Gdy w małym miasteczku dochodzi do zbrodni, a do akcji wkracza detektyw z daleka, moje skojarzenia od razu wędrują ku Twin Peaks. Piszę o tym nie bez powodu, gdyż właśnie na historię, która w pewnym stopniu nawiązuje do tego klimatu natrafiłem w pierwszym tomie komiksu Saint-Elme. Sprawdźmy z czym mamy tutaj do czynienia.
Wydawnictwo komiksowe NAGLE! zaprezentowało nam kolejny tytuł z galerii bardzo różnorodnych gatunków. Tym razem trafiło na kryminał, thriller, opowieść detektywistyczną. Ich charakterystyczne elementy składają się na Saint-Elme. Nie jest jednak to komiks sztampowy i schematyczny, a za chwilkę postaram się udowodnić, że zapadnie wam w pamięć.
Zaczyna się to wszystko nad wyraz zwyczajnie. Oto grupka chłopaków najwyraźniej zajmująca się zawodowo przestępczością szykuje przemyt. No, ale oczywiście w grupie musiał znaleźć się ten jeden upierdliwy gość, który nie jest w stanie wysiedzieć na tyłku, kręci się i wtyka nos w nie swoje sprawy. Tak więc ten jegomość zagląda do pewnej chatki, z której emanuje czerwona poświata. Na szybie widnieje tajemniczy znak, a w środku znajduje się samotne dziecko. Potem zaczynają dziać się dziwne rzeczy, bo zabija swoich kolegów!
W tym momencie kończy się ten tajemniczy i klimatyczny wstęp i przeskakujemy odrobinkę w przyszłość. Poznajemy jednego z głównych bohaterów komiksu. To detektyw z charakterkiem. Nie widzi zbyt wiele poza czubkiem swojego nosa, łamie zasady jeśli zachodzi taka potrzeba, ale zdaje się być fachowcem. Przedsmak jego charakteru poznajemy za sprawą jego chamskiego i niepotrzebnego zachowania względem dzieciaka na promie, którym przybywa do Saint-Elme. Jego zadanie? Znaleźć uciekiniera.
Detektyw, Franck Sangaré, nie może jednak działać sam. Musi mieć asystentkę, najlepiej taką, z którą nie będzie mu do końca po drodze, tak by ich relacja była równie ciekawa jak samo śledztwo, W tym miejscu pojawia się pani Dombre, która wszędzie udaje się ze swoim małym gryzoniem, co jak możecie się domyślić nie bardzo przypadło do głowy mężczyźnie.
I tak od jednego tropu do kolejnego para prowadzi śledztwo, a w jego toku przyglądamy się momentami naprawdę dziwnym zdarzeniom. Zresztą, sam tytuł tego pierwszego tomu, czyli Spalona krowa nie jest przypadkowa, gdyż tą faktycznie mamy okazję zobaczyć. Poznajemy mieszkańców Saint-Elme, a twórcy komiksu ? Frederik Peeters i Serge Lehman ? powoli odsłaniają przed nami jego kolejne sekrety.
Obserwujemy śledztwo, więc jak wprawieni czytelnicy kryminałów nam to potwierdzą, siłą rzeczy zwracamy uwagę na detale. To w końcu one często decydują o rozwiązaniu danej sprawy. Nie zapominają o tym sami autorzy. Od doboru kolorystyki, jak wspomniana przeze mnie wcześniej czerwień, która nadaje mroczniejszego klimatu poszczególnym scenom, aż po drobne, niby nic nieznaczące zdarzenia, np. fakt, że postaci często się tutaj przewracają.
Warto również wspomnieć, że choć są tu elementy charakterystyczne dla takich małomiasteczkowych kryminałów (bogacz prowadzący podejrzane interesy, miejscowy dziwak, spokojne miasto, a rozprowadzają w nim narkotyki), to historia nie popada w żaden schemat i wciąga. Myślę, że po części wynika to z faktu, że w gruncie rzeczy twórcy w tym pierwszym tomie nie zdradzają nam zbyt wiele na temat tego jak może rozwinąć się fabuła. Pozostawiają wiele naszej wyobraźni, utrzymując atmosferę tajemniczości.
Saint-Elme już tym pierwszym tomem utwierdził mnie w przekonaniu, że wraz z rozwojem fabuły będę wracał do niego raz za razem, szukając kolejnych śladów zostawionych przez twórców komiksu. Jest to bowiem tytuł, który przy kolejnej lekturze tylko zyskuje. Zarówno jeśli chodzi o scenariusz jak i o warstwę wizualną, która mocno wwierca się w świadomość czytelnika. No i jeszcze zaskakujący finał, pokręcony, rodem z Twin Peaks. Nie czekajcie, tylko bierzcie się za czytanie!
Opinia bierze udział w konkursie