Nie ma chyba na świecie osoby, która by nie śniła. Sny bywają naprawdę bardzo różne i czasami po przebudzeniu trudno uwierzyć w to, co przeżyliśmy minionej nocy. Do tej pory ten aspekt naszego życia nadal pozostaje zagadką, lecz możemy na ich podstawie dowiedzieć się nie tylko czegoś nowego o sobie, ale również mogą one pomóc w poradzeniu sobie z dręczącymi nas za dnia problemami. Lucy Keating zainspirowana swoimi barwnymi snami postanowiła stworzyć równie niewiarygodną i jaskrawą historię dla młodzieży, w której czytelnik będzie miał problem z odróżnieniem jawy od snu.
Pomysł stworzenia książki ze snami w roli głównej nie jest raczej nowatorskim zabiegiem. Na rynku wydawniczym można trafić na wiele powieści, gdzie pojawiają się sny i mają one niemały wpływ na życie bohaterów, jednak sam fakt, że autorka sięgnęła po taki temat nie powinien wpływać na jej ocenę i wybory czytelnicze. To, że istnieje wiele książek nawiązujących tematycznie do snów, i to, że zdarzyło nam się trafić na mało ciekawe tytuły nie znaczy, iż będzie to kolejna nieciekawa lektura. Do tej pory trafiałam raczej na średnie książki, gdzie pojawiają się sny, ale postanowiłam dać szansę Lucy Keating i jej książce Miłość ze snu. Dlaczego? Ponieważ lubię odkrywać w młodzieżówkach smaczki pozostawione przez autorów dla starszych czytelników oraz odkrywać w nich drugie dno (jak miałam w przypadku Chemii naszych serc Krystal Sutherland). Poza tym temat snów jest dla mnie z wielu powodów intrygujący i fascynujący. Ponadto chciałam dowiedzieć się jak autorka podeszła do tego, co tu ukrywać, dającego wiele możliwości tematu. Jak jej poszło? Szczerze, to średnio.
Na samym wstępie, w sumie na początku nie wiedziałam za bardzo ?dlaczego?, historia przedstawiona przez autorkę skojarzyła mi się z opowieścią Lewisa Carrolla, a mianowicie z Alicją w Krainie Czarów. Obie książki łączy nie tylko bohaterka o tym samym imieniu z niezwykle bujną wyobraźnią, ale także ich odrealnione przygody. Nieśmiało stwierdzam, że Miłość ze snu jest taką współczesną wersją Alicji?: tylko zamiast wpadać do krainy czarów przez króliczą norę, Alicja przenosi się do tego niezwykłego miejsca w snach. I w sumie na tym kończy się podobieństwo, aczkolwiek trudno pozbyć się wrażenia, że autorka oprócz swoimi snami inspirowała się również książką Carrolla. Może się mylę, może Lucy Keating przez przypadek nadała bohaterce swojej książki na imię Alicja, a sny swoim klimatem nawiązują do krainy czarów? Jednak skojarzenie, które pojawiło się na samym początku książki nie nastroiło mnie optymistycznie do zawartej w niej historii.
Miłość ze snu, jak wspomniałam wcześniej (a może i nie), jest typową lekturą dla młodzieży. Książka jest prosta, język dostosowany do wieku potencjalnych czytelników (w tym przypadku raczej czytelniczek) oraz zawiera większość utartych schematów. Dla mnie lektura Miłości ze snu okazała się niestety nudna. Historia jak i bohaterowie są płascy, fabuła przewidywalna, a poza tym miałam wrażenie, że ciągnie się ona w nieskończoność. Autorka nie dopracowała większości wątków, przez co wydaje się sztuczna i naciągana. Nie można jej jednak odmówić surrealizmu. Dobrze wiemy, że niektóre nasze sny pozbawione są jakiejkolwiek logiki, Lucy Keating bardzo dobrze udało się oddać ich niepowtarzalny charakter. Szkoda tylko, że autorka nie wplotła w nie jakiejś tajemnicy, wskazówek, które Alicja mogłaby odkrywać. Owszem, dziewczyna razem z chłopakiem ze snów (który istnieje jednak naprawdę) stają przed takim wyzwaniem, ale jak wspomniałam wcześniej, jest to niedopracowane i nie wzbudziło to we mnie chociażby odrobiny zainteresowania. W sumie najpierw czytałam ją z ciekawości, a kiedy zorientowałam się, że raczej nic w niej pouczającego i ciekawego nie znajdę, a potem ?byle tylko do końca?. Dobre tyle, że szybko przez nią przebrnęłam.
Jeśli chodzi o postacie, to nie będę miała za wiele do powiedzenia. Alicja nie wzbudziła we mnie żadnych emocji, była po prostu słodka, trochę dziecinna i nijaka. Maks, chłopak ze snów i z ?reala?, też nie wywołał efektu ?wow?. Miał zadatki na fajnego bohatera, ale na tym się skończyło. Według mnie najciekawszą postacią okazał się Oliver. Wprowadził on do fabuły trochę ?życia? i szczerze powiedziawszy bardziej mnie zaintrygował niż Maks. Z Maksa wyszła taka trochę ciepła klucha, która rozpływa się w abstrakcyjnych snach Alicji.
Miłość ze snu Lucy Keating to jak dla mnie przesłodzona historia o nastoletniej miłości dla nastolatków. Niestety starszy czytelnik nie ma w niej czego szukać. Czasami jest tak, że w tego typu książkach można znaleźć naprawdę wiele ciekawych rzeczy i ?smaczków?, które autor w nich umiejętnie ukrył (jak chociażby John Green), ale w tym przypadku niestety? Fabuła również nie wzbudza cieplejszych emocji i jest nudna oraz przewidywalna. Autorka miała naprawdę dobry pomysł na powieść, ale niestety nie udało jej się przelać go umiejętnie na papier. Momentami jest zbyt absurdalna, a humor, który się w niej pojawia, zamiast rozbawić czytelnika może go tylko zażenować. Jak dla mnie był on nonsensowny (przypominał mi trochę ten, który pojawia się w MISSji survival Libby Bray) i w cale mnie nie bawił. Lucy Keating mimo wszystko stara się w książce przemycić trochę wartości, ale giną one pośród abstrakcji i niedopracowania. Niestety starszym czytelnikom nie polecam tego tytułu, ale młodszym powinna się spodobać. Dla mnie Miłość ze snu była rozczarowaniem, o którym prawdopodobnie szybko zapomnę.
[http://dzosefinn.blogspot.com/2017/12/keating-lucy-miosc-ze-snu.html]