dwa, może byłabym w stanie to zrozumieć, ale było tak przez całe 480 stron. Za bohaterami w ogóle nie idzie nadążyć: na jednej stronie wszystko cacy, mówią, że zakopują topór wojenny, bo nie mają po 5 lat i ileż można się nienawidzić, a za chwilę wyzywają się od najgorszych, bo jednemu nie spodobało się coś, co to drugie zrobiło. Do tego wszyscy niby są w jednej ,,rodzinie", ale kiedy przyszło co do czego, to na lewo i prawo rozgadywali swoje tajemnice. Ich zachowania były strasznie dziecinne, nieprzemyślane i bardzo często absurdalne.
Gwoździem do trumny jest ,,najlepsza przyjaciółka" Katherine, którą gdybym mogła, usunęłabym z tej książki, kiedy tylko się pojawiła. Od samego początku wiedziałam, że jest z nią coś nie tak i myślałam, że po pierwszej sytuacji, kiedy można było się na niej poznać, bohaterowie serio to zrobią. Ale i tym razem udowodnili, że inteligencją nie świecą i uważali, że Kennedy jest super i jej przejdzie. Dziewczyna była fałszywa, obłudna i nie raz wbiła nóż w plecy i Evanowi i Katherine, a oni nie widzieli tego nawet za piątym razem.
Katherine również, w moich oczach nie jest przedstawiona jako dobra przyjaciółka, chociaż za taką uchodzi. Główna bohaterka zgadza się na to, by jej przyjaciółka spotykała się z Evanem, po tym jak ta powiedziała jej, że Wilosn jej się podoba, po czym idzie i podpisuje z nim umowę na seks.
Perspektywa małego Evana, która opisywała jego naprawdę ciężką przeszłość, też nie spełnia w najmniejszym stopniu moich oczekiwań. Nie sądzę, żeby sześcioletni chłopczyk myślał i mówił rzeczy, jakie są charakterystyczne dla dorosłych. Uważam, że dzieci w tym wieku nie mają jeszcze na tyle rozwiniętego myślenia, by rozumiały tyle rzeczy i wyrażały się dość dojrzale, nawet jeśli jest to uzasadnione, tym, że ,,Evan przez swoją sytuację rodzinną bardzo szybko dorósł".
No cóż. Fabuła okropna, od początku nie miałam żadnej zachęty do daleszgo czytania i naprawdę nie wiem jak dobrnęłam do końca. Akcja przyczynowo - skutkowa tutaj nie istnieje i wszystko dzieje się ot tak, a czytelnik na nic nie jest przygotowany, przez co ani razu nie miałam w głowie ,,ej rzeczywiście to ma sens, czemu wcześniej nie zwróciłam na to uwagi", co bardzo cenie w książkach. Dialogi między bohaterami... pozostawię wam do domysłu, bo już nie mam pomysłu jak je opisać. Niektóre sytuacje, czy wyrażenia, które miały być chyba słodkie, dla mnie takie nie były. Przez większość książki skręcałam się z cringu i zażenowania. I bohaterami i danymi sytuacjami.
Długo myślałam nad tą recenzją i naprawdę, chciałabym wymienić choć jeden aspekt, który mi się tu spodobał, ale moje recenzje są w 100% szczere i takowego nie będzie. Czy polecam? No raczej możecie się domyśleć, chociaż podejrzewam, że zapewne jakaś część was sięgnie po ,,Let me love you", by potem przekonać się, że bargiel miała rację.
Opinia bierze udział w konkursie