W ostatnim czasie chętnie sięgam po literaturę dla dzieci, ale nie wszystko decyduję się później przeczytać swojemu synkowi. Wolę wcześniej sprawdzić, co nas w danej lekturze czeka, jak jest napisana, czy niesie jakieś wartościowe treści i czy w ogóle ma szansę mu się spodobać, a nie zanudzić. Ostatnio zaryzykowałam z "Bobem" Wendy Mass i Rebekki Stead i nie żałuję, ale "Lukrecji..." mu nie czytałam i myślę, że tak już zostanie.
Lulu wchodzi powoli w wiek dojrzewania. Wszyscy ją denerwują, a najbardziej to chyba mama. Razem z przyjaciółkami ma przygotować referat do szkoły, ale jak tu się skupić na nauce, kiedy mają tyle innych tematów do obgadania? Lukrecję czeka poza tym ślub wujka, udział w koncercie, wizyta kuzyna oraz... zaręczyny babci. Dziewczyna ma także pewne marzenie, ale jak je zrealizować, gdy mama zgłasza zdecydowany sprzeciw?
Książkę Anne Goscinny czytało mi się... dziwnie. Oczywiście wiem, że to nie do mojej grupy wiekowej jest skierowana, ale mimo wszystko mogło być lepiej. Zdecydowanie lepiej. Zwykle udaje mi się prawie w każdej lekturze znaleźć coś wartościowego, ale przyznam, że w tym przypadku okazało się to sporym wyzwaniem.
Po pierwsze, w moim odczuciu tej historii brak spójności. Każdy rozdział czyta się jak odrębne opowiadanie i to byłoby ok, ale bez płynnych przejść pomiędzy nimi sprawiały raczej wrażenie zbioru wyrwanych z kontekstu fragmentów, w dodatku niedoprowadzonych do końca. W każdym z nich czegoś mi brakowało. Niby pojawiają się tu ważne, trudne zagadnienia, ale autorka tylko je sygnalizuje, w ogóle się w nie nie zagłębia. Rzuca tylko hasło i za moment zmienia temat, jakby przed nim uciekała. Przedstawia je tak bardzo po łebkach, że nie wiem, co dziecko miałoby wynieść z takiej lektury.
Przeszkadzał mi też brak konsekwencji w przypadku niektórych zachowań dorosłych. Matka mówi córce, że ta musi się odpowiednio ubrać na ślub, po czym zgadza się kupić dla niej na tę okazję krótką czerwoną spódniczkę i t-shirt. Autorka zwracana uwagę na kwestie równości (np. ślub jednopłciowy), ale dzieci już nie są równo traktowane - córka może sobie iść na ślub w tym nieszczęsnym t-shircie (z napisem "wszyscy równi"), a syna ubierają w eleganckie spodnie i marynarkę, choć ten strój jest niewygodny i zupełnie mu się nie podoba.
Bohaterowie są w większości bladzi i nijacy. Dawno nie spotkałam się nigdzie z tak płytkimi postaciami. W zasadzie polubiłam tylko Wiktora (młodszego brata Lulu) i Scarlett, bo oni zdecydowanie wyróżniali się w tym gronie. Niby to rodzina i dużo czasu spędzają razem, w miarę dobrze się dogadują, ale jakichś specjalnych więzi rodzinnych tam nie czuć, przynajmniej przez większość czasu. Lulu cieszy się, że spędza czas z jedną babcią, ale w innym miejscu sama mówi wprost, że historia jej rodziny zupełnie jej nie interesuje. Wizyty drugiej babci cały czas przedstawiane są jak męczący ciężar i wszyscy oddychają z ulgą, gdy Scarlett do nich nie przychodzi.
Historię Lukrecji cechuje również bardzo uproszczony język. Jak dla mnie aż za bardzo. Mamy tu dużo jednozdaniowych akapitów i powtórzeń. Rozumiem prostotę i przejrzystość, ale nawet książki skierowane do młodszych czytelników mają zwykle bogatszy język niż ta. Serio. Mojemu czterolatkowi czytam bardziej skomplikowane opowieści.
Podsumowując, "Lukrecja stawia na swoim" to pozycja, która kompletnie nie przypadła mi do gustu. Owszem, znalazły się w niej ze dwa zabawne momenty i ma całkiem ładne ilustracje, ale dla mnie na tym kończą się jej ewentualne zalety. Płytkie postaci i mocno uproszczony styl zdecydowanie nie przemawiają na jej korzyść. Mam wrażenie, że autorka chciała stworzyć pozycję dla dzieci, która bawi i jednocześnie przemyca pewne istotne treści, ale moim zdaniem to jej po prostu nie wyszło.
Opinia bierze udział w konkursie