Pamuk leżał u mnie na półce dobre kilka miesięcy. Bo jakoś nie miałem nastroju na zapoznanie się z noblistą, którego powieść mogła, ale wcale nie musiała zgrać się z moim gustem. Dodatkowo, żebym za bardzo się nie rozentuzjazmował, siostra stwierdziła, że jego Muzeum niewinności ssie po całości nudą (Gościu snuje się i całą książkę tęskni za lubą tak to określiła). Po czym pożyczyła ode mnie Nazywam się Czerwień i stwierdziła, że jest lepiej, ale czytałam w sumie tylko rozdziały o co ciekawszych tytułach. Dobra jest, szacuneczek. Jednak ja, jako przekornie alternatywny osioł, nie zrażałem się tym prawie wcale, tym bardziej że mamy z siostrą nieco inne gusta, o czym przekonałem się parokrotnie. Po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że gusta mamy w sumie całkiem inne, na tyle odrębne, że najprawdopodobniej to, co jej się nie podobało, ja przyjmę ze smakiem, oblizując się zachłannie i wołając o jeszcze. Jednakże z nieuchwytną szczyptą niepokoju oraz niepewności podjąłem się lektury i już po paru rozdziałach moje obawy prysły niczym krew z rozbitej kamieniem głowy ofiary, wrzuconej do studni i pozostawionej gniciu. Bo właśnie o tym traktuje otwierający powieść rozdział Jestem Trupem, gdzie poznajemy nieszczęśnika bestialsko zamordowanego, który jednak ma nam do przekazania parę mocnych uwag, zanim jego dusza opuści skatowane ciało. Otwarcie iście wyjątkowe, zachęcające i klimatyczne, bez dwóch zdań.
Cała rzecz dzieje się w zimowym, XVI-wiecznym Stambule, który jest tłem konfliktu tradycyjnej islamskiej szkoły ilustratorów z rozciągającym swoje macki, nowoczesnym portreciarstwem europejskim. Konfliktu o zabarwieniu przede wszystkim ideologiczno-religijnym, gdyż sam Allah nie pochwala realizmu w malarstwie. Według brodatego Boga (a jest jakiś Bóg bez brody?), na przykład rysunek konia nie ma przedstawiać konkretnego konia, na którym wzorował się artysta. Tenże rysunek ma reprezentować samą ideę konia, ni mniej, ni więcej. Kiedy jednak Sułtan zleca staremu mistrzowi potajemne stworzenie księgi, symbolu władzy i szacunku wśród wrogów, i przyozdobić ją miniaturowymi iluminacjami w duchu europejskim, wtedy zaczynamy wraz z bohaterami brnąć w bagno moralne. Poznajemy Motyla, Oliwkę, Eleganta i Bociana, artystów odpowiedzialnych za ilustracje do tejże księgi. Różnice poglądów między nimi doprowadzą do tego, że jeden z nich skończy z roztrzaskanym łbem na dnie studni.
Pamuk żongluje narracją, każdy rozdział poświęcając innemu bohaterowi i pokazując wydarzenia z jego punktu widzenia. No dobra, kluczowe charaktery otrzymują więcej niż jeden rozdział, ale cały magnes powieści stanowią rozdziały gościnne, z pojedynczymi wystąpieniami niecodziennych figur tych rysunkowych. W jakich okolicznościach do nich dochodzi, o tym każdy przeczyta sam, ja jedynie dodam od siebie, że rozdziały o monecie, psie, Czerwieni, Śmierci i szatanie zapewniają nieustające poczucie świeżości narracji. Nie mogło też zabraknąć rozdziału Jestem koniem (i nie mogę ci pomóc). Całość domykają epizody, w których poznajemy perspektywę mordercy. Jeśli jednak wydaje ci się, że dzięki temu będziesz wiedział, kim on jest, to się rozczarujesz. Nikczemnik sprytnie igra z czytelnikiem, zręcznie dzieląc się swoimi przemyśleniami, w taki jednak sposób, by się przed nim nie zdradzić. Te fragmenty czyta się ze zdwojoną czujnością, próbując wyłowić z treści detale, które pozwolą wskazać winnego. W przyjemny sposób frustrują one czytelnika, motywując do dalszej lektury i do snucia domysłów. Kapitalny element, zapewniam.
Powieść jest jednak przede wszystkim źródłem sporej wiedzy o obyczajach i kulturze islamskiej. Ideologia rysunku i miniaturyzacji to prawdziwy filar treści, w której aż gęsto od przypowieści i legend. Te pozwalają czytelnikowi zapoznać się ze znaczeniem i tradycją rysunku w kulturze Wschodu, z poświęceniem, do którego obliguje tworzenie iluminacji i z nienaruszalnymi zasadami ich powstawania. Dla historyków sztuki i amatorów malarstwa to istotny powód do sięgnięcia po tę książkę. Trzymając się konwencji i głównej tematyki powieści, mógłbym napisać, że Pamuk malowniczo zgłębia tajniki rysunku, obrazowo prezentuje go w słowach i barwnie szkicuje portrety jego autorów postawionych w sytuacji, gdzie muszą wyzbyć się ideałów wpajanych przez lata. Dużym kawałkiem tortu są też przytaczane przez starców, mentorów i mistrzów legendy otaczające kolejne miniatury i ich twórców. Jest tego sporo, większość z mocno zakorzenioną miłosną naiwnością i krwawą baśniowością, ale cóż poradzić, taka natura, że kindżał na bliskim Wschodzie służy najczęściej do zabijania, a nie do smarowania chleba margaryną. Gdzieś pośród tego wszystkiego mamy wspomnianą intrygę kryminalną, oraz, jakże by inaczej!, wątek miłosny. Na szczęście wyważony z aptekarską dokładnością, tak że chyba nie warto się zżymać na jego infantylność.
Pamuk nie osiąga jakichś zawrotnych prędkości narracji. Wszystko u niego jest melancholijne, baśniowo kojące, niektórych najprawdopodobniej nawet znudzi (cześć, Siostra!). Zbawieniem dla Nazywam się Czerwień są chwilami dosadnie krwawe zacięcie kryminalne, niebanalne epizody narracyjne oraz potrafiące zainteresować elementy edukacyjne z zakresu uduchowienia sztuki.
Pewnie jeszcze (kiedyś, gdzieś) sięgnę po kolejną książkę Turka, ale będę bardzo uważny w doborze tematyki, która nie będzie ograniczała się do mdłego wątku o niespełnionej miłości i takich tam ciepłych kluch. Tymczasem Czerwieni nadaję mój certyfikat jakości.
Opinia bierze udział w konkursie