Jako matka pracująca na emigracji, lubię czytać książki o losach ludzi, którzy zdecydowali się, podobnie jak ja, opuścić swój kraj by szukać szczęścia gdzie indziej. W przypadku Małgośki była to nie do końca jej decyzja, jednak będąc już na miejscu usamodzielniła się i wzięła stery w swoje ręce. Książka ta skłoniła mnie do przemyśleń nad losem emigrantów. Historie "uciekinierów" w większości są do siebie podobne. Z początku jest wielka tęsknota za domem, strach, chaotyczne poszukiwanie pracy i nowych przyjaciół, uciecha z pierwszych zarobionych pieniędzy. Stopniowo nowe miejsce staje się nowym domem, już nie przeliczamy euro czy dolarów na złotówki, nie planujemy wakacji w Polsce, bo przecież trzeba odwiedzić rodzinę, nie porównujemy systemu nauczania "tu" i w Polsce, myśląc o edukacji naszych pociech. Patrząc na Maryśkę, tak naprawdę widziałam siebie. Dziękuję Annie Nejman, za wzięcie mnie w tę sentymentalną podróż, naprawdę dużo dla mnie znaczyła.
Wychowana w małej, polskiej wsi Anna, po ukończeniu 20 roku życia wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. W wyniku przeprowadzonych testów okazuje się, że jako jedna z nielicznych osób w rodzinie, może być dawcą szpiku dla chorego na białaczkę stryja. Kiedy pojawia się w Trenton, w hrabstwie Delaware, okazuje się że jej wujostwo już tam nie mieszka. Bazyli umarł nie doczekawszy przeszczepu a dom został wystawiony na sprzedaż. Czy dziewczyna poradzi sobie sama na obcej ziemi?
Tak naprawdę "Małgośka" to historia nie jednej a dwóch kobiet. Tytułową bohaterkę poznajemy poprzez pisarkę Elizę, która zbiera materiały do nowej książki. Zainspirowała ją postać swojej przyjaciółki, kobiety dla której "amerykański sen" nadal trwa jednak nie zawsze przybiera kolorowe barwy. Druga historia to właśnie opowieść o Elizie i jej amerykańskim mężu. Również ich związek nie jest bajkowy. Poznali się mając oboje prawie 50 lat. Po krótkim okresie narzeczeństwa stanęli na ślubnym kobiercu. Mając 48 lat Eliza urodziła swoje pierwsze dziecko Dustina. Drugi z braci bliźniaków zmarł jeszcze w łonie matki. Sama urodziłam swoje córki, mając ponad trzydzieści lat i wiem, że granica wieku kobiet decydujących się na posiadanie dzieci idzie coraz bardziej w górę. We Włoszech przekroczyła 35 lat. Decyzję na zajście w ciążę praktycznie na progu menopauzy jedni nazwą odwagą a inni głupotą. Faktem jest, że rodzicom "późnych" dzieci często trudno jest pogodzić się z nowym stanem rzeczy. Tak było w przypadku naszych głównych bohaterów a śmierć jednego z chłopców jeszcze bardziej pogłębiła uczucie rozpaczy i zagubienia. Małżeństwo stopniowo zaczęło się od siebie oddalać. Połóg uniemożliwiał zbliżenie fizyczne, śmierć i żałoba psychiczne. Na horyzoncie pojawiła się kobieta z przeszłości, symbol wolności i czasów, kiedy Lenny był odpowiedzialny tylko i wyłącznie za siebie. Z jednej strony na mężczyznę czekała w domu kochająca żona a z drugiej gorąca kochanka, która nie pragnie nic więcej oprócz łóżkowej przygody. Czy starczy mu sił by dotrzymać małżeńskiej przysięgi? Analizując tę historię muszę przyznać, że zabrakło mi tutaj głębi. Owszem autorka opowiada o uczuciach, jednak nasi bohaterowie nie okazują sobie tej miłości. Tak naprawdę czytelnikowi jest obojętne czy dojdzie do zdrady czy nie, gdyż zdrada boli tylko wtedy gdy mamy do czynienia z prawdziwym uczuciem. Tutaj widziałam jedynie dwójkę skupionych na sobie, walczących z depresją osób, którzy na siłę starają się naprawić związek, popełniając przy tym masę błędów. Zachowywali się stereotypowo i muszę przyznać, że do końca nie wiem czy im się udało wyjść na prostą czy odpuścili. Tak naprawdę ta książka jest prequelem wydanej wcześniej powieści "Migdałowy aromat", więc może to właśnie z niej dowiem się czegoś o ich dalszych losach i samym miejscu zwanym "Ustroniem"?
O wiele ciekawsza była historia Małgośki. Tutaj co prawda jest więcej żaru, uczuć i akcji jednak często odnosiłam wrażenie, że autorka się zagalopowała. Podczas lektury parokrotnie miałam ochotę powiedzieć :"really"? Emigracja jest dla mnie chlebem powszednim. Za granicą mieszkam ponad 10, znam ludzi, którzy żyją tu jeszcze dłużej. Wyjechałam z Polski w wieku 23 lat i, podobnie jak naszej książkowej bohaterce, by zacząć godne życie na obczyźnie skorzystałam z pomocy rodaków. Muszę jednak przyznać, że nie wszyscy okazali się być tak uczciwi. Poznałam również parę osób, które z chęcią by mi wbiły nóż w plecy. Oczywiście jeśli by się z tym wiązały jakieś korzyści. Małgośka widać jest w czepku urodzona gdyż na jej drodze pojawiają się sami dobrzy ludzie. Można wręcz powiedzieć, że jak tylko dziewczyna napotyka na jakiś problem to od razu pojawia się Polak chętny go rozwiązać. Nie ma mieszkania? Pstryk i jest. Nie ma pracy? Pstryk i jest. Ta magia działała również na zwykłe codzienne czynności jak skombinowanie puszki sardynek czy podwózkę do pracy. Prawdziwy amerykański sen tylko w o niebo mniejszej skali. Oczywiście nasza bohaterka jak przystało na dziewczynę z małej, polskiej wsi, wpakowała się po uszy w kłopoty jednak nawet spotkanie z rosyjską mafią nie wyczerpało jej limitu szczęścia. Gdzieś w połowie książki zaczęłam się zastanawiać dokąd to wszystko zmierza. Wiadomo, książki obyczajowe mają to do siebie, że ich fabuła skupiona jest na życiu codziennym, opowiadają historię większej całości. Gdyby tę powieść przyrównać do uwielbianych przez Lennego gołąbków, to określiłabym, że zabrakło w nich farszu. Cały wypłynął podczas gotowania. Owszem poznaliśmy nasze bohaterki i ich historie jednak nie było tutaj nic co by mnie wzruszyło, zachwyciło czy chociaż zjeżyło włoski na karku. Myślę, że znam sporo innych opowieści, i to z życia wziętych, z których dałoby się zrobić bardziej "mięsistą" książkę.
Choć sama historia mnie nie zachwyciła to muszę przyznać, że Anna Nejman, absolwentka warszawskiego Wydziału Chemii UW i poetka, posługuje się łatwym w odbiorze językiem, który sprawia że powieść czytało się sprawnie, szybko i z uwagą. Nie brak tutaj humoru (choć wątki wyśmiewające biedną dziewczynę z prowincji, która nie potrafiła odróżnić suszarki od pralki są już raczej żartami z długą brodą) a całość utrzymana jest w lekkim typowo wakacyjnym stylu. Można zauważyć, że książka została napisana przez osobę, która od wielu lat mieszka w Stanach Zjednoczonych. Czuć tutaj tę pasję i miłość do tego wielkiego kraju, chęć podzielenia się drobnymi ciekawostkami i wielkimi odkryciami. Moim zdaniem autorka miała naprawdę dobry pomysł. Niektóre wątki rozwijały się bardzo swobodnie i naturalnie, jak przystało na powieść obyczajową, jednak zabrakło tutaj tej iskry, która powinna pchać fabułę do przodu.
"Małgośka" to powieść dla tych, którzy mieszkają lub mieszkali za granicami naszego pięknego kraju. Czytelnicy Ci poczują się jak w krzywym zwierciadle ich własnych historii, dostrzegą w oczach naszej tytułowej bohaterki ich samych, kiedy pierwszy raz postawili stopę na obcej ziemi. Dla mnie ta książka miała o wiele większy wymiar sentymentalny niż rozrywkowy. Obudziła wspomnienia, wywołała potrzebę przejrzenia albumów ze zdjęciami. Też kiedyś byłam taką Małgośką a mój amerykański sen trwa nadal, choć na europejskiej ziemi.
Opinia bierze udział w konkursie