Krótko mówiąc, nie lubię książek o niewyżytych muzykach i ich niegrzecznych groupies, ale stwierdziłam, że skoro "Hard Beat. Taniec nad otchłanią" porwało moje serce, to czemu z marszu skreślam "Sweet Ache. Krew gęstsza od wody"?
Tak sobie odważnie pomyślałam i... ja to jednak potrafię czasem coś mądrego wymyślić.
Szablon, ale jednak...
Macie uraz do muzyków? Ja tak, dlatego wystrzegam się bohaterów z gitarą czy mikrofonem w dłoni, ale Profesor Play nijak ma się do wzorca, do którego przywykłam.
Hawkin to mężczyzna typowy, trudno tego nie zauważyć. Stereotypowy bohater romansów, które zostały wyprodukowane w przeciągu ostatniego roku. Jest silny, arogancki, pewny siebie, do bólu seksowny, a muzyka po prostu tworzy jego istotę. Jednocześnie posiada mroczną przeszłość.
Nie jest bohaterem pociągającym JEDYNIE pod względem seksualnym.
Czytelniczki ma kusić jego zraniona dusza, ponieważ nie tylko faceci mają syndrom bohatera. My jesteśmy matki uciśnionych, które po prostu stadami garną się do takich szablonowych postaci. Sama to w sobie mam. Właśnie tym zdobyła mnie Bromberg, ale równocześnie, prócz szablonu, autorka jak zwykle wyprodukowała mężczyznę bogatszego o duszę. Ta kobieta kilkoma prostymi słowami potrafi nakreślić bohatera, który przez resztę książki wodzi mnie za nos.
"(...) naprawdę wierzę, że mężczyzna jest tyle wart, ile jest warte jego słowo. (...) A ja staram się być najlepszym mężczyzną, jakim potrafię być."
Podobnie było z Quinlan, chociaż to oczywiste, że nie oddziaływała na mnie tak mocno jak Hawkin. Jednak zdobyła moją sympatię ostrym językiem, nieustępliwością i twardym stąpaniem po ziemi. Dziewczyna nie jest kolejną durną cizią. Przepraszam za wyrażenie. Ma mózg i ja to cenię.
Razem tworzą mieszankę, która nadała książce rytm. O ile "Hard Beat..." było gęstą gorzką czekoladą, którą smakowałam z namaszczeniem, o tyle "Sweet Ache..." porównałabym raczej do Snickersa, który zniknął, nim dobrze się nim nasyciłam. Z jednej strony jestem zachwycona, że nie odczułam zawodu względem fabuły, ale z drugiej... szkoda, że wszystko trwało tak krótko. Mgnienie, które wychwyciłam kątem oka.
Otula, ale...
Wszystkie wydarzenia zgrabnie otaczają miłość, która rodzi się pomiędzy Quinlan i Hawkinem, ale nie zostałam przez nie przytłoczona. Autorka znalazła dość miejsca w ich historii, by stworzyć przeszłość, liczne wątki poboczne z dramatycznym i często po prostu smutnym rysem, a także sceny szczelnie otulające główną oś akcji.
Nadały jej dynamiczności i pikanterii. Nie zanurzamy się w słodkościach i kwiecistym wzorze, o nie. Wijemy się pośród półnagich ciał i emocji. Z niepokojem wyczekujemy następnym kroków, które podejmie autorka, ponieważ od początku wiemy, że Bromberg nie godzi się na nic mniej niż nuta porządnej adrenaliny w zakończeniu.
To pewnik, który jednak raz po raz zaskakuje. Gwałtownością, śmiałością, plastycznością przeżyć bohaterów i rozgrywających się wypadków
"Najsmutniejsze w zdradzie jest to, że rzadko doświadcza się jej ze strony ludzi, po których się tego spodziewasz, czyli wrogów. Najczęściej dokonują jej ci, którzy się o ciebie troszczą."
Narracja jest pierwszoosobowa, ale prowadzona zarówno z perspektywy gorącego muzyka jak i atrakcyjnej kobiety. To ciągła gra z czasem, ponieważ wydarzenia nabierają rozpędu ilekroć autorka zmienia narratora. Dobrze znać ruchy postaci, ale świadomość ich myśli i uczuć pozwala nam zaznać pewnej władzy.
Jedyna kwestia, w której czułam się nieusatysfakcjonowana to początek książki. Czemu autorka tak szybko posłała bohaterów do łóżka? Nie wiem, i choć nie waży to nad dalszym rozwojem akcji, to nie pogardziłabym trochę dłuższymi przepychankami, które podgrzałyby atmosferę.
Jak wspomniałam, nie lubię muzyków w roli głównej. Hawkina pokochałam szczerą miłością czytelnika i kobiety, ale autorka mogła odpuścić sobie teksty piosenek. Jest ich naprawdę niewiele, ale przetłumaczone brzmią jakoś... czy ja wiem? Dość zabawnie. Przynajmniej dla mnie.
Odcisk autorki...
Czy mogę zarzucić coś więcej? Raczej nie.
Każdy wątek został rozwinięty w odpowiednim stopniu. Romans wysforował się na pierwszy plan, ale autorka pozwoliła czytelnikowi nasycić oczy normalnym życiem i relacjami, jakie łączą bohaterów ze światem zewnętrznym - tym poza miłosną bańką.
"Krew jest gęstsza niż woda, ale i tak można się w niej utopić."
Dialogi dopełniają fabułę, jednocześnie utrzymując autentyzm i pazur. Bohaterowie, choć można oskarżyć ich o sztampowość, zachowują dziwną indywidualność, którą nie do końca rozumiem. Jest to chyba odcisk autorki, która w każdą postać wdmuchała duszę.
"Sweet Ache. Krew gęstsza od wody" porwało mnie z siłą, której się nie spodziewałam i pozwoliło doświadczyć rozwoju umiejętności autorki.
Zaczynam rozumieć, dlaczego seria Driven zrobiła taką furorę.