Kiedy miałem dziewięć lat, w Polsce zapanowało pokemonowe szaleństwo. Stworki szybko przeniosły się z ekranów naszych telewizorów (a u niektórych z ekranów ich konsol) na naklejki, kartki, zabawki, gadżety, itp. Każdy kojarzył słodką, żółtą mysz Pikachu i jej partnera Asha. Mijały lata, pojawiały się kolejne gry i seriale animowane, aż w końcu swoje łapy na franczyzie położyli Amerykanie i w ten sposób dochodzimy do filmu live-action, pt. "Pokemon: Detektyw Pikachu".
Poznajemy Tima, młodego chłopaka, który sprzedaje ubezpieczenia i wydaje się być obojętnym na pokemonowy świat. Nie ma własnych stworków, a co najważniejsze, sprawia wrażenie nieszczęśliwego. Jego kolega uważa, że lekiem na samotność będzie złapanie pokemona. Te pierwsze minuty były nieco drętwe i nudne, i bardzo szybko mogły zniechęcić widza do dalszego oglądania. Na szczęście nie minęło wiele czasu i akcja zaczęła się rozkręcać. Powoli, ale jednak.
Miał miejsce wypadek. Zmarł ojciec naszego głównego bohatera, z którym ten nie widział się od dziesięciu lat. Chłopak jedzie załatwić wszystkie sprawy związane z tym związane i towarzyszą mu mieszane uczucia. Dowiadujemy się, że losy jego rodziny miały wpływ na jego zupełną obojętność wobec Pokemonów. Przy okazji poznajemy w jaki sposób stworki pojawiły się na świecie, a przede wszystkim możemy nacieszyć nasze oczy Ryme City, czyli miastem w którym ludzie pokojowo współżyją z ludźmi.
Tim zmierza do mieszkania swojego ojca by uporządkować jego rzeczy. Na miejscu spotyka nieoczekiwanego gościa, czyli tytułowego Pikachu. Żeby było jeszcze ciekawiej, bohater rozumie stworka tak, jakby ten mówił ludzkim głosem. Początkowo wpada w popłoch, ale z czasem dochodzi do ładu z tą sytuacją. Co więcej, Pokemon sugeruje, że ojciec Tima żyje i razem postanawiają rozwiązać jego zagadkowe zniknięcie. Podążamy od jednego tropu do następnego, po drodze doświadczając kilku zwrotów akcji i całej masy kieszonkowych stworków.
Więcej szczegółów nie będę zdradzał, a skupię się jedynie na moich odczuciach względem tego, co zobaczyłem na szklanym ekranie. Zacznijmy od samych Pokemonów. Anime, to czasy mojego dzieciństwa i jeśli o czymś marzyłem podczas oglądania oryginalnej serii, to o tym, żeby Pokemony zawitały do prawdziwego świata. Gdyby coś takiego miało się rzeczywiście wydarzyć, to myślę, że wyglądałoby to dokładnie tak jak w "Detektyw Pikachu". Co prawda, niektóre ze stworków wyglądają nieco sztucznie, to generalnie wyglądają fantastycznie, bardzo realistycznie, więc należy pochwalić fachowców od efektów specjalnych, zarówno jeśli chodzi o wygląd jak i wszelkiego rodzaju gesty, mimikę twarzy, aż po używanie mocy oraz interakcje z ludźmi.
Jeśli chodzi o aktorstwo, to trzeba docenić przede wszystkim wkład głosowy Ryana Reynoldsa, czyli Pikachu. Ta postać stanowi 3/4 sukcesu filmu, łącząc humor z nutą szaleństwa i nostalgii. Wśród stworków fantastycznie prezentuje się także Psyduck, który rozśmieszył wszystkich na sali kinowej. Gorzej rzecz się ma z pozostałymi aktorami. Na przykład Bill Nighy, który wcielił się w postać odkrywcy Pokemonów, wielkiego filantropa, Howarda Clifforda, który okazuje się mieć bardzo ważne znaczenie dla rozwoju fabuły, wydawał się być strasznie sztuczny, jakby nie na swoim miejscu. Co zaś tyczy się głównego bohatera, to raz zachowywał się dojrzale i rozsądnie, by za chwilę odwalić coś na poziomie przedszkolaka.
Zaprzepaszczony potencjał. Tak, podsumowałbym moje wrażenia po obejrzeniu "Pokemon: Detektyw Pikachu". Nie jest to ani pełna opowieść o pokemonach, ani opowieść detektywistyczna, ani nawet komedia. Wszystkiego jest tu po trochu, historia stara się nas zaskoczyć, ale w gruncie rzeczy jest bardzo prosta, a przede wszystkim mam wrażenie, że same Pokemony nie czują się tu zbyt komfortowo. Są pojedyncze sceny i momenty, które zapadają w pamięć, ale po seansie nie czuje się już chęci przeżycia kolejnej przygody z kieszonkowymi stworkami.
Opinia bierze udział w konkursie