Od wielu lat noszę okulary. Nic takiego, ot zwykły astygmatyzm połączony z niewielką wadą wzroku. Niby nic, a jednak przeszkadza. Na szczęście udało mi się znaleźć świetny salon optyczny. Lubię tam przychodzić, bo właścicielka ma doskonały gust, potrafi doradzić i w swoim asortymencie posiada naprawdę świetne, czasami dość nietypowe, oprawy. Niedawno byłam świadkiem jej spotkania z przedstawicielem handlowym. Modnie ubrany pan, z którym ewidentnie dobrze się znali, otworzył przed nią sporej wielkości walizkę, pokazując, jakie są obecnie trendy. Czego on tam nie miał! Ciekawa byłam reakcji. Tymczasem owa miła pani obejrzała kilka par, cmoknęła parę razy, po czym powiedziała ?Są świetne. Ale jeszcze nie na polski rynek. Zbyt odważne?. Dlaczego o tym wspominam? Bo dokładnie o tym samym pomyślałam, czytając książkę Prymityw. Epopeja narodowa Marcina Kołodziejczyka. Pomyślałam, że to powieść dla odważnych, a ja chyba nie dorosłam do tego rodzaju prozy.
Prymityw. Epopeja narodowa to historia prowincji. Owa prowincja objawia się nie tylko w postaci miejsca, ale również w myśleniu bohaterów. Mamy tutaj przegląd upadającego społeczeństwa ? od beneficjentów socjalu wszelkiego rodzaju, przez osiedlowych gagatków, po bywalców okolicznych spelun. Poznajemy przedstawicieli burej codzienności, o której ?miastowi? starają się zapomnieć. To ta część naszego narodu, którą najchętniej wykluczylibyśmy z naszego otoczenia. Mamy młodą dziewczynę ze wsi, która bardzo chce wyrwać się z biedy do miasta i wydaje jej się, że trafiając do Warszawy, chwyciła Pana Boga za nogi. Mamy matkę, która zostawia malutkie dziecko w domu i idzie na libację do sąsiada. Mamy złodziejaszków, dresiarzy, handlarzy wszystkim, co wpadnie im w ręce. Wszystko to groteskowe, niby śmieszne, a jednak tak bardzo prawdziwe, że nikomu do śmiechu nie jest. Niby to satyra, a mnie robiło się zwyczajnie smutno. Odniosłam wrażenie, że Kołodziejczyk obserwuje świat nie przez brudne, lecz całkowicie zasyfiałe okulary, czego efektem są kontrowersyjne komentarze dotyczące naszej rzeczywistości ? ?Bo w Polsce, kto ma ciężej, ten lepszy i Bóg katolicki hojniej go darzy?. Pisarz wprost śmieje się z przywar Polaków, choć najmocniej obrywa się chyba patriotom i katolikom. Nie krytykuję ? z wieloma stwierdzeniami było mi nawet po drodze.
Wydaje mi się, że zrozumiałam zamiary autora, choć dopuszczam myśl, że jestem w błędzie, bo tutaj nic nie jest oczywiste. Jednak pomimo pewnego porozumienia między nami lektura Prymitywu okazała się niezwykle trudna. Autor zamknął swoich bohaterów w języku, który bardzo szybko stał się dla mnie męczący. Kołodziejczyk toczy z czytelnikiem lingwistyczną zabawę, która jest na tyle specyficzna, że nie każdemu przypadnie do gustu ? ja miałam ochotę już w połowie zabrać zabawki i pójść do domu. Tworząc przejaskrawioną rzeczywistość, wygiął język do tego stopnia, że czytanie tej książki jak zwyczajnej powieści stało się niemalże niemożliwe ? tekst wymaga bardzo dużego skupienia, czasami nawet analizy poszczególnych zdań (gwary połączonej z nowomową). Nie jest to proste, muszę przyznać. Mnie te ciągłe potknięcia zmęczyły. I przyznaję, że czuję w związku z tym pewien dysonans, bowiem to, że sama nie podołałam, wcale nie oznacza, że uważam ten sposób pisania za wadę powieści. Po prostu pisarz wykreował unikatowy styl, swój własny quasi-język, który z pewnością nadaje tekstowi oryginalności.
I jeszcze jedno. Lektury nie ułatwiał mi fakt, że mamy tutaj do czynienia z kompletnym chaosem fabularnym. Wielość postaci, historie, które nagle się urywają i powracają za jakiś czas ? wszystko to wprowadziło mnie w pewne zakłopotanie. Ogarnęła mnie nieśmiałość, bo czuję swoisty respekt wobec czegoś, co mnie przerasta. Przez cały czas wiedziałam, że to ważna książka, a jednak nie umiałam się w niej odnaleźć, dlatego też wyjątkowo trudno mi ją ocenić. Z Prymitywem jest po prostu tak jak z tymi oprawkami ? to bardzo ciekawa książka, ale dla odważnych.