Sięgając po książkę, która na okładce ma przedstawicielkę płci pięknej z herbatką w ręku, z reguły wiem czego mogę się spodziewać. Jak jeszcze do tego obrazku dołożymy słowa miłość, rozwód, zdrada i domek na wsi to mamy gwarantowany przepis na łzawą kobiecą obyczajówkę. Rzadko komu zdarza się wyjść poza ten schemat. Dlatego by byłam bardzo zaskoczona kiedy okazało się, że "Spadkowi" bliżej jest to thrillera czy mrocznego kryminału niż do typowej powieści dla kur domowych. A kiedy dowiedziałam się, że Beata Dmowska jest debiutantką na polskim rynku wydawniczym to wprost nie mogłam wyjść z podziwu. Czytało mi się nadzwyczaj dobrze i choć pisarce nie udało się ominąć wszystkich pułapek zastawianych przez ten gatunek, to muszę przyznać że książka zrobiła na mnie dobre wrażenie, a atmosfera którą udało się autorce zbudować sugeruje, że sprawdziłaby się również w nieco mroczniejszych klimatach.
Kiedy Natalia odkrywa, że mąż ją zdradza postanawia spakować walizki i wyprowadzić się do odziedziczonego po dziadku domu na wsi. Kiedy dojeżdża na miejsce okazuje się, że dworek wymaga gruntownego remontu. Zwiedzając posiadłość Natalia odkrywa tajemniczą piwnicę z pryczą i przymocowanymi do ścian łańcuchami. Kobieta zaczyna czuć się nieswojo a wrażenie to potęgują dziwne głosy, rozbrzmiewające w środku nocy, znikające przedmioty oraz drzwi, które same się otwierają. Jednak to dopiero początek. W wyniku prowadzonego przez Natalię śledztwa na jaw wychodzą rodzinne sekrety. Wydaje się, że Natalia oprócz domu dostała w spadku pokaźną listę kłopotów i trudnych spraw do załatwienia, ale też szansę, by wreszcie uporać się z przeszłością.
Już na samym początku tej książki, miałam nieodparte wrażenie że autorka do końca nie wie, w jakim gatunku chce zakotwiczyć. Z jednej strony mamy tutaj powieść obyczajową , z drugiej kryminał. Momentami jest zabawnie, często strasznie. Pojawiają się elementy romansu i horroru. Jest to istny miks gatunkowy za którymi niestety nie przepadam. Jednak tym razem, ten brak zdecydowania i konsekwencji zaplusował. Przecież o wiele łatwiej było napisać książkę o załamanej, zrozpaczonej i porzuconej czterdziestolatce, która ucieka od męża, wyjeżdża na drugi koniec Polski i tam odnajduje miłość swojego życia. Właśnie taki jest, uwielbiany przez polskie autorki schemat. Klina leczy się klinem. Cieszę się, że Dmowska postawiła na oryginalność. Nie dość, że nie pojawia się tutaj książę na białym koniu, z chusteczką w ręku to główna bohaterka zamiast odnaleźć na wsi spokój i wytchnienie, wpada w sam środek doskonale skrojonej intrygi. Beata Dmowska w znakomity sposób buduje klimat powieści. Wyobraźcie sobie wielki dom na skraju wioski, gdzie od lat nikt nie mieszkał a sąsiedzi są przekonani, że jest on nawiedzony. Chyba wszędzie, w każdym miasteczku, siole czy kolonii , są takie miejsca o których krążą legendy. Tam gdzie mieszkałam był to opuszczony budynek zwany przez miejscowych Belwederem. Do dziś pamiętam jak uwielbialiśmy się tam zakradać, oglądać pozostawione obrazy i stare meble. Dziwiło mnie, że miejsce to nie zostało zdewastowane przez okoliczną młodzież, ale może i oni bali się duchów? To właśnie mój "Belweder" stawał mi przed oczami podczas lektury. Ten sam klimat, ta sama atmosfera tajemnic, sekretów i tragicznej przeszłości. Autorka ma niezwykły talent do "malowania" słowem, czym gra na emocjach czytelników. Moment kiedy wraz z Natalią zeszłam do ukrytej po podłogą piwnicy, która służyła za więzienie, sprawił że przeszły mnie dreszcze. Zasłony, które same się odsuwały, tajemnicze postaci przemykające w ogrodzie, nawet taka banalna rzecz jak znikające przetwory, sprawiły że przez cały czas moje nerwy były na postronkach. Czułam się nieswojo. Wszyscy domownicy spali a ja zastanawiałam się czy ktoś nie chodzi po moim strychu. Lubię książki, które wywołują tyle emocji, szczególnie kiedy się tego nie spodziewamy.
Jednak Dmowska cały czas pamiętała o tym, że po książkę sięgną w większości przedstawicielki płci pięknej. A obserwując polski rynek wydawniczy, łatwo się zorientować co jest od kilku już lat na topie. Mówię oczywiście o literaturze herbatkowo-siedliskowo-miłosnej, gdzie bohaterowie chodzą w wełnianych papuciach, piją z filiżanek w kwiatki, wdychają aromaty wsi i oczywiście muszą mieć kota. Natalia jest idealną przedstawicielką tego nurtu. Co prawda przez całe swoje dorosłe życie obracała się w luksusie, jeździła audi i robiła proszone kolacje dla wspólników biznesowych męża, do których zakładała buty najlepszych, światowych projektantów, jednak nie przeszkodziło jej to w odkryciu w sobie duszy traperki, wieśniaczki i jednocześnie kobiety wyzwolonej. Jak na typowego mieszczucha radzi sobie całkiem nieźle, umie od razu napalić w piecu, zorganizować pomoc sąsiedzką, restaurować meble i skuwać kafelki. Już drugiego dnia poznaje swoją "najlepszą" przyjaciółkę. Brakowało tylko przystojnego farmera-rozwodnika i wszystko byłoby na swoim miejscu. Całe szczęście autorka oszczędziła nam łzawego romansu. Niestety nie zrobiła tego samego z opisami, które momentami są rozbuchane do granic możliwości. Nie wiem kiedy pisarze nauczą się, że czytelnik swój rozum i wyobraźnię ma i nie są nam obce szczegóły i rytuały z dnia codziennego. Już same słowa "Natalia wypiła kawę", potrafią zadziałać na naszą wyobraźnię. Nie trzeba mi mówić, że filiżanka była niebieska, spodeczek obtłuczony i zabrakło cukru trzcinowego. Te ozdobniki nie robią nic innego tylko spowalniają fabułę, dzięki czemu traci znacząco na dynamice. Owszem, gdyby pozbyć się większości opisów, to książka znacząco straciła by na objętości, jednak moim zdaniem zyskałaby na jakości, szczególnie że historia o jakiej opowiada jest interesująca i wykracza daleko w przeszłość aż do czasów II Wojny Światowej, kiedy to wszystko się zaczęło.
Książka porusza ważny temat przemocy domowej, i to tej w jej najgorszym wydaniu czyli molestowaniu psychicznym. Natalia wyszła za mąż, za bogatego architekta, który oczekiwał że jego partnerka będzie idealną panią domu na wzór żon ze Stepford. W kuchennej szufladzie zostawiał jej pieniądze na zakupy, często z bonusem na nową kreację czy kosmetyki. Kobieta miała tylko dbać o to by było posprzątane a na stole nie zabrakło obiadu. To w teorii. W praktycy do jej obowiązków należało dbanie o sterylność pomieszczeń i organizowanie przyjęć. Zawsze miała wyglądać idealnie, mieć smukłą sylwetkę i ułożone włosy. Musiała się wszystkim podobać. Jeśli coś odbiegało od normy Wiktor wpadał we wściekłość. Co prawda ręce trzymał przy sobie jednak to podobno słowa ranią najbardziej. Wyzywał więc swoją żonę od leniuchów, spaślaków i kretynek. A najgorsze w tym wszystkim było to, że również córkę nastawiał przeciwko swojej rodzicielce. Ta książka pokazuje nam obraz małżeństwa po katastrofie. Daje nadzieję dla innych kobiet będących w podobnej sytuacji, że jeszcze nie jest za późno by odmienić swój los.
"Spadek" to zaskakująco dobra, przemyślana książka, która wpadnie w gusta zarówno wielbicielek powieści obyczajowych jak i fanek thrillerów i rodzinnych zagadek. Beata Dmowska wie jak trafić do czytelnika i go zainteresować nawet pozornie błahym tematem. W końcu rozwodzi się co druga para a i spadki są czymś na porządku dziennym. Mało tego autorka, zdaje sobie sprawę z różnorodności naszych gustów, i swoją powieść stworzyła tak, by spodobała się jak największemu gronu. "Spadek" to powieść uniwersalna i niezwykle współczesna. czekam na więcej. Polecam.
Opinia bierze udział w konkursie