"Władca much" – władca pożeracz serc. Apodyktyczny i absolutny, a książka ta – jego monarchia straszliwa, choć w stronnice nieszczególnie zasobna. Gdy tylko zaczniemy czytać, spokoju nam nie da. Oj gryzie, jak muchy, osiadłe na swoim królu. Dobra literatury, bez dwóch zdań.
Po książkę sięgnęłam, zaciekawiona niezmiernie filmem. Klimtem jego, czernią i bielą. I nie rozczarowałam się.
Grozy pełna, grozy owa książka. Apokaliptyczne wizje okraszone humorem, jednocześnie radują serce i mrożą resztki krwi w żyłach. Literackie rekwizyty - muszla, ów tytułowy "władca much" czy prosiaczkowe okulary pozwalają wyobraźni naszej odbyć wielką, pełną niespodzianek, zamorską podróż. A każda kolejna strona jest swoistą widokówką – z dziwnej wyspy na której rządzą mali chłopcy. Mali, wydawałoby się – niewinni, a tu – masz ci babo placek! I to bynajmniej nie czekoladowy.
Golding bohaterami swojej książki uczynił dzieci, właśnie dzieci, które rzekomo widzą więcej, niewinne są, o czystych myślach i cukierkowych ideałach. Jednak dzieciństwo jego bohaterów przerywa przymus natychmiastowej dorosłości, doświadczenia pełni człowieczeństwa. Przed nimi szkoła życia, przed nami "kartka z dziejów ludzkości", jakże inna od wersji poety Tuwima, jednak… równie nie-optymistyczna.
Aż strach się bać, jak powtarzała babcia.
Nad „Władcą much” nie ma się co dłużej rozwodzić – powieść trzeba znać. Goldinga na półce należy mieć, nie po to jednak, by się kurzył. Polecam zaprawdę.