MARILLION
Script For A Jesters Tear
Opiszę tu kilka mych osobistych uczuć, związanych z katedrą dźwięków, której stałym jestem bywalcem. Poślę na papier kilka słów, próbując ubrać w ramy zapisanych znaków uczucia, jakie żywię do pewnej płyty. Tą płytą jest debiutancki album brytyjskiej grupy Marillion. Płyta absolutnie przeze mnie ukochana. Moja perła, tym bardziej cudowna, że jeszcze dziewiczo nieoszlifowana. Słychać na niej ten bunt młodości przeciwko kłamstwu, jakie spowija grubym całunem nasz świat. Słuchając tych dźwięków, widzę niemalże grymas rozpaczy, czy obłąkańczy strumień zrodzony w podświadomości i wyzierający z oczu wokalisty. Widzę jak gitarzysta wije się w studio ze swoją gitarą, zmuszając ją by wygrywała właśnie TE dźwięki. Czuję ją całym sobą.
Jak na zespół, który narzekał "na ciągły brak czasu wynikający w dużej mierze z naszego nieprofesjonalizmu" (słowa Marka Kellyego - klawiszowca grupy), powstało dzieło niezwykłe. Muzycy byli ze swojego dzieła bardzo dumni i mogą być do dnia dzisiejszego. Niby nie jest to dzieło najdoskonalsze. Tu i ówdzie słychać echa twórczości Van Der Graaf Generator czy Genesis (szczególnie w barwie głosu i sposobie śpiewania Fisha - ale nie można chyba winić kogoś za to, że Bóg obdarzył go fantastycznym głosem). Dla mnie płyta jest doskonała w 100%. Jeśli chodzi o podobieństwo głosów, to i barwa Petera Hammila może budzić pewne skojarzenia. Z tego powodu Fish w 1989 roku nie wziął udziału w nagraniu płyty Hammila "Upadek Domu Usherów", będącej rock-operą, stworzoną na podstawie opowiadania Edgara Allana Poe.
Debiut Marillion jest dla mnie genialny. Ubóstwiam również "Fugazi" - drugą płytę grupy (na której rzekomo Marillion znalazł swoją muzyczną ścieżkę, a jeśli tak naprawdę jest, to życzę każdemu takiego błądzenia!). Jest jednak w pierwszej płycie coś takiego, co sprawia, że wracam do niej z pewnego rodzaju namaszczeniem. Stała się dla mnie niemalże muzycznym ołtarzem, przed który od czasu do czasu wracam by się pomodlić. Być może jest w tym wszystkim wspomnienie tych chwil, kiedy pierwszy raz dane mi było ją usłyszeć, tego wrażenia, jakie na mnie wywarła. Była to pierwsza płyta Marillion jaką usłyszałem. Do dziś pozostaje tą najukochańszą. Jest dla mnie tym, czym dobry apostoł dla głoszącego swe nauki Jezusa (przepraszam za porównanie).
Tą płytą Marillion wyzwolił z okowów i krępujących go łańcuchów gatunek muzyczny zwany rockiem progresywnym. Gatunek, który swój pierwszy cios otrzymał od muzyki punkowej, a tańcem nad zwłokami pokonanego w parę lat później herosa (tak przynajmniej mogłoby się wtedy niektórym osobnikom wydawać) była cała zafajdana bezpłciowość "new romantic" i wszechobecnej na początku dekady muzyki syntezatorowej, noszącej dumne miano elektronicznej.
Zespół otworzył tym samym drogę dla innych artystów, wykonujących tego typu muzykę: takich jak IQ, Pendragon, Galahad, Solstice czy Aragon. Żaden z tych zespołów nie miał nigdy przyćmić sławy jaką zdobył Marillion. Sławy, którą utrzymuje w zasadzie do dziś - choć muzyka obecnego składu grupy w porównaniu ze starszym materiałem przedstawia się raczej żałośnie.
"Script For a Jesters Tear" ma dwóch głównych bohaterów (w zasadzie to jednego - zbiorowego): pierwszym z nich jest wokalista Fish, który faktycznie czuł się w studiu z mikrofonem w łapie, jak ta ryba puszczona w bezmiar wód wszelakich. Drugim jest gitarzysta Steve Rothery, który zasłużył również na to, by zwać go malarzem, czy może raczej pejzażystą (duży ukłon w stronę Piotra Kosińskiego). Niemalże czuć tę jego charakterystyczną, akademicką pozę jaką przybiera w trakcie gry.
Fish - olbrzymi niczym drwal, dwumetrowy Szkot - jawi się na tej płycie jako jedna z najbardziej natchnionych i poetyckich postaci muzyki rockowej lat 80- tych. Nic dziwnego, że tak wielu będzie go naśladować, nie próbując nawet tworzyć nic oryginalnego (choć wyjątki się na szczęście zdarzają). Musi urzekać jego szczera aż do bólu interpretacja wyśpiewywanych, a czasami wręcz wypłakiwanych tekstów. Tematy podejmowane przez Fisha do najłatwiejszych nie należą (ale chyba nie steku bezwartościowych bzdur oczekujemy od prawdziwych artystów). Począwszy od rozpaczliwego krzyku niespełnionej miłości w utworze tytułowym, poprzez antynarkotykowy protest w "He Knows You Knows", aż do monumentalnego antywojennego protestu w postaci "Forgotten Sons", będącego krytyką głupiej wojny domowej w Irlandii Północnej (któraż jest mądra?). "Kto tam? Śmierć... Wejdż przyjacielu...".
Słuchając Stevea wygrywającego na swej zaczarowanej gitarze nie mniej magiczne dźwięki i solówki w "The Web", "Chelsea Monday" czy "Forgotten Sons", nie jestem w stanie robić nic innego, jak tylko klęczeć. I w tej natchnionej pozycji z mych oczodołów ciekną łzy wielkie jak groch.
Czemu już tak rzadko powstają podobne perły? Czemuż tylko nieliczni potrafią tak zagrać, że aż człekowi chce się żyć?