Powszechnie przyjęte jest, że gdy Zło dochodzi do głosu, jedynie Dobro może je zwyciężyć. Maciej Ruszel w debiutanckiej powieści postawił na mniej konwencjonalne rozwiązanie: postanowił spróbować zgładzić Zło jeszcze Większym Złem. "Strażnik Tresaonu" zaprasza swoich czytelników na historię pełną demonów, magicznych artefaktów, bitew, legend, strachu, krwi i bogów w całkowicie nowo wykreowanym świecie. Byłabym głupcem, gdybym nie sięgnęła. Pytanie brzmi, czy żałuję?
Tego, moi drodzy, dowiecie się z dalszej recenzji. :)
Historię rozpoczyna nocny patrol w mieście Atro. Jedna z głównych bohaterek, kapitan Veana, słyszy nagle dziwne poruszenie za bramą, które wkrótce przemienia się w oblężenie. Same demony przybyły z innego wymiaru i na rozkaz jednego z bogów, plądrują ziemie należące do ludzi. W trakcie obrony miasta generał Leif wysyła Veanę z ostrzeżeniem sąsiadującego Xer, oddalonego o dwa dni drogi, a później do stolicy, do Kedy. Kobieta musi powiadomić króla Navirasa o nadchodzącej wojnie z potworami z samych czeluści piekieł.
Demony na czele z Razanelem coraz bardziej panoszą się nie po swojej ziemi, choć ich dokładne zamierzenia nie zostały poznane. Veana wraz z nowymi przyjaciółmi oraz samym królem i magiem Navirasem za wszelką cenę stara się pokonać szerzące się Zło. Kiedy jednak podstawowe założenia zawodzą, nie zostaje im nic innego, tylko inwestycja w alternatywne środki.
Zmora jest człowiekiem, który jako jedyny posiadł nieśmiertelność oraz przeogromną, niemal boską potęgę. Zdradził jednak ludzi, sprzymierzając się z demonami - rzekomo wyłącznie w celu pokonania Zła. Wskutek podstępu został pokonany i aktualnie znajduje się zamknięty w specjalnym magicznym miejscu, do którego dostęp ma zaledwie troje królów.
Veana pada ofiarą przedziwnego, proroczego snu, w jakim widzi Zmorę. W ten sposób rodzi się plan obudzenia dawnego Zła, tyrana, który jako jedyny jest w stanie wypędzić demony z tego świata i uchronić magiczny artefakt, Tresaon, przed wpadnięciem w niepowołane ręce. Nikt jedynak nie wie, gdzie aktualnie znajduje się Tresaon i czy Zmora znów nie zdradzi, łącząc się z armią wroga.
"Strażnik Tresaonu" to dobry debiut. Stworzony świat wydawał się logiczny, w pełni rozwinięty i żyjący własnym życiem. Nie zostałam przytłoczona zbyt wieloma opisami krajobrazów, granic czy innych królestw, co z jednej strony jest plusem, a z drugiej minusem. Kraina oraz odległe wymiary wydały się na tyle interesujące, że chętnie poznałabym jednak nieco więcej szczegółów.
Maciej Ruszel urodził wielu bohaterów. Niestety, nie trafili jakoś mocniej do mojego serca. Z żadnym się nie zżyłam, nikogo bardziej nie polubiłam - traktowałam ich raczej jako nieodłączny element historii. Momentami irytowało mnie przeskakiwanie między punktami widzenia: raz wydarzenia przedstawiała Veana, innym razem Zmora, potem Naviras albo zwyczajny żołnierz. Zabieg ten wywołał zbyt wiele niejasności dotyczących fabuły.
No, właśnie. Fabuła. Przyznam szczerze, że mam bardzo mieszane uczucia. Niektóre fragmenty zapierały dech w piersi i czytałam je bez zastanowienia, a niektóre miałam ochotę pominąć. Szczególnie dialogi między bohaterami, które brzmiały sztucznie. Autor jednak stworzył na tyle interesującą akcję z nietuzinkowymi zwrotami, że nie mogłam przerwać lektury. Czytałam dalej i nie żałuję, bo koniec końców książka okazała się dobra.
Warte wspomnienia są fragmenty bitew między demonami a ludźmi/magami. Zostały świetnie opisane, szczegółowo i realistycznie, mimo swoistej trudności. To ciężka sztuka, której niejeden doświadczony autor nawet się nie podejmuje, a Maciejowi Ruszelowi, debiutantowi, wyszła idealnie.
"Strażnik Tresaonu" jest ciekawą propozycją, zwłaszcza dla fanów fantastyki przepełnionej potyczkami, krzyżowaniem mieczy i krwią wsiąkającą w wydeptane poła ziemi. To książka z nieco niewykorzystanym potencjałem, której dialogi momentami traciły na realności i która swoją historią potrafiła zawładnąć. "Strażnik Tresaonu" działa na czytelnika jak demon na człowieka tuż przed opętaniem - choć wiadomo, jakie mogą być skutki, ciężko się uwolnić.