Potęga nauki, jako oślepiające zwierciadło ludzkiego geniuszu, od wieków budzi zachwyt i trwogę. Zwłaszcza, gdy mowa o nauce oszalałej, posługującej się, dla osiągnięcia celu, groteskowymi eksperymentami. A tę, jak za pewne wiecie, literacko odkryła dla nas Mary Shelley za pomocą ożywionego elektrycznością monstrum, pozszywanego z fragmentów martwych ciał. Mowa oczywiście o potworze Frankensteina.
Opisane przez nią ożywienie trupa, czyli próba naśladowania boskiego aktu tworzenia, z jednej strony dało świadectwo nieograniczonym możliwościom nauki i człowieka, z drugiej obnażyło jego marność i pychę. Trudno się więc dziwić, że dzieło Victora Frankensteina wciąż inspiruje i prowokuje do wykorzystywania go, jako komentarza do wielu sytuacji społecznych. Tym razem po jego ?ohydnego potomka? sięgnęła Talia Dutton, tworząc historię rodzinną, w której to zmarli mają sporą przewagę nad żywymi. Jej wariacja na temat potwora, czyli ?M jak monstrum?, to jednak przede wszystkim czarna ballada o piekle dojrzewania i grozie zmian, które musimy zaakceptować, by przestać spełniać oczekiwania innych, a zacząć swoje.
W wyniku nieszczęśliwego wypadku w laboratorium ginie Maura. Jej siostra Frankie, ta genialniejsza z naukowczyń, postanawia przywrócić ją do życia, zszywając w całość odzyskane kawałki martwego ciała. Eksperyment się udaje ? niestety tylko częściowo. Ciało Maury ożywa, ale ta która się w nim budzi Maurą nie jest. Wyrwana z zaświatów dziewczyna, nie pamięta swojego imienia, nie wie kim jest, ale panicznie boi się przyznać, że nie jest tą której oczekiwano. Siostra Maury z rozbrajającym nieskrępowaniem przyznała bowiem, że jest gotowa w każdej chwili rozczłonkować ją i złożyć na nowo, jeśli uzna, że eksperyment się nie powiódł. Biedna M. ? bo tak postanawia się nazwać ? zaczyna grać w niebezpieczną grę, w której na szczęście z pomocą przychodzi jej sama Maura.
Początkowo wszystko idzie w miarę dobrze, ale z czasem w M. budzi się pragnienie by wymknąć się z przypisanej jej przestrzeni, bo ta stała się dla niej zbyt klaustrofobiczna. Odzyskanie tożsamości, próba zbudowania siebie, akceptacja nowej fizyczności i zarazem granie roli żywej zmarłej sprawia, że widzimy w M. postać o tragicznym rysie. Współczucie nie należy się jednak tylko jej. Na uwagę zasługuje także postać Frankie, która z jednej strony, tak bardzo chce pokonać śmierć, że nie pozwala sobie na przeżywanie żałoby, z drugiej, tak bardzo boi się straty, że nie dopuszcza do siebie świadomości, że ktoś kogo kocha najbardziej na świecie, może mieć inne potrzeby niż te, które ona chce spełniać.
Historię sióstr można odczytać m.in. jako opowieść o kulturowej grze, w którą każdy z nas musi zagrać, by osiągnąć pełnię siebie. W pewnym momencie życia trzeba bowiem odciąć się od cudzych projekcji (nawet jeśli nie chce się sprawić bliskim zawodu), stać się nowym sobą i przestać uszczęśliwiać otoczenie starą wersją siebie. Zmiana jest konieczna, dlatego nie jest oczywiście łatwa. Musimy nauczyć się od nowa przeglądać nie tylko w cudzych oczach, ale także, i przede wszystkim, w swoich. A to szalenie trudne. Tak samo, jak trudne jest odmówienie sobie kontroli absolutnej nad tym, co się stworzyło. Konflikt wywołany tymi przeciwnymi sobie koniecznościami jest niestety nieunikniony.
Warto podkreślić, że historia Frankie, Maury i M. z całą pewnością lepiej funkcjonuje z obrazem niż bez niego. Monochromatyczne ilustracje tworzą niezwykle niepokojący, statyczny klimat pełen namacalnych wręcz emocji. Nie sposób odmówić im więc refleksyjności i smutnego piękna.
?M jak monstrum?, to subtelna opowieść o granicach kłamstwa i buncie. Można jednak pokusić się o dodatkowe pytania i interpretacje. Warto zastanowić się dlaczego autorka nie eksponuje tej płaszczyzny powieści, która podkreślałaby wykluczenie M. Z jednej strony, odpowiedź jest dosyć oczywista: bo doświadczanie zmiany i/lub dorastanie samo w sobie są wystarczająco trudne. Pokusiłabym się jednak o stwierdzenie, że pytanie o etykę działania Frankie nie wybrzmiewa tutaj tak głośno, jak za czasów Shelley. Jej ?dzieło? nie jest potępione. Może to dlatego, że opowieść, chociaż osadzona jest w ufantastycznionej wersji rzeczywistości, to jednak mocno przystaje do naszych czasów? Przecież dziś nikogo nie dziwią protezy wykorzystujące sygnały nerwowe, rozruszniki czy urządzenia elektryczne wszczepiane do mózgu. Do ożywiania martwych ciał jeszcze (czy w ogóle?) nam daleko, ale trzeba przyznać, że wielu rzeczy, które dziś są dla nas normą, kiedyś nikt sobie nawet nie śmiał wyobrażać?
Poza tym warto zadać sobie pytanie, gdzie są granice tego, do czego bylibyśmy zdolni by odzyskać ukochaną osobę.
Opinia bierze udział w konkursie