W zeszłym roku w okolicach sierpnia czytałam i recenzowałam "Dom nad błękitnym morzem" autorstwa TJ Klunea. Książkę wspominam jako przepiękną opowieść o dojrzewaniu, o nadziei i przyjaźni ze szczyptą fantastyki, dlatego kiedy pojawiło się polskie tłumaczenie "Pod szepczącymi drzwiami" wiedziałam, że muszę poznać kolejną książkę autora.
Już sam początek opowieści wzbudza ogromne zainteresowanie, ponieważ czytelnik poznaje Wallacea - prawnika, współwłaściciela kancelarii i jednocześnie człowieka, który zamiast serca ma kawał skały. Zapytacie, co w tym takiego niezwykłego? Ano to, że Wallace nagle umiera i budzi się na własnym pogrzebie. Ku zdziwieniu, zamiast łez i lamentów oraz tłumu ludzi na ostatnim pożegnaniu pojawia się zaledwie sześć zupełnie nieprzejętych osób: była żona, współwłaściciele firmy i jedna nieznajoma dziewczyna.
Tragedio-komizm sytuacji jest taki, że nieznajoma okazuje się Żniwiarzem, którego zadaniem jest zaprowadzenie Wallacea bezpośrednio przed oblicze przewoźnika. Co się stanie, kiedy Wallace trafi do nietuzinkowej herbaciarni? Czy po śmierci bohaterowi uda się naprawić swoje życie?
Pierwsze, co przychodzi mi do głowy na myśl o "Pod szepczącymi drzwiami", to: ta książka to jedna wielka emocja! Dialogi między bohaterami niosą ze sobą tyle uczuć, że momentami można się w nich zgubić. Oczywiście, w pozytywnym sensie. Podczas czytania ciężko było utrzymać emocje wewnątrz, dlatego co rusz albo szeroko się uśmiechałam, albo wręcz parskałam śmiechem, albo robiłam "aww" - identycznie jak podczas oglądania filmu z uroczym szczeniaczkiem - albo ostatnią siłą woli powstrzymywałam łzy przed wypłynięciem.
TJ Klune po raz kolejny stworzył niesamowitą opowieść, od której nie da rady się oderwać. "Pod szepczącymi drzwiami" nie tylko jest bardzo wzruszająca, zabawna i magicznie przeurocza, ale również dojrzała oraz poruszająca ważne kwestie takie jak: śmierć, niesienie pomocy innym czy odnajdowanie bratnich dusz w zupełnie niespodziewanym momencie życia. Lub nieżycia, jak w przypadku Wallacea. :)
Po lekturze nie jestem w stanie stwierdzić, czy "Pod szepczącymi drzwiami" podobało mi się bardziej niż "Dom nad błękitnym morzem". Zawsze staram się też być z wami szczera, dlatego dodam, że znalazłam dziwne podobieństwo między tymi dwoma powieściami. Przede wszystkim w zachowaniu i poprowadzeniu głównych bohaterów. Hugo (przewoźnik) ogromnie przypominał mi Arthura, zaś Wallace - Linusa. Efekt był taki, że kilka razy czułam swego rodzaju deja vu - zawsze we fragmentach dotyczących tworzeniu się relacji między mężczyznami. Tę powtarzalność potraktuję jako lekki minus.
"Pod szepczącymi drzwiami" to przepiękna historia, którą należy polecać zawsze i każdemu. Czytelnicy odnajdą w niej wciągającą fabułę, wyjątkowych bohaterów, fragmenty pełne wzruszeń oraz śmiechu. TJ Klune napisał przejmującą opowieść o stracie, śmierci i nadziei, z której emocje wręcz wylewają się ze stron. Z pewnością wkrótce do niej wrócę - niech te słowa będą dla was najlepszą rekomendacją. :)
Opinia bierze udział w konkursie