Taki fragmencik znalazlem
Przedmowa
Artur Nowak
Co ma w głowie ktoś, kto w wieku dziewiętnastu lat decyduje się na życie w celibacie, zrywa relacje z bliskimi, a potem jeszcze przez sześć lat, pełnych rozmaitych wyrzeczeń, żyje w koszarach seminarium? Odpowiedź jest złożona: to bardzo często szlachetne pobudki, młodzieńczy żar wiary, że dane mu będzie zmienić świat, naiwne przeświadczenie, że sam Bóg powołuje młodego człowieka do stanu duchownego. Bywa i tak, że ten radykalny pomysł na życie wynika z chęci spełnienia marzeń bliskich, których kapłaństwo syna czy wnuka napawa dumą, albo ambicji proboszcza, od którego biskup wymaga, by kierowana przez niego parafia dała Kościołowi powołania. Tacy podobno przychodzą do seminarium z mentalnością czterdziestoletniego proboszcza, można ich poznać po brzuchu, saszetce i postarzającym kaszkiecie na głowie. Zdarza się wreszcie, że motywacją do kapłaństwa jest ?ucieczka od wolności? do uporządkowanego świata zakazów i nakazów, którym wystarczy się bezrefleksyjnie poddać, by znaleźć bezpieczeństwo.
Kościół wieki temu opanował do perfekcji zgrabne racjonalizacje masochistycznych mąk łamania jednostki, które zowie cnotą: cierpcie, bo to miłe Bogu, bądźcie posłuszni przełożonym, hartując pokorę, nie oceniajcie, bo to pyszne, nie wątpcie, ale miejcie ufność w Panu. Brzmi to naiwnie i nielogicznie, ale ?w tym szaleństwie jest metoda?. Chodzi bowiem o ujarzmienie jednostki tak, by dobrze się sprawdziła w sklepie z obietnicami cudów i zbawienia oraz sprzedała jak najwięcej koncesjonowanego przez Kościół towaru.
Po setkach rozmów z duchownymi doszedłem do wniosku, że adepci seminarium to bardzo często ludzie, którzy uciekli przed światem, których na starcie przeraziły emocje i wizja tego, że człowiek sam powinien rozwiązywać swoje problemy. Duzi infantylni chłopcy, często zakompleksieni, których ubrano w złote kiecki z falbankami i dopuszczono do czytania świętej księgi albo włączono do grona klakierów w pałacu biskupim. Władza moralnego osądu drugiego człowieka i widok tłumu, który klęczy przed ołtarzem, oszołomiły ich. Trudno się dziwić ich wierze w to, że rzeczywiście są wybrani. Trudno się też dziwić, że przypisują sobie nadludzkie cechy. Jak mawiał mój ulubiony filozof katolicki Lord Acton: ?Każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie?.
Kościół w Polsce od wieków grał kombatancką kartą, skupiał prostych ludzi wokół wyimaginowanych wrogów i lęku przed otwarciem się na świat. Zaczadzał przy tym umysły wiernych rzekomym wybraństwem narodu polskiego, z którego ? jak wieszczyła św. Faustyna ? ?wyjdzie iskra?. Na szczęście dziś ten kolos na glinianych nogach się wali, a chodzenie po mieście w sutannie może się stać ryzykowną prowokacją. Polska młodzież przoduje w odchodzeniu z Kościoła i nie przekaże już ?depozytu wiary? następnemu pokoleniu w trosce o jego bezpieczeństwo. Budzimy się.
Chyba każdy, kto ze zrozumieniem przeczytał Ewangelie, nie ma złudzeń, że Bogu niepotrzebne są te wszystkie bazyliki, katedry, plebanie i kurie. Służą nie ludziom, ale spasionemu establishmentowi hierarchii Kościoła Rzymskokatolickiego w Polsce. Te monstrualne budowle to w istocie targi, miejsca do zarabiania pieniędzy: za zbawienie siebie i zmarłych. Cała ta ściema o ewangelizacji, która de facto polega nie na wyjściu do ludzi, ale na ich spędzie w kościele, o dobroczynności, którą Kościół się chełpi, rozdając środki zabrane wcześniej z wdowiego grosza ? to pretekst, by przyciągnąć ludzi do sklepu.
Znam wielu księży i zakonników, którzy skonfrontowali się z tym, jak naprawdę działa ta instytucja, zbyt późno. To często ludzie, którzy nie nabyli podstawowych umiejętności radzenia sobie w dorosłym życiu. Oprani, nakarmieni, nigdy o nic nie musieli zabiegać. Przyzwyczajeni do tego, że ludzie kłaniają im się w pas, wpychają do kieszeni kopertę, na kolanach wyznają grzechy ? nie potrafią sobie nawet wyobrazić funkcjonowania poza Kościołem w świecie, w którym trzeba na siebie zarobić. Kilku z nich poznałem na odwykach, więzili swoje emocje w alkoholu albo narkotykach. Inni mówili mi, że ich odejścia z kapłaństwa nie przeżyłaby mama, jeszcze inni, że poza byciem księdzem nic nie potrafią.
Trzon tej zdemoralizowanej instytucji, niejednokrotnie wyjętej spod świeckiego prawa, zawsze będą stanowić ludzie butni, chamscy, bez zasad. To typowe dla każdej organizacji totalnej, a Kościół Rzymskokatolicki nią jest.
Cieszę się, że Robert spisał swoją historię, a jeszcze bardziej z tego, że stanął na nogi. Był czas, kiedy wydawało mu się, że rozwiązaniem w przepełnionej bólem codzienności jest już tylko śmierć. Ocaliła go natura, jej siła, której jesteśmy częścią, ucząca nas współczucia i wdzięczności. Wystarczy żyć w zgodzie z samym sobą i nie krzywdzić innych.
Mam nadzieję, że przyjdzie czas, kiedy ta zdeprawowana instytucja poniesie odpowiedzialność za przymuszanie kobiet do trwania w przemocowych związkach, wmawianie młodym ludziom nienawiści do własnego ciała, wdrukowywanie od dziecka poczucia winy, stygmatyzowanie orientacji seksualnej, okradanie ludzi i gwałty na dzieciach dokonane przez księży.
Banner zachęcający studentów do udziału w mszy przy ulicy Witelona.
Czego oni ich uczą w tych seminariach?
Film braci Sekielskich Tylko nie mów nikomu był wielkim wstrząsem dla polskiego społeczeństwa. Pan Tomasz Raczek, wybitny krytyk filmowy, w trakcie swojej wideorecenzji dokumentu nie krył emocji. ?Czego oni ich uczą w tych seminariach?? ? pytał dramatycznym tonem.
Czego oni ich uczą w tych seminariach? Nie tylko pan Tomasz zadawał sobie to pytanie. Zadawała je sobie cała Polska. Ludzie świeccy, katolicy, nie mogli pojąć, jak to się dzieje, że sześć lat studiów, modlitwy, codziennej mszy, spowiedzi i kościelnego nadzoru nie wystarczy, żeby wyeliminować z grona kandydatów zboczeńców, którzy potem przez wiele lat, korzystając z zaufania wiernych, krzywdzą dzieci i młodzież w tak ohydny i podły sposób.
Do seminarium w Legnicy wstąpiłem w 2003 roku. To były nieco inne czasy niż dzisiaj: do kapłaństwa przygotowywało się wówczas ponad stu dwudziestu kleryków, siedemnaście lat później ta liczba spadła do dwudziestu trzech. Pewne rzeczy się jednak nie zmieniają. Nie ma tutaj znaczenia większa czy mniejsza liczba kandydatów. Seminarium jest instytucją stworzoną według żelaznego wzorca, który dane mi było poznać od początku do końca.
Jak wielu przede mną, zostałem z seminarium usunięty wbrew woli. W odróżnieniu od wszystkich kleryków usunięto mnie jednak nie na drugim, trzecim czy czwartym roku. Rektor kazał mi się wynosić na miesiąc przed wieńczącymi naukę święceniami prezbiteratu.
Zdążyłem więc przeżyć całość seminaryjnej formacji, widziałem na własne oczy, jak ta instytucja działa. Mogę więc ? i czuję się w obowiązku ? odpowiedzieć na pytanie: ?Czego oni ich uczą w tych seminariach??.
Ludzie, zwłaszcza wierni katolicy, mają prawo znać tę odpowiedź. Mają prawo wiedzieć, jak powstaje ksiądz, czyli ktoś, komu później ufają, powierzają swoje najskrytsze rozterki, kto mniej lub bardziej, ale zawsze w sposób znaczący, odciska się na ich życiu i wierze, bo im poważniej swoją wiarę traktują, tym mniej mają możliwości pominięcia księdza w swojej relacji z Bogiem.
Wierni nie mogą jednak szukać odpowiedzi na to pytanie w Kościele, gdyż duchowni zazdrośnie strzegą tajemnicy tego, jak formacja seminaryjna naprawdę wygląda. Pamiętam, że zanim wstąpiłem do seminarium, pytałem różnych księży, w tym tych, do których miałem głębokie zaufanie: ?Czego mam się spodziewać? Co mnie czeka? Na co mam się przygotować??.
Nigdy nie uzyskałem nic poza ogólnikowymi, zdawkowymi odpowiedziami, które w żaden sposób nie dały mi wyobrażenia o tym, na co się decyduję. Jeden z zapytanych przeze mnie księży powiedział:
? Wyrzucają czasami. Ot tak, za nic. Mówią, żebyś sobie szedł, i tyle.
Myślałem, że żartuje. Śmiał się zresztą, mówiąc te słowa. Logicznie rzecz biorąc, co jak co, ale tak poważna instytucja jak seminarium duchowne nie może wyrzucać za nic. Musi być jakiś powód. Dopiero w seminarium zobaczyłem, że prawa logiki tam nie obowiązują, a cały zdrowy rozsądek trzeba zostawić przed drzwiami.
Czego oni ich uczą w tych seminariach?
Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa. Trudno ją uzyskać, bo ci, którzy wiedzą, albo się boją, albo nie chcą mówić, albo wiąże się to dla nich z bólem wspomnień, którego nie są w stanie znieść. Odpowiedź nie jest też łatwa do przyjęcia, gdyż biegunowo odbiega od wizji Kościoła, jaką on sam lansuje. Boleśnie uderza nierzadko w samą istotę wiary, a przynajmniej stawia tej wierze wiele trudnych pytań.
Trzeba więc wiele odwagi ? i żeby chcieć poznać odpowiedź na to pytanie, i żeby jej udzielić.
Nie ukrywam, że droga, którą przebyłem w seminarium, była też ? w dużej mierze ? moją drogą do ateizmu. Przestałem wierzyć w Boga i niejednokrotnie, siłą rzeczy, będę się do tego odwoływał. Nie zamierzam jednak niejako przy okazji nikogo do swoich poglądów przekonywać. Chcę jedynie udokumentować to, co sam zaobserwowałem. Jeśli więc gdzieś będę przedstawiał swój subiektywny światopogląd na sprawy religijne, to tylko po to, żeby ? także wierzącym ? zilustrować, z jak wielkimi problemami musi się mierzyć każdy seminarzysta. I jak wielkim problemem ? także z punktu widzenia wiary ? jest instytucja Wyższego Seminarium Duchownego.
Katedra pw. św. Apostołów Piotra i Pawła.
Kto idzie do seminarium
Jedno z najczęstszych pytań, jakie zadają sobie ludzie na temat seminarium, brzmi: ?Dlaczego oni w ogóle tam idą??. Co sprawia, że chłopak po maturze pozwala się zamknąć w takim miejscu? Myślę, że odpowiedź na to pytanie można odnaleźć, przyglądając się ludziom, którzy wstępują do seminarium: temu, kim są i co ich odróżnia od rówieśników.
Pamiętam, jak dwa lata przed moim wstąpieniem do seminarium podczas rekolekcji oazowych, na których było też i kilku kleryków, starszy ode mnie o rok kolega usilnie radził mi, żebym zaczekał z realizacją swojej decyzji. Powiedział:
? Ty masz siedemnaście lat, a zachowujesz się, jakbyś miał piętnaście. Ja mam osiemnaście lat, a zachowuję się, jakbym miał czternaście, ale przecież ja nie idę do seminarium. A popatrz na nich ? wskazał kleryków ? jacy oni są dojrzali.
Myślę, że utrafił w sedno, choć niezupełnie. Niezupełnie, dlatego że źle skalibrował punkt odniesienia. Otóż to nie my byliśmy niedojrzali jak na nasz wiek, to oni, klerycy, byli jak na swój wiek? No właśnie. Słowo: ?dojrzali? będzie w tym kontekście mylące. Po wstąpieniu do seminarium zobaczyłem bowiem, że ludzi tam przebywających można spokojnie nazwać bardzo niedojrzałymi pod względem psychicznym, co więcej, przełożeni robią wszystko, żeby ich w tej niedojrzałości utrzymać. Tu chodzi o coś innego.
Kiedy zobaczyłem skład mojego rocznika, byłem pewien, że co najmniej dwie trzecie kleryków jest już po jakichś innych studiach, ale okazało się, że się myliłem. Wszyscy z jednym wyjątkiem byli dziewiętnastolatkami po maturze. Chociaż wyglądali jak panowie po czterdziestce.
Bardzo wielu młodych ludzi, którzy idą do seminarium, jest zwyczajnie brzydkich, z wadami lub dziwactwami fizjonomii. Ludzie, widząc kleryków czy księży, często wołają: ?Taki ładny chłopak, a poszedł do seminarium!? ? nie mają jednak racji. Ten ?ładny chłopak?, kiedy wstępował do seminarium, najczęściej taki ładny nie był. To seminarium nauczyło tych ludzi dbać (czasami wręcz przesadnie) o swój wygląd: w końcu reprezentują Kościół i Kościołowi na ich wyglądzie zależy. A taka jest właściwość brzydali, że jak się ich ładnie uczesze, wyperfumuje i najlepiej ubierze w jakiś mundur albo sutannę, zaczynają wyglądać na przystojnych, tylko trochę starszych.
Między bajki można włożyć romantyczne historie o nieszczęśliwie zakochanych, którzy utraciwszy miłość swojego życia, poszli na księdza. Do żałosnych bajęd należy zaliczyć opowieści proboszcza z serialu Plebania. Najczęściej do seminarium wstępują tacy, których żadna dziewczyna nie chciała.
Idą więc do seminarium brzydale, którzy w liceum wyglądają jak ojcowie wielodzietnych rodzin po przejściach, osobnicy z paskudnym charakterem, z najprzeróżniejszymi odstręczającymi dziwactwami, z niską inteligencją i bez talentów. Dopiero seminarium wykonuje ogromną i w rezultacie godną podziwu pracę i przerabia tych ludzi na przystojnych, poważnie wyglądających panów, odznaczających się wytwornymi obyczajami, błyszczących wiedzą i mądrością.
I dlatego też, gdy się bliżej przyjrzeć, te wszystkie cechy księży okazują się bardzo, ale to bardzo powierzchowne.
Potwierdza tę moją obserwację i to, że bardzo mało w seminarium znajdziemy przedstawicieli młodzieży zaangażowanej religijnie: oazowiczów, członków Odnowy w Duchu Świętym czy choćby Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. Znaczna część kleryków z mojego rocznika nie była nawet ministrantami. Bardzo wielu miało poważne braki w podstawowej wiedzy o Kościele czy samej religii chrześcijańskiej.
Był ze mną na roku seminarzysta, który nie wiedział, że czarny, długi strój księdza nazywa się sutanną. Mało tego, po dwóch latach w seminarium, kiedy grupą pojechaliśmy do krawca w Częstochowie sprawić sobie rzeczony strój, kolega ten nie złożył zamówienia na sutannę, ale na sukmanę.
Wiem, że ludzie wyobrażają sobie, że jeśli ktoś idzie do seminarium, to z pewnością od najmłodszych lat wyróżniał się pobożnością, religijnością itd. Nic podobnego. Owszem, nieznaczna większość była jakoś zaangażowana w praktyki religijne, nie można jednak powiedzieć, żeby było to coś nadzwyczajnego. Co najwyżej byli ministrantami, co najwyżej raz na jakiś czas uczęszczali do kościoła. W całym seminarium (a liczyło ono na moim pierwszym roku jakieś sto dwadzieścia osób!) była garstka kleryków, którzy wcześniej mieli kontakt z Ruchem Światło?Życie (tzw. oazą), nie było natomiast, o ile wiem, nikogo z Odnowy w Duchu Świętym.
Ogłoszenia na katedrze pw. św. Apostołów Piotra i Pawła.
Dlatego twierdzę, że w przytłaczającej większości do seminarium nie wstępują wyjątkowo pobożni ani zaangażowani religijnie ludzie. Powody ich decyzji są bardziej prozaiczne: a to chęć bycia ?kimś?, gdy nie ma się predyspozycji do tego, by stać się tym ?kimś? w jakiejś normalnej dziedzinie, a to wadliwy charakter, a to podstarzała fizjonomia.
Jest wszakże jeszcze jedna, szczególna grupa ludzi, z której większość kleryków się rekrutuje. Chodzi tu o tych, których do seminarium popchnęło środowisko.
Są to na przykład ludzie z biednych rodzin, którzy z tego powodu byli przez rówieśników w szkole źle traktowani, a dzieci potrafią być wyjątkowo okrutne.
Mógłbym tutaj pół żartem, pół serio powiedzieć: drodzy rodzice, jeśli przyjdzie wasz syn i powie, że chce być księdzem, zastanówcie się, czy nie kupić mu lepszych butów albo markowej kurtki.
Bywa też tak, że ktoś w pierwszej klasie (liceum, gimnazjum) pod naciskiem rodziców wyjątkowo dobrze się uczył i koledzy przykleili mu łatkę kujona na tyle skutecznie, że sam w to uwierzył. Bywa tak, że ktoś był chorowity lub kilka razy musiał zmieniać szkołę, bo rodzice się przeprowadzali lub rozwodzili, bywa tak, że ktoś przeżył w dzieciństwie jakieś bolesne doświadczenia. Tak czy inaczej, wszystko sprowadza się do jednego: do alienacji w grupie.
Niech teraz do takiego odrzuconego przez środowisko rówieśnicze podejdzie charyzmatyczny, błyskotliwy ksiądz, a często tak jest, bynajmniej nie dlatego (choć i tak się zdarza), że ten ksiądz odczuwa pociąg do młodych chłopców. Wystarczy, że pójdzie za zwyczajnym ludzkim odruchem dowartościowania słabszego. Jeżeli jeszcze doleje trochę religijnej pociechy płynącej z nieba, może sprawić, że taki wyobcowany ze środowiska młody człowiek skusi się na wizję bycia wreszcie ?lepszym?, wreszcie w grupie, a nawet nieco powyżej.
Czy to znaczy, że wstępujący do seminarium nie mają ideałów? Wręcz przeciwnie, niektórzy mają ich aż w nadmiarze. Często jest to zasługa księdza, który zainspirował ich do wstąpienia na drogę ku kapłaństwu. Nikt nie chce być nikczemny, cyniczny, wyrachowany. To wszystko, co opisałem powyżej, najczęściej odbywa się w podświadomej części ludzkiej psychiki. W tej świadomej umysł zgodnie z logiką wiary racjonalizuje to jako powołanie ? wezwanie z nieba, żeby iść i? No właśnie: i co dalej? Różne wyobrażenia mają ludzie na temat posługi księdza. Niektórym adeptom drogi ku kapłaństwu jawi się wzór ulepiony naraz z Jana Marii Vianneya, Franciszka z Asyżu i Jana Pawła II: nieskazitelny pocieszyciel strapionych, nawracający grzeszników na dobrą i szczęśliwą drogę ku zbawieniu, tchnący mądrością autorytet wiary i moralności. Jedni mają tych ideałów więcej, inni mniej. Jedni są w nie zapatrzeni, inni zaś przeczuwają, że droga księdza polega bardziej na byciu sprytnym jak wąż niż nieskazitelnym jak gołąb.
Dlaczego poszedłem do seminarium
Pochodziłem z domu, w którym religia była, a i owszem, obecna, ale wcale nie stanowiła jakiegoś szczególnie ważnego elementu życia. Przeciwnie, nigdy nie było wspólnej modlitwy rodzinnej, przez większość dzieciństwa nie chodziłem nawet do kościoła.
Jednak czas mojej podstawówki przypada na lata 90., kiedy to w Polsce bardzo szybko narastały nierówności społeczne. Obok ludzi, którzy nagle zaczęli mieć trudności z tym, by związać koniec z końcem, pojawiły się mniejsze lub większe fortuny i od razu odbiło się to na uczęszczających do szkoły dzieciach. Co bogatsi rodzice wychodzili ze skóry, żeby właśnie na przykładzie swoich pociech pokazać, jak to się dorobili, do czego to doszli. Odbiło się to też na psychice dzieci, bo bardzo szybko podzieliły się one na te lepsze i te gorsze.
Bardzo szybko też dzieci, które nie mogły się pochwalić na przykład lepszym ubraniem, stały się obiektem okrutnych szykan ze strony tych bogatszych. Doszło do tego, że naprawdę każdego dnia bałem się iść do szkoły. Bałem się gangsterskich zapędów kolegów z klasy, ale bałem się jednocześnie nauki i nauczycieli, bo jedynym, co gwarantowało mi względną nietykalność, były moje oceny. Dopóki miałem dobre stopnie, mogłem podpowiadaniem i ?daniem odpisać? wykupywać się od prześladowań ze strony bogatszych. O wiele gorzej mieli ci, którzy byli biedni i jednocześnie nie na tyle zdolni.
To wszystko wpędziło mnie w pobożność. Nie miałem nikogo, kto mógłby mi pomóc, bo nawet nie rozumiałem dobrze tego, co się dzieje. Sami dorośli tego nie rozumieli. Nie widzieli, że im lepsza jest sytuacja materialna w jednych domach, tym bardziej rośnie buta i agresja tych bogatszych dzieci wobec biedniejszych. Nie rozumieli powodu tych zjawisk ani mechanizmu kryjącego się za coraz większą przemocą w szkole, przemocą, która w tamtym czasie była zupełną nowością. Skoro dorośli tego nie rozumieli, jak ja miałem to rozumieć? Jedyną instancją odwoławczą wobec okrucieństwa szkolnej rzeczywistości wydawał się Bóg.
Gdzie pojawia się pobożność połączona z pewnym wyalienowaniem ze środowiska rówieśniczego, zawsze kiełkuje też myśl o oddzieleniu się od świata i oddaniu się Bogu.
Nie jest to oczywiście czynnik decydujący, to tylko asumpt, pierwszy pomysł, zwiastun tego, co ludzie zwykli nazywać w takim wypadku powołaniem.
Dla mnie też nie byłby to czynnik decydujący. Miałbym jeszcze szansę ocaleć przed tym, co miało nadejść. Moja klasa w liceum składała się z ludzi wielkiego formatu: inteligentnych, niezależnych i w wielu wypadkach niewierzących albo przynajmniej sceptycznych wobec Kościoła hierarchicznego. Niestety, zanim poszedłem do liceum, w ostatniej klasie podstawówki lekcje religii objął nowy ksiądz z pobliskiej parafii, ks. Paweł O.
Był to świeżo wyświęcony i bardzo charyzmatyczny człowiek. Całym sobą był też oddany Ruchowi Światło?Życie, szerzej znanemu jako oaza. On też założył komórkę tego ruchu w parafii i natychmiast zaczął werbować co pobożniejszych uczniów.
Oaza to wewnątrzkościelny ruch odnowy, mający ogromne zasługi w Polsce w kwestii wprowadzania i krzewienia nowej wizji Kościoła, lansowanej po Soborze Watykańskim II. Niestety, ruch ten od początku miał pewne nieusuwalne wady, jedne z tych, które nieodłącznie związane są z zaletami. W ruchu dużo jest retoryki opartej na biblijnym pojęciu tzw. wojska Gedeona. Tym pojęciem często posługiwał się założyciel ks. Franciszek Blachnicki. Nawiązując do biblijnej opowieści o izraelskim przywódcy Gedeonie, który stwierdził, że nie całe wojsko jest godne walczyć z wrogami, i na Boże polecenie wybrał do bitwy tylko garstkę nielicznych, następnie odnoszących wielkie zwycięstwo, założyciel ruchu chciał zbudować pewnego rodzaju elitę wiernych, którzy będą swoim zaangażowaniem przemieniać Kościół i promieniować na pozostałych wierzących.
Gdzie jednak pojawia się elitarność, tam od razu powstaje też groźba pewnego zadufania połączonego z pogardą wobec tzw. letnich chrześcijan, tych niezaangażowanych. Zaraz za nią nadciąga kolejne niebezpieczeństwo oderwania od rzeczywistości i tworzenia własnej, innej od zwyczajnej. A potem pojawia się syndrom oblężonej twierdzy.
Po śmierci założyciela niestety sporo z tych niebezpieczeństw w ruchu oazowym się zadomowiło. I do takiej oazy ściągnął mnie nowy katecheta. Piszę ?ściągnął?, gdyż ja za bardzo nie chciałem tam iść. Czułem gdzieś w sobie, że jest to wielkie niebezpieczeństwo. Jaka szkoda, że nie posłuchałem tej wewnętrznej wilczej intuicji!
Niestety katecheta nie ustawał w wysiłkach. Nie przyszedłem na jedno, drugie spotkanie, a on wciąż nalegał. Był w stosunku do mnie bardzo opiekuńczy i przyjazny. Nic dziwnego, że ja, głupi czternastolatek, uległem.
A gdy już wszedłem w Ruch Światło?Życie, natychmiast zadziałała na mnie cała mroczna magia takich organizacji. A więc pojawiło się poczucie elitarnej przynależności do grupy ?lepszych?, bezcenne dla kogoś takiego jak ja, stojącego poza nawiasem gangsterskiej elity szkolnych bogatych osiłków. Ruch Światło?Życie ma w swojej ofercie dla młodego człowieka coś, co można by nazwać swego rodzaju atrakcyjną ścieżką kariery. Roczna formacja na cotygodniowych spotkaniach kończy się dwutygodniowymi rekolekcjami, z których każde są przejściem do kolejnego stopnia wtajemniczenia. Już po rekolekcjach drugiego stopnia taki młody człowiek może zostać tzw. animatorem, czyli w praktyce guru własnej grupy młodszych, niższych stopniem oazowiczów. Guru ten pozostaje oczywiście pod komendą księdza moderatora danej parafialnej czy rekolekcyjnej komórki oazy, ale to w niczym mu nie umniejsza, a nawet niweluje niedostatki osobistych umiejętności i charyzmy, bo może taki niedojrzały a ambitny mały dyktatorek oprzeć swój autorytet na najwyższym w danej komórce oazy autorytecie księdza.
Nic dziwnego, że zaangażowałem się w ruch oazowy. Po pierwszym roku formacji nasz parafialny ksiądz moderator z jakichś powodów nie mógł zorganizować rekolekcji rekapitulujących pierwszy stopień, więc chętnych wysłał do swojego znajomego, księdza Piotra S.
To był kapłan zupełnie inny niż ks. Paweł. O ile ten drugi opierał swoją charyzmę na spontaniczności, przyjaznym i pełnym dobroci podejściu do młodych ludzi, ks. Piotr prezentował się niczym kontrreformacyjny kaznodzieja. Na rekolekcjach wygłaszał bardzo, ale to bardzo długie i surowe kazania, besztające i w proch ścierające sumienia słuchaczy. Bez przerwy wyrzucał nam egoizm, pychę, letniość w podejściu do wiary. Nieustannie mówił o tym, że chrześcijaństwo jest radykalne i musi takie być. Potrafił jednak te swoje tyrady ułożyć tak, że nie poniżały one słuchaczy. Przeciwnie, stawiały ich w pozycji mających, a i owszem, poważne niedostatki początkujących, ale za to stojących w obliczu wielkich wewnętrznych wyzwań, wezwanych do bycia radykalnie lepszymi niż cała reszta. Był jak surowy sierżant elitarnego oddziału komandosów, który krzyczy, bije i wymaga, ale robi to, bo skończyły się przelewki, to nie żłobek, tylko bitwa na śmierć i życie między siłami Boga i Szatana, wojna, w której nie ma miejsca na mazgajenie się, tylko na krwawą i bezwzględną walkę.
Ponieważ jako jeden z nielicznych w parafialnej grupie zaliczyłem pierwszy stopień, rok później, po stopniu drugim, zostałem animatorem. I byłem najgorszym animatorem na świecie, gdyż moim wzorem i mistrzem był właśnie ten surowy sierżant, ks. Piotr. Zdarzało mi się doprowadzać młodszych oazowiczów do płaczu i jeszcze się tym okropieństwem szczycić.
Stałem się dzięki oazie najokropniejszą kreaturą, jaką takie ruchy wydają: fanatycznym, bezmózgim wykonawcą esesmańskich metod, ślepo wpatrzonym w ideał radykalnego chrześcijaństwa, postawionego wobec konieczności walki.
Jednak prawdziwą katastrofą dla mnie okazało się to, że oaza skutecznie zasłoniła mnie przed przynależnością do mojej klasy z liceum, klasy ludzi bardzo inteligentnych, oczytanych, o otwartych umysłach i horyzontach. Gdyby nie oaza, uratowaliby mnie przed seminarium. Niestety oaza skutecznie wytłumaczyła mi, że moje koleżanki i moi koledzy z klasy to idący na zatracenie ateiści, wolnomyśliciele tkwiący w szponach złego świata, Szatana, moralni degeneraci, którym należy współczuć i których trzeba bezwzględnie nawracać.
Kto wie, gdyby na tym sprawa się zakończyła, pewnie poszedłbym do seminarium jako bezmózgi fanatyk i takim bym pozostał, a to bardzo by się spodobało Kościołowi. Kto wie, może dzisiaj zamiast pisać tę książkę, byłbym wysoko postawionym w hierarchii podobnych kreatur, gdyby nie jeden drobny zbieg okoliczności, który odegrał doniosłą rolę w mojej dalszej historii.
Nigdy z wyżej opisanych powodów nie integrowałem się ze swoją klasą z liceum. Ale na jedną, jedyną imprezę z nią pójść musiałem. Mowa oczywiście o studniówce.
I tam, jak za machnięciem kity kojota ? trickstera z indiańskich legend, zachwiał się mój fanatyzm. Bo zobaczyłem nagle, że ludzie, którymi tak pogardzałem, wcale nie są źli. Że coś w tej oazowej retoryce się nie klei. Ba, mało, że oni nie są źli. Zobaczyłem ich inteligencję, klasę, zadziwiło mnie to, że przez cztery lata chodziłem z tymi ludźmi na te same lekcje i nic o nich nie wiedziałem, a oto teraz dostrzegłem ? niestety za późno! ? że naprawdę miałem wielkie szczęście wśród nich być. I to szczęście zmarnowałem. Nie pierwsza to strata i ? niestety! ? nie ostatnia, którą w moim życiu spowodowała wiara .
Diakon na ambonie podczas mszy w katedrze pw. św. Apostołów Piotra i Pawła.
W tym samym czasie w Ruchu Światło?Życie zaszły daleko idące zmiany. Ustąpił dotychczasowy moderator diecezjalny ruchu, przyjaciel samego jego założyciela, zasłużony tak, że można by go bez przesady nazwać współzałożycielem całej organizacji, ks. dr Marek Adaszek. Na jego miejsce wybrano nie kogo innego jak ks. Piotra. I nagle zobaczyłem, jak ten człowiek, tak wyrzucający innym pychę i egoizm, sam bez przerwy wypowiada się, w jednym zdaniu co najmniej kilkukrotnie używając słowa ?ja?, i jak teraz beszta i krytykuje samego współzałożyciela oazy. Nie mieściło mi się to w głowie.
Pamiętam taką scenę: gdzieś w styczniu miał miejsce zjazd księży związanych z oazą, którzy w ostatnie wakacje organizowali rekolekcje różnych stopni w danej diecezji. Na to spotkanie nowy moderator diecezjalny ks. Piotr zaprosił również co znaczniejszych ?swoich? animatorów, w tej grupie i mnie. Na spotkaniu każdy z moderatorów składał sprawozdanie ze swoich rekolekcji, dzielił się doświadczeniami i przemyśleniami.
Nestor ruchu oazowego, ks. dr Marek Adaszek, opowiedział wtedy o swoim eksperymencie. Ruch Światło?Życie od początków swojego istnienia miał sekcję młodzieżową i sekcję tzw. Oazy Rodzin, w której rekolekcjach uczestniczyły małżeństwa z małymi dziećmi. Dotychczas rekolekcje i w ogóle cała formacja tych sekcji odbywały się osobno. Ks. Adaszek spróbował połączyć jedno z drugim, na jednych rekolekcjach gromadząc zarówno młodzież, jak i kilka małżeństw.
Pamiętam, jak swoim spokojnym głosem doświadczonego starca ? przy czym starcem uczynił go nie tyle wiek, ile nowotwór, z którym od wielu lat się zmagał ? opowiadał o tym, jak piękne owoce wydało takie eksperymentalne połączenie dwóch sekcji ruchu, jakich nadziei na przyszłość można by w tym upatrywać?
Dużo młodszy od niego ks. Piotr przerwał mu brutalnie i zarzucił ? jemu, współzałożycielowi całego ruchu! ? że ?wypacza charyzmat? oazy, że takie eksperymenty są, a i owszem, ciekawe, ale zupełnie niepotrzebne, a nawet niebezpieczne.
Dodam, że ks. Marek Adaszek był również jednym z przełożonych w seminarium. Jedynym, którego zapamiętałem naprawdę dobrze. I jedynym tak pogardliwie traktowanym przez młodszych kolegów. Rektor wyśmiewał go w publicznych wystąpieniach przed klerykami, tłumacząc, że ?ojciec Marek ma swoje lata? i w związku z tym ?nie należy go brać poważnie?.
Te właśnie wydarzenia spowodowały, że radykalnie przeformowało się moje spojrzenie na Kościół, na chrześcijaństwo i ? na moje nieszczęście! ? na wizję tego, jakim księdzem chciałbym być.
Jest w Ewangeliach sporo fragmentów mówiących o łagodności, o dawaniu raczej przykładu niż rozkazów. Jest mowa o tym, że kto chce być pierwszy, powinien być sługą i najmniejszym spośród reszty. Na moje najwyższe nieszczęście ? a może i szczęście? ? poszedłem do seminarium z głębokim przekonaniem, że chrześcijaństwo naprawdę nie może polegać na tym, czego uczą zadufani w sobie, gardzący ludźmi dyktatorzy, tacy, jakim sam niedawno byłem. Wydawało mi się wtedy, że Kościół polega na miłości, miłosierdziu i dobroci. Jakże bardzo się myliłem!
Takich jak ja wstępowało do seminarium wielu. Każdy ze swoją historią, mniej lub bardziej okaleczony przez wiarę, okaleczony w sferze psychicznej, społecznej i seksualnej (o tej ostatniej przyjdzie mi tutaj jeszcze wiele opowiedzieć). Każdy z nas miał różną historię, ale wbrew pozorom nie byliśmy różnorodni, nie byliśmy zgromadzeniem ludzi, w którym każdy jest inny, kocha swoją inność, szanuje ją i jest za nią szanowany. Przeciwnie, każdy z nas swoją inność ukrywał i był z tego dumny, a każdego, kto ? tak jak ja ? swojej inności nie umiał ukrywać odpowiednio skutecznie, czekał marny los.