Opis produktu:
Sam środek naszej małej stabilizacji. Po Gagarinie i przed olimpiadą w Tokio. Czas Kobry w czarno-białej telewizji i opryskliwych, odpornych na metafizykę sprzedawczyń w sklepie o malowniczej nazwie Artykuły piśmienniczo-papiernicze. Pierwsza połowa lat sześćdziesiątych: historyczne kalendarze, znaczone datami przełomów i rewolucji, tutaj zieją pustką. PRL w postaci czystej, niczym niezmąconej, piętnaście kilometrów od Warszawy. Ale realia, - choć owszem obecne - nie grają tu wiodącej roli. Waleniada ani nie jest podróżą sentymentalną, ani potępieniem brzydkiego komunizmu. Wydaje się, że zwykłość, prowincjonalność, banalność wręcz świata (czasu, przestrzeni, ludzi, języka...) to świadomy wybór autora, który postawił sobie śmiały cel: stworzyć epos z materii możliwie najmniej epickiej, możliwie pozbawionej wymiaru wzniosłości czy patosu. Waleniada, jako iliada i odyseja w jednym, z małych liter pisana, boska komedyjka w niedużym wszechświatku? To szukanie epickiej doniosłości w banale przypomina nieco zabiegi Mirona Białoszewskiego, który rzecz podobną uczynił na gruncie liryki, opiewając durszlaki, rdzewiejące klucze i kuchenne makatki i opatrując to komentarzem: marność jest dla wybranych. Czemu służy to rozpisywanie świata, w którym wszystko jest małe, na niekończące się strumienie słów? Być może wyrażeniu myśli, że w świecie, gdzie wszystko jest małe, ludzie szukają czegoś wielkiego. Bohaterowie Waleniady znajdą, i będzie to wielkie dosłownie (36 metrów 17 centymetrów) oraz alegorycznie... ale nie uprzedzajmy wypadków. Bohater powieści Sakowskiego mówi: każda rzecz ma swoją wewnętrzną kompozycję, po wierzchu występuje tylko naskórek rzeczy, prawda o niej tkwi głębiej, we wzajemnym połączeniu cząstek. To drążenie świata w poszukiwaniu drugiego dna, ten niedający się zaspokoić głód sensu wyraża się w książce na różne sposoby. Tysiące wielokropków, kawałkujących narrację, zdają się dawać do zrozumienia, że nic się nie kończy i nie zaczyna, żadna myśl, żaden stan rzeczy, żadne zdarzenie. Zawsze jesteśmy w środku, a całość jest nie do ogarnięcia. Tak oto Waleniada rejestruje fenomen życia, któremu wystarczy najskromniejsza powłoka, by zaistnieć, a później, w samym trwaniu idzie na każdy kompromis, byle tylko nie zagubić tej podstawowej iskierki. U Brunona Schulza prowincjonalna banalność, co chwila obnaża zdumiewające otchłanie i mitologiczne archetypy. Wystarczy odrobina poetyckiej uwagi, która jest jak chuchanie na zamarzniętą szybę, jak naciskanie niewidzialnej klamki u drzwi do innego świata. Prowincjonalny świat Sakowskiego jest zupełnie inny: pod powierzchnią rzeczy nie ma już nic, poza faktem, że one - te rzeczy - po prostu są. Jak przystało na rzeczywistość panoszącego się kryzysu podmiotu i nietożsamości bycia z bytem, po szlakach Waleniady wiedzie nas anonimowy, bezimienny bohater - lat prawie 20 - i narrator, który się za światem chowa i z bohaterem przenika. Choć zdarza mu się czasem, w metatekstach i autotematyzmach, dekonspirować pisarza, demiurga, który za tym wszystkim stoi i zaprasza do gry. To powinna być długa, byle jak poklejona historia, mówi. A nieco dalej pojawiają się cienie Ernesta, Fiodora, Tomasza, Jamesa, Honoriusza, Bolesława, Marcela, może nawet samego Józefa Ignacego, i patrzą zawistnie... Rzeczywiście, każdy z przywołanych tu opowiadaczy w taki czy inny sposób patronuje Waleniadzie. I dobrze, w końcu ambicją przyzwoitego twórcy powieści, nawet w naszych dekonstruktorskich postludzkich czasach, powinno być danie światu dobrze opowiedzianej historii. Czy Waleniada jest taką historią? Trzeba się z tym tekstem zmierzyć, by poznać odpowiedź. Łatwo nie będzie, ale się opłaci. Nieustające deja vu, ale i poczucie bycia gdzieś indziej, zdziwienia. Do tego język, bogaty, spieniony, kolokwializmy spiętrzające się w jakieś niebotyczne konstrukcje pełne metafor i innych aktów poetyckiej wolności, którymi Sakowski czytelnika częstuje bez umiaru. I nawet zdradza technikę: kiedy ci zależy, wówczas zdania rodzą się w trudzie (...) Kiedy zaś odzywasz się bez żadnego powodu, tak sobie, byle tylko wydać głos, wówczas z absolutną łatwością wyrzucasz z tchawicy przeogromne stada dźwięków i wszystkie one pasują do siebie, foremnie się kleją. (Przypomina to strumień świadomości, u Sakowskiego raczej rodem z Bohumila niż Jamesa). Dzięki temu wszystkiemu - temu, co w fabule, i temu, co w języku - świat zwykły, banalna codzienność, prowincjonalna nuda - staje się karnawałem, świętowaniem, waleniadą. Warto było.