6 czerwca 1944 r. wojska alianckie rozpoczęły operację Overlord. Głównym celem uderzenia były plaże Normandii w północnej Francji. I właśnie na jednej z tych plaż rozpoczyna się właściwa akcja "Szeregowca Ryana", jednego z najlepszych filmów Stevena Spielberga. Desant aliantów na plaży Omaha i przełamanie pierwszych niemieckich linii obronnych było bodajże najkrwawszą operacją drugiej wojny światowej. Spielberg pierwsze godziny tzw. D-Day przeniósł na ekran w sposób niezwykle realistyczny i szokujący. Krew, strzały, rozszarpane ciała, chaos, strach i bohaterstwo - wszystko to w trwającej kilkanaście minut scenie ukazuje widzom okrucieństwo wojny.
Wraz z tysiącami innych żołnierzy na plaży Omaha znalazł się kapitan Jack Miller, który tuż po zajęciu plaży otrzymał rozkaz odnalezienia szeregowego Jamesa Ryana. Ryan miał trzech braci, z których każdy zapłacił najwyższą cenę w walce z nazizmem. Naczelne dowództwo uznało, że pani Ryan, tracąc trzech synów, wycierpiała zbyt wiele, by móc znieść utratę ostatniego syna. Zadaniem kapitana Millera i jego kilkuosobowego oddziału było więc odnalezienie w wojennej zawierusze Jamesa Ryana i zabrania go z linii frontu.
Przedarcie się przez linię wroga nie było zadaniem łatwym. Oddział kapitana Millera co rusz napotykał na wojska niemieckie, tocząc z nimi krótkie, ale okupione ofiarami potyczki. W miarę jak ginęli kolejni członkowie grupy Millera, reszta coraz częściej zastanawiała się nad sensem swojej misji. No bo dlaczego życie jednego żołnierza miałoby być warte więcej, niż życie kilku innych?
Powiedzieć o "Szeregowcu Ryanie", że to film wojenny, to zdecydowanie za mało. To dramat w pełnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście dramat wojenny, ale wojna przedstawiona została tu w sposób zgoła inny, odbiegający od innych tego typu produkcji, gdzie krew leje się strumieniami, a całą wojnę w pojedynkę wygrywają umięśnieni herosi, terminatorzy i wszelkiej maści rambo. W filmie Spielberga żołnierz to zwykły, przeciętny człowiek, bojący się własnej śmierci i wrażliwy na śmierć swoich towarzyszy. Jako że oddział kapitana Millera to grupka zaledwie dziewięciu żołnierzy, każdego z nich możemy poznać oddzielnie. Nie ma tu charakterologicznej zbiorowości, pakującej wszystkich bohaterów do jednego worka; każdy z nich wojnę przeżywa inaczej, na swój sposób, co widzowi pozwala wczuć się w rolę każdego z nich, a jednocześnie mocno podnosi realizm całego filmu.
Koło "Szeregowca Ryana" nie można przejść obojętnie. Film ten zmusza do myślenia, nakłania do głębokiej refleksji i zadumy. I choć ma on już siedemnaście lat, wciąż wzbudza niesamowite emocje, gra na uczuciach, w brutalny sposób przedstawiając widzowi drugowojenną rzeczywistość i tragizm pojedynczych bohaterów, którzy w tej rzeczywistości starali się odnaleźć.
Grupa żołnierzy zginęła po to, by jeden z nich mógł żyć. Czy słusznie? "Szeregowca Ryana" po raz pierwszy widziałem ładnych parę lat temu, a później jeszcze kilkakrotnie, ale odpowiedzi na to pytanie nie znam do dziś.
Opinia bierze udział w konkursie