- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.gardło. Ich siostra okrążyła drugiego i skoczyła nań od tyłu. Dla niego została samica ze szczenięciem. Ona również miała ząb, mały i zrobiony z kości, ale wypuściła go, gdy warg zacisnął zęby na jej nodze. Padając, osłoniła obiema rękami hałaśliwe szczenię. Pod spowijającymi ją futrami były tylko skóra i kości, ale wymiona miała pełne mleka. Najsłodszym kąskiem było szczenię. Wilk zachował najsmaczniejsze części dla brata. Gdy wypełniali brzuchy, śnieg wokół ciał przybrał różowoczerwoną barwę. W odległości wielu mil, w jednoizbowej lepiance z gliny i słomy, o krytym strzechą dachu z dziurą wypuszczającą dym oraz ubitym klepisku, Varamyr drżał z zimna, kasłał i oblizywał usta. Oczy miał poczerwieniałe, wargi spękane, a w gardle mu zaschło, ale usta wypełniał smak krwi i tłuszczu, nawet jeśli rozdęty brzuch głośno domagał się pożywienia. Mięso dziecka -- pomyślał mężczyzna, wspominając Baryłę. Ludzkie mięso. Czy upadł tak nisko, że go pragnął? Niemalże usłyszał gniewne warknięcie Haggona: ,,Ludzie mogą jeść mięso zwierząt, a zwierzęta ludzkie, ale człowiek, który je mięso swych współbraci, to plugastwo". Plugastwo. To zawsze było ulubione słowo Haggona. Plugastwo, plugastwo, plugastwo. Zwał tak spożywanie ludzkiego mięsa, parzenie się z wilczycą jako wilk, najbardziej plugawe było zaś zawładnięcie ciałem drugiego człowieka. Haggon był słaby, bał się własnej mocy. Umarł samotnie. Płakał, gdy wyrwałem mu drugie życie. Varamyr sam pożarł jego serce. Nauczył mnie bardzo wiele, a ostatnim, co dzięki niemu poznałem, był smak ludzkiego mięsa. Uczynił to jednak jako wilk. Nigdy nie gryzł mięsa współbraci własnymi zębami. Niemniej nie żałował stadu jego uczty. Wilki były tak samo wygłodzone jak on, chude, zmarznięte i niedożywione, a dwaj mężczyźni i kobieta z niemowlęciem, uciekający przed klęską ku śmierci. I tak wkrótce by skonali z głodu albo zimna. Tak było lepiej. Szybciej. To była łaska. -- Łaska -- powiedział na głos. Gardło go bolało, ale dobrze było znowu usłyszeć ludzki głos, choćby i własny. Cuchnęło tu wilgocią i stęchlizną, klepisko było zimne i twarde, a ogień, który rozpalił, dawał więcej dymu niż ciepła. Zbliżył się do płomieni tak bardzo, jak tylko się odważył, kaszląc i dygocząc na przemian. Dręczył go pulsujący ból w boku, gdzie otworzyła się rana. Spodnie aż po kolano nasiąknęły mu krwią, która potem zakrzepła, tworząc twardą brązową pokrywę. Oset ostrzegała go, że może się tak stać. -- Zaszyłam ją najlepiej, jak potrafiłam -- oznajmiła -- ale potrzebujesz odpoczynku, żeby mogła się zagoić. Inaczej znowu się otworzy. Oset była ostatnią z jego towarzyszy, włóczniczką twardą jak stary korzeń, ogorzałą, pokrytą zmarszczkami i kurzajkami. Reszta zdezerterowała po drodze. Jeden po drugim zostawali z tyłu albo ruszali przodem, zmierzając do rodzinnych wiosek, nad Mleczną Wodę, do Hardhome albo ku samotnej śmierci w lesie. Varamyr nie wiedział, co się z nimi stało, i nic go to nie obchodziło. Trzeba było zawładnąć którymś z nich, kiedy była okazja. Jednym z bliźniaków, tym drągalem z blizną na twarzy albo rudowłosym młodzieńcem. Bał się jednak to zrobić. Któryś z pozostałych mógłby sobie uświadomić, co się stało. Wtedy wszyscy zwróciliby się przeciwko niemu i zabili go. Prześladowało go też wspomnienie słów Haggona. A teraz szansa umknęła. Po bitwie przez las przedzierały się tysiące uchodźców. Głodni i przerażeni ludzie uciekali przed rzezią, która dopadła ich pod Murem. Niektórzy mówili o powrocie do porzuconych domów, inni o ponownym ataku na bramę, najwięcej jednak było zagubionych. Nie wiedzieli, co począć ani dokąd się udać. Uciekli przed wronami w czarnych płaszczach i rycerzami zakutymi w szarą stal, ale teraz ścigali ich bardziej zawzięci wrogowie. Z dnia na dzień zostawiali za sobą coraz więcej trupów. Ludzie umierali z głodu, z zimna albo od chorób. Inni ginęli z rąk tych, którzy jeszcze niedawno byli ich towarzyszami broni, gdy maszerowali na południe z Manceem Rayderem, królem za Murem. Mance padł -- powtarzali sobie ocalali pełnymi desperacji głosami. Dostał się do niewoli. Nie żyje. -- Harma zginęła, a Mancea pojmano. Reszta nas opuściła -- oznajmiła Oset, zaszywając mu ranę. -- Tormund, Płaczka, Sześć Skór, wszyscy ci dzielni łupieżcy. Gdzie są teraz? Nie poznała mnie -- uświadomił sobie Varamyr. Dlaczego miałaby poznać? Bez swych zwierząt nie przypominał wielkiego człowieka. Byłem Varamyrem Sześć Skór, który łamał się chlebem z Manceem Rayderem. Nadał sobie to imię, gdy miał dziesięć lat. Varamyr. Imię godne lorda, godne pieśni. Potężne i groźne. A mimo to umknął przed wronami jak przerażony królik. Straszliwy lord Varamyr okazał się tchórzem. Nie potrafił znieść myśli, że włóczniczka mogłaby się o tym dowiedzieć, powiedział jej więc, że nazywa się Haggon. Zadawał sobie pytanie, dlaczego akurat to imię przyszło mu na myśl spośród wielu, które mógł wybrać. Pożarłem jego serce i wychłeptałem krew, ale on nie przestaje mnie prześladować. Pewnego dnia dogonił ich jeździec cwałujący przez las na wychudłym białym koniu. Wołał, że wszyscy powinni zmierzać nad Mleczną Wodę, bo Płaczka skrzykuje wojowników, by przejść Most Czaszek i zdobyć Wieżę Cieni. Wielu podążyło za nim, ale większość tego nie zrobiła. Potem jakiś ponury wojownik noszący futro i bursztyny krążył od ogniska do ogniska, namawiając niedobitki do udania się na północ i poszukania schronienia w dolinie Thennów. Dlaczego uważał, że tam będzie bezpiecznie, skoro sami Thennowie stamtąd uciekli? Varamyr nigdy się tego nie dowiedział, niemniej setki ludzi go posłuchały. Kolejne setki poszły za leśną wiedźmą, która ujrzała w wizji flotę mającą przetransportować wolnych ludzi na południe. -- Musimy zmierzać nad morze -- wołała Matka Kret i jej zwolennicy ruszyli na wschód. Varamyr mógłby zrobić to samo, gdyby tylko miał więcej sił. Morze było jednak szare, zimne i odległe. Wiedział, że nie ma szans dotrzeć tam żywy. Miał już za sobą dziewięć śmierci i znowu umierał. Tym razem to będzie prawdziwa śmierć. Futro z wiewiórek -- przypomniał sobie. Pchnął mnie nożem z powodu futra z wiewiórek. Jego właścicielka nie żyła. Rozbita z tyłu czaszka zamieniła się w krwawą miazgę usianą kawałkami kości, ale futro wyglądało na grube i ciepłe. Padał śnieg, a Varamyr stracił swoje futra pod Murem. Narzuty i wełniana bielizna, buty z owczej skóry, podszyte futrem rękawice, zapas miodu pitnego i żywności, kosmyki włosów kobiet, z którymi spał, a nawet złote obręcze na ramiona otrzymane od Mancea, utracił to wszystko. Spłonąłem i umarłem, a potem zwiałem, na wpół obłąkany z bólu i przerażenia. Nadal wstydził się tego wspomnienia, ale przecież nie był sam. Inni również uciekli. Setki, tysiące innych. Bitwa była przegrana. Przybyli niezwyciężeni rycerze, zakuci w stal. Zabijali każdego, kto próbował walczyć. Pozostała tylko ucieczka albo śmierć. Ale śmierci trudniej było się wymknąć. Dlatego, gdy Varamyr ujrzał w lesie martwą kobietę, klęknął, by zdjąć z niej futro. Nie zauważył chłopaka, do chwili, gdy ten wypadł z ukrycia, wbił mu w bok długi kościany nóż i wyrwał futro z dłoni. -- To była jego matka -- wyjaśniła Oset później, gdy chłopak już uciekł. -- Futro jego matki. Kiedy zobaczył, że chcesz ją okraść... -- Ona nie żyła -- odparł Varamyr, krzywiąc się z bólu, gdy kobieta wbiła mu w ciało kościaną igłę. -- Ktoś rozbił jej głowę. Jakaś wrona. -- Nie wrona. Rogostopi. Widziałam to. -- Oset zaszyła mu ranę w boku. -- To barbarzyńcy. Kto teraz ich poskromi? Nikt. Jeśli Mance nie żyje, wolni ludzie są zgubieni. Thennowie, olbrzymy i Rogostopi, jaskiniowcy o spiłowanych zębach i ludzie z zachodniego brzegu ze swymi rydwanami z koś wszyscy oni również nie mieli szans. Nawet wrony. Noszące czarne płaszcze skurwysyny mogły jeszcze o tym nie wiedzieć, ale zginą razem z resztą. Nadciągał wróg. W jego głowie znowu zabrzmiał ochrypły głos Haggona: Zginiesz tuzinem śmierci, chłopcze, i każda z nich będzie ale gdy nadejdzie prawdziwa śmierć, będziesz żył znowu. Powiadają, że drugie życie jest słodsze i prostsze. Varamyr Sześć Skór wkrótce się przekona, czy to prawda. Czuł smak prawdziwej śmierci w gryzącym dymie unoszącym się w powietrzu, czuł to w gorącu pod palcami, gdy wsunął dłoń pod ubranie, by dotknąć rany. Dręczył go również chłód, wnikający aż do kości. Tym razem to zimno go zabije. Poprzednią śmierć zadał mu ogień. Spłonąłem. W pierwszej chwili, zdezorientowany, sądził, że jakiś stojący na Murze łucznik przeszył go płonącą strzałą... ale ogień pochłaniał go od środka. A bó Varamyr umierał już dziewięć razy. Raz pchnięto go włócznią, raz niedźwiedź rozszarpał mu gardło i raz wykrwawił się, wydając na świat martwe szczenię. Pierwszy raz zginął, gdy miał ledwie sześć lat. Siekiera ojca roztrzaskała mu czaszkę. Nawet to nie było jednak aż tak bolesne, jak ogień, który trawił mu trzewia, pełgał po skrzydłach, pożerał go. Kiedy próbował odlecieć, jego przerażenie roznieciło płomienie jeszcze bardziej, uczyniło je gorętszymi. W jednej chwili unosił się nad Murem, śledząc oczami orła poczynania ludzi na dole. W następnej jego serce zmieniło się w poczerniały węgielek, a duch umknął z wrzaskiem do swego właściwego ciała. Na krótką chwilę Varamyra ogarnął obłęd. Samo wspomnienie wystarczyło, by drżał. Nagle zauważył, że jego ogień zgasł. Została tylko szaroczarna kupka zwęglonego drewna. W popiołach tliło się jeszcze kilka węgielków. Jest jeszcze dym, potrzeba tylko więcej drewna. Varamyr zazgrzytał zębami z bólu i podszedł do stosu gałęzi zebranych przez Oset, nim wyruszyła na polowanie. Rzucił kilka na popioły. -- Zapalcie się -- wychrypiał. -- Płońcie. Dmuchał na węgielki, odmawiając bezgłośną modlitwę do bezimiennych bogów lasów, wzgórz i pól. Nie odpowiedzieli mu. Po chwili popioły również przestały dymić. W lepiance nagle zrobiło się zimniej. Varamyr nie miał krzemienia, hubki ani suchego drewna na rozpałkę. Sam nie zdoła rozniecić ognia. -- Oset! -- zawołał ochrypłym, przesyconym bólem głosem. -- Oset! Brodę miała sterczącą, a nos płaski. Jeden policzek miała naznaczony znamieniem, z którego wyrastały cztery ciemne włosy. To była brzydka, twarda twarz, ale oddałby bardzo wiele, by ujrzeć ją teraz w drzwiach chaty. Trzeba było nią zawładnąć, zanim odeszła. Jak długo już jej nie było? Dwa dni? Trzy? Varamyr nie był pewien. W chacie panowała ciemność, a on co chwila zapadał w sen, nie wiedząc, czy na dworze jest dzień czy noc. ,,Zaczekaj tu -- powiedziała mu. -- Wrócę z jedzeniem". Dlatego siedział tu jak głupiec, śniąc o Haggonie, Baryle i wszystkich złych uczynkach, jakich dopuścił się w długim życiu. Mijały dni i noce, a Oset się nie zjawiała. Już nie wróci. Varamyr zadawał sobie pytanie, czy czymś się przed nią nie zdradził. Czy potrafiła odgadnąć jego myśli, tylko patrząc na niego, czy może wymamrotał coś przez sen. Plugastwo. Usłyszał głos Haggona, tak wyraźnie, jakby łowca był z nim w izbie. -- To tylko brzydka włóczniczka -- odpowiedział mu. -- Ja jestem wielkim człowiekiem. Jestem Varamyr, warg, zmiennoskóry. To niesprawiedliwe, by ona przeżyła, kiedy ja muszę umrzeć. Nikt mu nie odpowiedział. Nikogo tu nie było. Oset odeszła. Porzuciła go, tak samo jak wszyscy. Jak jego własna matka. Płakała nad Baryłą, ale nie nade mną. Gdy rano ojciec wyciągnął chłopca z łóżka, by oddać go Haggonowi, nawet na niego nie spojrzała. Krzyczał i wierzgał, kiedy ciągnięto go do lasu, aż wreszcie ojciec dał mu w gębę i kazał się zamknąć. ,,Twoje miejsce jest wśród takich jak ty" -- oznajmił, ciskając chłopca do stóp Haggona. Nie mylił się -- pomyślał z drżeniem Varamyr. Haggon nauczył mnie bardzo wiele. Polowania i ćwiartowania zwierzyny, łapania ryb i ich czyszczenia, a także znajdowania drogi w lesie. Zapoznał mnie też ze sztuką wargów, wprowadził w tajemnice zmiennoskórych, mimo że mój dar był silniejszy od jego daru. Po wielu latach próbował odnaleźć rodziców, by im powiedzieć, że ich Bryła został wielkim Varamyrem Sześć Skór, ale oboje byli już martwi i spaleni. Odeszli do drzew i strumieni, do skał i ziemi. Do prochu i pyłu. Tak właśnie powiedziała leśna wiedźma jego matce w dzień śmierci Baryły. Bryła nie chciał się zmienić w grudkę ziemi. Marzył o dniu, gdy bardowie będą opiewać jego czyny, a ładne dziewczęta zasypią go pocałunkami. Kiedy dorosnę, zostanę królem za Murem -- obiecał sobie. Nie osiągnął tego celu, ale zbliżył się do niego. Imię Varamyra Sześć Skór budziło w ludziach strach. Jechał na bitwę na grzbiecie śnieżnej niedźwiedzicy wysokiej na trzynaście stóp, miał w niewoli trzy wilki oraz cieniokota i zasiadał u prawego boku Mancea Raydera. To Mance mnie tu przyprowadził. Niepotrzebnie go posłuchałem. Trzeba było wśliznąć się do ciała niedźwiedzicy i rozszarpać skurczybyka na strzępy. Przed nadejściem Mancea Varamyr Sześć Skór był kimś w rodzaju lorda. Mieszkał sam w domostwie z mchu, gliny i ciosanych kłód, należącym ongiś do Haggona. Za towarzystwo miał tylko swoje zwierzęta. Kilkanaście wiosek składało mu daninę w chlebie, soli i cydrze, ofiarowało mu owoce ze swych sadów i warzywa z ogrodów. Mięso zdobywał sobie sam. Gdy tylko zapragnął kobiety, kazał cieniokotu łazić za nią i każda dziewczyna, która wpadła mu w oko, potulnie przychodziła do jego łoża. Niektóre płakały, to prawda. Ale i tak przychodziły. Varamyr dawał im swoje nasienie, zabierał im kosmyk włosów na pamiątkę, a potem nakazywał odejść. Od czasu do czasu zjawiał się jakiś wioskowy bohater z włócznią w ręce, pragnący uśmiercić króla bestii i uratować siostrę, kochankę albo córkę. Ich zabijał, ale kobiet nigdy nie krzywdził. Niektóre nawet pobłogosławił dziećmi. To wszystko były małe konusy, takie jak Bryła, i żadne nie odziedziczyło daru. Strach kazał mu wstać. Varamyr zachwiał się, trzymając się za bok, by powstrzymać krwawienie. Potem odsunął wystrzępioną skórę wiszącą w wejściu i ujrzał zamykającą je ścianę bieli. Śnieg. Nic dziwnego, że w środku zrobiło się tak ciemno, a dym całkowicie wypełnił lepiankę. Opad śniegu nakrył ją w całości. Varamyr pchnął tę ścianę i rozsypała się. Śnieg był jeszcze miękki i wilgotny. Na dworze panowała noc, biała jak śmierć. Rzadkie jasne chmury pląsały wokół srebrnego księżyca, a tysiąc gwiazd spoglądało zimno z góry. Widział wzgórki odpowiadające innym zasypanym chatom. Dalej dostrzegał bladą sylwetkę pokrytego skorupą lodu czardrzewa. Na południu i na zachodzie wzgórza przerodziły się w bezkresne białe pustkowie, na którym nie poruszało się nic poza niesionym wiatrem śniegiem. -- Oset -- zawołał słabym głosem Varamyr, zastanawiając się, jak bardzo mogła się oddalić. -- Oset. Kobieto. Gdzie jesteś? W oddali zawył wilk. Varamyra przeszył dreszcz. Znał to wycie równie dobrze, jak ongiś Bryła znał głos własnej matki. Jednooki. Najstarszy, największy i najgwałtowniejszy z jego trójki. Skradacz był chudszy, szybszy i młodszy, a Spryciara bystrzejsza, ale oba wilki bały się Jednookiego. Stary basior był nieustraszony, nieubłagany i zawzięty. Varamyr utracił kontrolę nad pozostałymi zwierzętami pod wpływem bólu towarzyszącego śmierci orła. Cieniokot umknął do lasu, a śnieżna niedźwiedzica rzuciła się na otaczających ją ludzi. Rozszarpała czterech, nim padła od ciosu włóczni. Zabiłaby i Varamyra, gdyby mogła go dosięgnąć. Nienawidziła go, wściekała się za każdym razem, gdy nosił jej skórę albo właził na grzbiet. Ale Moja rodzina. Moja wataha. Wiele zimnych nocy przespał obok nich. Ich kudłate ciała ogrzewały go ze wszystkich stron. Kiedy umrę, pożywią się moim ciałem i zostawią tylko kości, by przywitały wiosenną odwilż. Ta myśl dziwnie go pocieszyła. Wilki często przynosiły mu żywność z lasu i wydawało się sprawiedliwe, że na koniec to on je nakarmi. Mógłby zacząć drugie życie, szarpiąc świeże, jeszcze ciepłe mięso własnego trupa. Z psami najłatwiej było nawiązać więź. Żyły tak blisko ludzi, że niemal się uczłowieczyły. Wśliźnięcie się w psią skórę przypominało włożenie starego buta o skórze zmiękczonej od długiego noszenia. But ukształtowano po to, by osłaniał stopę, a psa po to, by nosił obrożę, choćby i taką, której ludzkie oczy nie widziały. Wilki były trudniejsze. Człowiek mógł się zaprzyjaźnić z wilkiem, a nawet go złamać, ale nigdy nie zdoła naprawdę go oswoić. ,,Wilki i kobiety zawierają małżeństwo na całe życie" -- mawiał często Haggon. ,,Jeśli weźmiesz sobie jednego z nich, to jest jak ślub. Wilk staje się częścią ciebie, a ty częścią jego. Ten akt zmieni was obu". Łowca oznajmił, że inne zwierzęta lepiej zostawić w spokoju. Koty są próżne i okrutne, zawsze gotowe zwrócić się przeciwko swemu panu. Łosie i jelenie to zwierzyna łowna; nawet najodważniejszy człowiek zmieniał się w tchórza, jeśli zbyt długo nosił ich skórę. Niedźwiedzie, dziki, borsuki, ł Haggon nie uznawał takich zwierząt. ,,Niektórych skór nigdy nie powinno się nosić, chłopcze. Nie spodobałoby ci się to, kim byś się stał". Uważał jednak, że najgorsze są ptaki. ,,Ludzi nie stworzono do tego, by opuszczali ziemię. Jeśli spędzisz zbyt długi czas w chmurach, nie będziesz już chciał wracać na dół. Znałem zmiennoskórych, którzy próbowali jastrzębi, sów i kruków. Potem nawet we własnych skórach siedzą rozmarzeni, gapiąc się w to cholerne niebo". Niemniej nie wszyscy zmiennoskórzy zgadzali się z tą opinią. Pewnego razu, gdy Bryła miał dziesięć lat, Haggon zabrał go na zgromadzenie im podobnych. Najliczniejsi w kompanii byli wargowie, wilczy bracia, ale chłopak uważał, że inni są dziwniejsi i bardziej fascynujący. Borroq tak bardzo się upodobnił do swego dzika, że brakowało mu tylko kłów, Orell miał orła, a Głóg miała cieniokota -- gdy tylko Bryła ich zobaczył, natychmiast zapragnął własnego -- a kobieta koza, Ale żadne z nich nie dorównywało mocą Varamyrowi Sześć Skór, nawet Haggon, wysoki, ponury mężczyzna o dłoniach twardych jak kamień. Łowca zginął, płacząc, gdy Varamyr zabrał mu Szaroskórego, wygnał go, by zagarnąć zwierzę dla siebie. Dla ciebie nie będzie drugiego życia, starcze. Zwał się wtedy Varamyrem Trzy Skóry. Szaroskóry stał się jego czwartą, choć stary wilk był już słaby i prawie bezzębny. Wkrótce odszedł w ślad za Haggonem. Varamyr potrafił zapanować nad każdym zwierzęciem, którego zapragnął, podporządkować je swej woli, uczynić jego ciało swoim. Psem albo wilkiem, niedźwiedziem bądź Oset -- pomyślał. Haggon nazwałby to plugastwem, najczarniejszym ze wszystkich grzechów, ale on był martwy, pożarty i spalony. Mance również by go przeklął, ale król za Murem zginął albo dostał się do niewoli. Nikt się nigdy nie dowie. Stanę się włóczniczką Oset, a Varamyr Sześć Skór umrze. Spodziewał się, że jego dar zginie wraz z ciałem. Straci wilki i spędzi resztę życia jako chuda, pokryta kurzajkami kobieta. Ale będzie żył. Jeśli wróci. Jeśli nadal mam siłę, by nią zawładnąć. Dopadły go zawroty głowy. Osunął się na kolana, dłonie wpadły mu w zaspę. Nabrał garść śniegu i wypełnił nim sobie usta, wpychając go do środka przez brodę i spękane wargi. Ssał chciwie wilgoć. Woda była tak zimna, że ledwie mógł się zdobyć na to, by ją przełknąć. Znowu uświadomił sobie, że ma wysoką gorączkę. Stopiony śnieg zaostrzył tylko głód. Żołądek Varamyra pragnął żywności, nie wody. Przestało sypać, ale wiatr był coraz silniejszy. Wypełniał powietrze kryształowymi drobinami, ciął go po twarzy, gdy Varamyr gramolił się przez zaspy. Rana w jego boku to się otwierała, to znowu zamykała. Oddech mężczyzny był poszarpaną białą chmurą. Dowlókł się do czardrzewa i znalazł leżącą na ziemi gałąź, wystarczająco długą, by posłużyć mu jako laska. Wsparł się na niej ciężko i ruszył w stronę najbliższej chaty. Być może wieśniacy zapomnieli coś zabrać, gdy stąd worek jabłek, trochę suszonego mięsa, coś, co utrzyma go przy życiu do chwili powrotu Oset. Był już prawie na miejscu, gdy gałąź pękła pod jego ciężarem. Nogi ugięły się pod Varamyrem. Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo tam leżał, barwiąc śnieg własną krwią. Śnieżyca mnie zasypie. To byłaby łagodna śmierć. Ponoć pod koniec człowiekowi robi się ciepło i ogarnia go senność. Dobrze byłoby znowu poczuć ciepło, choć smucił się na myśl, że nigdy nie ujrzy zielonych krain, ciepłych ziem leżących za Murem, o których śpiewał Mance. ,,Świat za Murem nie jest dla takich jak my" -- mawiał Haggon. ,,Wolni ludzie boją się zmiennoskórych, ale również nas szanują. Na południe od Muru klękacze polują na nas i zarzynają jak świnie". Ostrzegałeś mnie, ale to ty pokazałeś mi Wschodnią Strażnicę -- pomyślał Varamyr. Nie mógł mieć wówczas więcej niż dziesięć lat. Haggon zamienił tuzin sznurów bursztynu i sanie wysoko wypełnione futrami na sześć bukłaków wina, blok soli i miedziany kociołek. Wschodnia Strażnica była lepszym miejscem do handlu niż Czarny Zamek. Tam właśnie przypływały statki. Wrony znały Haggona jako łowcę i przyjaciela Nocnej Straży. Cieszyły się z przynoszonych przez niego wieści o życiu za Murem. Niektóre z nich wiedziały, że jest zmiennoskórym, ale nikt o tym nie wspominał. To właśnie we Wschodniej Strażnicy chłopiec zaczął marzyć o ciepłym południu. Varamyr czuł płatki topniejące na jego czole. To lepsze niż śmierć w płomieniach. Niech zasnę i nigdy się nie obudzę, niech zacznę drugie życie. Jego wilki były blisko. Wyczuwał je. Porzuci to słabe ciało, połączy się z nimi w jedność, będzie polował nocą i wył do księżyca. Warg stanie się prawdziwym wilkiem. Ale którym? Nie Spryciarą. Haggon nazwałby to plugastwem, ale Varamyr często wślizgiwał się w jej skórę, gdy krył ją Jednooki. Nie chciał jednak spędzić nowego życia jako suka, chyba żeby nie miał innego wyboru. Skradacz, młodszy samiec, byłby ale Jednooki był większy i gwałtowniejszy. Co więcej, to on krył Spryciarę, gdy dostawała cieczki. ,,Powiadają, że człowiek zapomina" -- mówił mu Haggon kilka tygodni przed śmiercią. ,,Że po śmierci ciała jego duch żyje w zwierzęciu, ale pamięć zanika z każdym dniem i bestia coraz mniej przypomina warga, a coraz bardziej wilka. W końcu człowiek zanika całkowicie i zostaje tylko zwierz". Varamyr wiedział, że to prawda. Kiedy zawładnął orłem, który przedtem należał do Orella, czuł wściekłość drugiego zmiennoskórego wywołaną jego obecnością. Orell zginął z rąk wrony-renegata, Jona Snow. Czuł do swego zabójcy nienawiść tak silną, że udzieliła się ona również Varamyrowi. Zrozumiał, kim jest Snow, gdy tylko zobaczył wielkiego białego wilkora, idącego bezgłośnie u jego boku. Jeden zmiennoskóry zawsze pozna drugiego. Mance powinien był pozwolić mi zabrać wilkora. To byłoby drugie życie godne króla. Varamyr nie wątpił, że potrafiłby tego dokonać. Młody Snow miał silny dar, ale był niewyszkolony, nadal walczył ze swą naturą, zamiast się nią napawać. Varamyr widział czerwone oczy czardrzewa, spoglądające na niego z białego pnia. Bogowie ważą mnie na swoich szalach. Przeszył go dreszcz. Miał na sumieniu złe uczynki, straszliwe uczynki. Kradł, zabijał i gwałcił. Obżerał się ludzkim mięsem, chłeptał krew konających, gdy tryskała z rozszarpanych gardeł, czerwona i gorąca. Podkradał się do wrogów przez las i atakował, gdy zasnęli. Wypruwał im trzewia, by rozwłóczyć je na błotnistej ziemi. Jakże słodki smak miało ich mięso. -- To był zwierz, nie ja -- wyszeptał ochryple. -- To był dar, który od was otrzymałem. Bogowie nie odpowiedzieli. Jego oddech unosił się w powietrzu, blady i mglisty. Czuł, że w jego brodzie tworzy się lód. Varamyr Sześć Skór zamknął oczy. Przyśnił mu się stary sen o chacie nad morzem, trzech skomlących psach i łzach kobiety. Baryła. Płakała nad Baryłą, ale nie nade mną. Bryła urodził się miesiąc przed terminem. Chorował tak często, że nikt się nie spodziewał, że przeżyje. Matka zwlekała z nadaniem mu prawdziwego imienia do chwili, gdy miał prawie cztery lata, a wtedy było już za późno. Cała wioska zwracała się do niego imieniem, które nadała mu siostra, Meha, gdy był jeszcze w brzuchu matki. Baryłę również nazwała Meha, ale młodszy brat Bryły urodził się o właściwym czasie, był wielki, czerwony, silny i chciwie ssał cycki matki. Ale umarł. Kiedy miał dwa lata, dwa dni przed dniem imienia. Ja miałem sześć. -- Twój maluszek jest teraz u bogów -- oznajmiła leśna wiedźma jego płaczącej matce. -- Nigdy już nie zazna bólu, głodu ani łez. Bogowie zabrali go do ziemi, do drzew. Oni zawsze są wokół nas, w skałach i strumieniach, w ptakach i zwierzętach. Twój Baryła odszedł do nich. Będzie światem i wszystkim, co się w nim zawiera. Słowa staruchy przeszyły Bryłę niczym nóż. Baryła widzi. Obserwuje mnie. Wie. Nie zdoła się przed nim ukryć, nie schowa się pod matczynymi spódnicami ani nie pobiegnie z psami do lasu, by umknąć przed furią ojca. Psy. Krótki Ogon, Wąchacz i Warkot. To były dobre zwierzęta. Moi przyjaciele. Kiedy ojciec zobaczył, że obwąchują ciało Baryły, nie mógł poznać, który z nich to zrobił, wziął więc siekierę i zarąbał wszystkie trzy. Ręce drżały mu tak bardzo, że potrzebował dwóch ciosów, by uciszyć Wąchacza, i czterech, żeby wykończyć Warkota. W powietrzu unosił się intensywny odór krwi, a odgłosy konających psów brzmiały straszliwie. Mimo to Krótki Ogon przyszedł, gdy ojciec go zawołał. Był najstarszy z całej trójki i szkolenie wzięło górę nad przerażeniem. Gdy Bryła wśliznął się w jego skórę, było już za późno. Nie, ojcze, proszę -- spróbował powiedzieć, ale psy nie umieją mówić ludzkim językiem i z jego pyska wyrwał się tylko żałosny skowyt. Z chaty dobiegł przeraźliwy krzyk chłopca. Tak właśnie się dowiedzieli. Po dwóch dniach ojciec zaciągnął go do lasu. Miał ze sobą siekierę i Bryła myślał, że chce go wykończyć, tak samo jak psy. On jednak oddał go Haggonowi. Varamyr przebudził się nagle i gwałtownie. Całym jego ciałem targało drżenie. -- Wstawaj -- krzyczał jakiś głos. -- Wstawaj, musimy iść. Są ich setki. -- Śnieg pokrył go ciężkim białym kocem. Tak bardzo zimno. Spróbował się poruszyć, ale zorientował się, że ręka przymarzła mu do ziemi. Gdy ją oderwał, zostawił na śniegu skrawek skóry. -- Wstawaj -- wrzeszczała kobieta. -- Nadchodzą. Oset wróciła. Złapała go za ramiona i potrząsała nim, krzycząc mu prosto w twarz. Varamyr czuł zapach jej oddechu i jego ciepło na swych odrętwiałych od mrozu policzkach. Teraz -- pomyślał. Zrób to teraz albo zginiesz. Przywołał wszystkie siły, jakie mu zostały, wyskoczył z własnej skóry i wdarł się w nią. Oset wygięła plecy do tyłu i krzyknęła. Plugastwo. Czy to ona, on, czy Haggon? Nie potrafił tego określić. Jego stare ciało osunęło się w zaspę, gdy włóczniczka rozluźniła palce. Szamotała się gwałtownie, nie przestając krzyczeć. Cieniokot opierał się mu jak szalony, a śnieżna niedźwiedzica wpadła na pewien czas w szał, uderzając łapami drzewa, skały i puste powietrze. To jednak było gorsze. -- Wyłaź, wyłaź! -- krzyczała. Jej ciało zachwiało się, upadło i znowu wstało, ręce przeszywały powietrze, a nogi szarpały się na wszystkie strony w jakimś groteskowym tańcu. Dwa duchy walczyły o panowanie. Kobieta wciągnęła w płuca haust lodowatego powietrza i Varamyr mógł przez pół uderzenia serca napawać się jego cudownym smakiem i siłą tego młodego ciała. Potem kłapnęła zębami i usta wypełniła mu krew. Uniosła ręce do jego twarzy. Próbował je odepchnąć, ale nie chciały go słuchać. Wydrapywała mu oczy. Plugastwo -- przypomniał sobie, tonąc we krwi, bólu i obłędzie. Kiedy spróbował krzyknąć, wypluła ich język. Biały świat odwrócił się i upadł. Przez chwilę odnosił wrażenie, że przebywa wewnątrz czardrzewa i patrzy wydrążonymi czerwonymi oczyma na umierającego mężczyznę w lekkich drgawkach na ziemi oraz na obłąkaną kobietę, ślepą i zakrwawioną, która tańczy w świetle księżyca, płacząc czerwonymi łzami i rozdzierając sobie ubranie. Potem oboje zniknęli. Unosił się ku górze, topniał, jego ducha porwał jakiś zimny wiatr. Był w śniegu i w chmurach, był wróblem, wiewiórką, dębem. Puchaczem, który ścigał zająca, lecąc bezgłośnie między drzewami. Varamyr był w sowie, w zającu i w drzewach. Głęboko pod pokrywą śniegu w ziemi poruszały się ślepe dżdżownice. W nich również był. Jestem lasem i wszystkim, co w nim żyje -- pomyślał z zachwytem. Sto kruków zerwało się do lotu, kracząc głośno, gdy przesuwał się obok. Wielki łoś zaryczał, strasząc uczepione jego grzbietu dzieci. Śpiący wilkor uniósł głowę i warknął w pustkę. Nim serca zdążyły uderzyć po raz kolejny, powędrował dalej, szukając własnych wilków -- Jednookiego, Spryciary i Skradacza. Swojej watahy. Tłumaczył sobie, że one go ocalą. To była jego ostatnia myśl jako człowieka. Prawdziwa śmierć przybyła nagle. Wstrząsnęło nim straszliwe zimno, jakby wrzucono go do lodowatych wód zamarzniętego jeziora. Potem zorientował się, że pędzi po skąpanym w blasku księżyca śniegu, a towarzysze biegną tuż za nim. Połowa świata była ciemna. Jednooki -- zrozumiał. Zaczął ujadać, a Spryciara i Skradacz mu odpowiedzieli. Wilki wbiegły na szczyt wzgórza i tam się zatrzymały. Oset -- przypomniał sobie. Część jego jaźni żałowała tego, co utracił, inna część płakała zaś nad tym, co uczynił. Otaczający go świat skuł lód. Palce szronu wpełzały powoli na czardrzewo, sięgając ku sobie. Wioska nie była już pusta. Pośród śnieżnych zasp wędrowały niebieskookie cienie. Niektóre nosiły brązowe stroje, inne czarne, a jeszcze inne były nagie. Ich ciała zrobiły się białe jak śnieg. Wśród wzgórz dął wiatr, przynosząc ze sobą ich zapachy: martwe ciało, zakrzepła krew, skórzane ubrania cuchnące pleśnią, zgnilizną i moczem. Spryciara warknęła, obnażając kły i jeżąc sierść. To nie są ludzie. Nie zwierzyna łowna. Stwory na dole poruszały się, ale nie żyły. Jeden po drugim unosiły głowy, spoglądając na trzy wilki na wzgórzu. Na samym końcu zrobiło to stworzenie noszące ongiś imię Oset. Kobieta była odziana w wełnę, futra i skóry, ale to wszystko pokrywał błyszczący płaszcz ze szronu, który skrzypiał, gdy poruszała się w świetle księżyca. Z jej palców zwisały bladoróżowe sople, dziesięć długich noży z zamarzniętej krwi. A w otworach, gdzie kiedyś były oczy, migotało jasnoniebieskie światło, przydające jej brzydkiej twarzy niesamowitego piękna, jakiego nigdy nie miała za życia. Ona mnie widzi. TYRION Pił całą drogę przez wąskie morze. Statek był mały, jego kajuta jeszcze mniejsza, a do tego kapitan nie pozwalał mu wychodzić na pokład. Od kołysania się galery dręczyły go mdłości, a paskudne żarcie, które mu dawali, smakowało jeszcze gorzej, kiedy je zwracał. Zresztą po co mu solona wołowina, twardy ser i pełen robaków chleb, kiedy mógł się karmić winem? Było czerwone, kwaśne i bardzo mocne. Czasami wino również zwracał, ale zawsze miał go więcej. -- Świat jest pełen wina -- mruknął do siebie w wilgotnej kajucie. Jego ojciec nigdy nie lubił pijaków, ale co to miało za znaczenie? Jego ojciec nie żył. Tyrion sam go zabił. Bełt w brzuch, wasza lordowska mość, specjalnie dla ciebie. Gdybym tylko lepiej strzelał z kuszy, trafiłbym cię w kutasa, którym mnie zrobiłeś, ty cholerny skurwysynu. Pod pokładem nie było dnia ani nocy. Tyrion mierzył upływ czasu, obserwując poczynania chłopca okrętowego przynoszącego mu posiłki, których nie zjadał. Chłopak zawsze miał też ze sobą szczotkę i wiadro, żeby posprzątać w kajucie. -- Czy to dornijskie wino? -- zapytał go kiedyś Tyrion, wyciągając zatyczkę z bukłaka. -- Przypomina mi jednego węża, którego kiedyś znałem. Był bardzo dowcipny, ale spadła na niego góra. -- Chłopak nie odpowiedział. Był brzydki, choć trzeba przyznać, że ładniejszy od pewnego karła, któremu brakowało połowy nosa, a do tego miał bliznę biegnącą od oka aż po podbródek. -- Obraziłem cię? -- zapytał Tyrion ponurego, milczącego młodzieńca, gdy ten szorował podłogę. -- Zabroniono ci ze mną rozmawiać? A może jakiś karzeł wyruchał twoją matkę? -- To również nie doczekało się odpowiedzi. -- Powiedz mi, dokąd płyniemy? -- Jaime wspomniał o Wolnych Miastach, ale nie powiedział, które z nich ma na myśli. -- Do Braavos? Do Tyrosh? Do Myr? Tyrion wolałby popłynąć do Dorne. Myrcella jest starsza niż Tommen. Zgodnie z dornijskim prawem Żelazny Tron należy do niej. Pomogę jej go zdobyć, jak sugerował książę Oberyn. Ale Oberyn już nie żył. Głowę rozbiła mu na krwawą miazgę żelazna pięść ser Gregora Cleganea. A czy bez zachęt Czerwonej Żmii książę Doran Martell w ogóle zechce rozważać tak ryzykowny plan? Równie dobrze może mnie zakuć w łańcuchy i odesłać mojej słodkiej siostrze. Mur mógłby się okazać bezpieczniejszy. Stary Niedźwiedź Mormont mówił, że Nocna Straż potrzebuje takich ludzi jak Tyrion. Ale on może już nie żyć. Niewykluczone, że lordem dowódcą jest teraz Slynt. Ten syn rzeźnika z pewnością nie zapomni, kto go wysłał na Mur. Czy naprawdę chcę spędzić resztę życia, żrąc soloną wołowinę i owsiankę razem z mordercami i złodziejami? Zresztą Janos Slynt z pewnością by dopilnował, żeby ta reszta życia nie potrwała zbyt długo. Chłopiec okrętowy zmoczył szczotkę i zabrał się dzielnie do szorowania. -- Odwiedzałeś kiedyś domy rozkoszy w Lys? -- zapytał karzeł. -- Być może tam właśnie odsyła się kurwy? Tyrion nie mógł sobie przypomnieć, jak jest po valyriańsku kurwa. Zresztą było już na to za późno. Chłopak wsadził szczotkę z powrotem do wiadra i wyszedł. Wino zamąciło mi w głowie. Nauczył się starovalyriańskiego na kolanie ich maestera, ale mowa używana w Dziewięciu Wolnych to był nie tyle dialekt, ile dziewięć różnych dialektów przekształcających się w odrębne języki. Tyrion umiał trochę po braavosku i odrobinę po myrijsku. W Tyrosh powinien być w stanie przekląć bogów, nazwać kogoś oszustem albo zamówić ale. Zawdzięczał to najemnikowi, którego poznał w Casterly Rock. Przynajmniej w Dorne mówią w języku powszechnym. Podobnie jak w potrawach i prawach Dornijczyków, w ich języku wyczuwało się rhoynarskie domieszki, ale można było go zrozumieć. Dorne, tak jest, tam powinienem popłynąć. Wlazł na koję, czepiając się tej myśli jak dziecko tulące lalkę. Tyrionowi Lannisterowi zawsze trudno było zasnąć. Na pokładzie statku nie spał prawie w ogóle, choć od czasu do czasu udawało mu się wypić wystarczająco wiele wina, by stracić na chwilę przytomność. Ale przynajmniej nic mu się nie śniło. Miał już wystarczająco wiele snów, jak na jedno małe życie. W dodatku śniłem o takich głupotach. O miłości, sprawiedliwości, przyjaźni, chwale. Równie dobrze mógłbym marzyć o tym, że będę wysoki. Wiedział już, że wszystko to jest poza jego zasięgiem. Ale nie wiedział, dokąd odsyła się kurwy. ,,Tam, dokąd odsyła się kurwy". Tak powiedział jego ojciec. Cóż to były za ostatnie słowa. Kusza brzęknęła, lord Tywin osunął się na wychodek, a Tyrion Lannister nagle znalazł się w ciemności, mając u boku Varysa. Z pewnością zszedł do podziemi, pokonując dwieście trzydzieści szczebli, nim dotarł do miejsca, gdzie w paszczy żelaznego smoka żarzyły się pomarańczowe węgielki. Nic z tego nie zapisało się w jego pamięci. Pamiętał tylko dźwięk kuszy i smród, który poczuł, gdy jego ojcu puściły zwieracze. Nawet umierając, zdołał na mnie nasrać. Varys odprowadził go do końca tuneli, ale żaden z nich nie odezwał się ani słowem, dopóki nie wyszli na brzeg Czarnego Nurtu, nad którym Tyrion odniósł sławetne zwycięstwo i stracił nos. Dopiero tam karzeł zwrócił się ku eunuchowi. -- Zabiłem ojca -- oznajmił takim samym tonem, jakim ktoś mógłby powiedzieć, że uderzył się w palec. Starszy nad szeptaczami miał na sobie strój brata żebrzącego, napoczętą przez mole szatę z brązowego samodziału. Jej kaptur skrywał gładkie pucołowate policzki oraz łysą okrągłą czaszkę. -- Niepotrzebnie wchodziłeś na tę drabinę -- skarcił go. ,,Tam, dokąd odsyła się kurwy". Tyrion ostrzegł ojca, żeby nie wypowiadał tego słowa. Gdybym nie wystrzelił, zrozumiałby, że moje groźby nie mają pokrycia. Wyrwałby mi kuszę z rąk, tak jak kiedyś odebrał mi Tyshę. Kiedy go trafiłem, już wstawał. -- Shae również zabiłem -- wyznał. -- Wiedziałeś, kim była. -- To prawda. Ale nie wiedziałem, kim on był. Varys zachichotał. -- Teraz już wiesz. Trzeba było zabić także eunucha. Odrobina więcej krwi na rękach, cóż to by miało za znaczenie? Nie potrafił powiedzieć, co powstrzymało jego sztylet. To nie była wdzięczność. Varys uratował go przed katowskim mieczem, ale tylko dlatego, że zmusił go Jaime. nie, o nim lepiej nie myśleć. Znalazł sobie nowy bukłak wina i wpił w niego usta, jak w kobiecą pierś. Kwaśny, czerwony trunek spływał mu po brodzie i wsiąkał w brudną bluzę, tę samą, którą nosił w celi. Ssał tak długo, aż opróżnił bukłak. Pokład kołysał się pod jego stopami, a gdy Tyrion spróbował wstać, statek przechylił się gwałtownie i karzeł uderzył mocno o gródź. To sztorm -- uświadomił sobie. -- Albo jestem bardziej pijany, niż mi się zdawało. Zwymiotował wino i leżał przez chwilę w kałuży, zastanawiając się, czy statek zatonie. Czy to twoja zemsta, ojcze? Czy Ojciec na Górze uczynił cię swoim namiestnikiem? -- Oto kara dla zabójcy krewnych -- mruknął, słysząc zawodzenie wichru. Nie wydawało się sprawiedliwe, by chłopiec okrętowy, kapitan i cała reszta załogi musieli utonąć z powodu czegoś, co on uczynił, ale odkąd to bogowie byli sprawiedliwi? Po chwili zapadł w ciemność. Kiedy się ocknął, głowa mu pękała, a statek kręcił się wokół niego jak szalony, mimo że kapitan zapewniał, iż zawinęli do portu. Tyrion powiedział mu, żeby się zamknął. Wierzgał słabo i próbował się wyrywać, gdy potężny łysy marynarz wziął go pod pachę i zaniósł do ładowni, gdzie czekała już nań beczka po winie. Była mała i przysadzista, ciasna nawet dla karła. Stawianie oporu dało mu tylko tyle, że zlał się w portki. Wepchnięto go do beczki twarzą w dół, tak że kolana sięgnęły mu uszu. Kikut nosa swędział go okropnie, ale miał unieruchomione ręce i nie mógł się podrapać. Odpowiednia lektyka dla człowieka mojego wzrostu -- pomyślał, kiedy zabili wieko i unieśli beczkę. Słyszał krzyki. Przy każdym wstrząsie uderzał głową o dno beczki. Świat zawirował wokół niego, gdy beczka potoczyła się w dół, a potem zatrzymała się z gwałtownym trzaskiem. Tyrion miał ochotę krzyczeć. Potem w jego beczkę uderzyła następna i ugryzł się w język. To była najdłuższa podróż w jego życiu, choć mogła trwać najwyżej pół godziny. Podnoszono go i opuszczano, toczono i stawiano na stos, obracano głową w dół i do góry, a potem znowu toczono. Z zewnątrz dobiegały go okrzyki mężczyzn. W pewnej chwili w pobliżu zarżał koń. Karłowate nogi Tyriona ogarnęły kurcze tak dokuczliwe, że zapomniał o bólu głowy. Podróż skończyła się tak samo jak się zaczęła -- kolejnym przetoczeniem beczki oraz serią wstrząsów. Usłyszał nieznane głosy mówiące w obcym języku. Ktoś zaczął walić w szczyt beczki i wieko odskoczyło nagle. Do środka wpadło światło i chłodne powietrze. Tyrion wciągnął je chciwie w płuca. Spróbował wstać, ale udało mu się tylko przewrócić beczkę na bok. Wypadł na ubite klepisko. Majaczył nad nim groteskowo otyły mężczyzna o rozwidlonej żółtej brodzie, trzymający w rękach drewniany młotek oraz żelazne dłuto. Jego szlafrok był tak obszerny, że mógłby służyć za turniejowy namiot. Luźno zaciągnięty pas rozwiązał się, odsłaniając wielkie białe brzuszysko oraz parę obwisłych piersi wyglądających jak worki łoju porośnięte szorstkimi żółtymi włosami. Przypominał Tyrionowi martwą krowę morską wyrzuconą przez morze, którą widział kiedyś w jaskiniach pod Casterly Rock. Grubas spojrzał na niego z uśmiechem. -- O, pijany karzełek -- odezwał się w języku powszechnym Westeros. -- O, zdechła krowa morska. Tyrion miał w ustach pełno krwi. Wypluł ją pod stopy grubasa. Znajdowali się w długiej, ciemnej piwnicy o beczkowym sklepieniu. Na kamiennych ścianach widać było ślady saletry. Otaczały ich beczułki z winem i ale. Z pewnością wystarczyłoby tego pijanemu karłu na całą noc. Albo na resztę życia. -- Jesteś pyskaty. To mi się podoba u karłów. -- Gdy grubas się śmiał, trząsł się tak gwałtownie, że Tyrion przestraszył się, iż zaraz zwali się na niego, miażdżąc go swym ciężarem. -- Jesteś głodny, mój mały przyjacielu? Znużony? -- Spragniony. -- Tyrion podźwignął się na kolana. -- I brudny. Grubas powęszył. -- Najpierw kąpiel, właśnie. Potem posiłek i miękkie łoże, tak? Służba się tym zajmie. -- Odłożył młotek i dłuto. -- Mój dom jest twoim domem. Każdy przyjaciel mojego przyjaciela zza wody jest przyjacielem Illyrio Mopatisa, tak. A każdy przyjaciel Varysa Pająka jest człowiekiem, któremu nie ufam nawet za grosz. Tłuścioch dotrzymał jednak przynajmniej obietnicy ką choć gdy tylko Tyrion zanurzył się w gorącej wodzie i zamknął oczy, natychmiast zasnął. Obudził się nagi na piernacie tak grubym i miękkim, że czuł się, jakby połknęła go chmura. Bolało go gardło i miał wrażenie, że na języku wyrosły mu włosy, ale jego kutas zrobił się twardy jak żelazna sztaba. Stoczył się z łoża, znalazł nocnik i zaczął wypełniać go z jękiem ulgi. W pokoju było ciemno, ale przez szpary między deskami okiennicy do środka wpadały trzy snopy żółtego światła. Tyrion strząsnął ostatnie krople i poczłapał ku oknu po zdobnych myrijskich dywanach, miękkich niczym świeża wiosenna trawa. Wdrapał się niezgrabnie na ławeczkę w oknie wykuszowym i otworzył szeroko okiennice, żeby się przekonać, dokąd przywiedli go bogowie i Varys. Pod oknem straż pełniło sześć drzew wiśni otaczających kręgiem marmurowy basen. Ich smukłe gałęzie były brązowe i bezlistne. Pośrodku basenu stał w pozycji pojedynkowicza nagi chłopak, trzymający w dłoni mieczyk braavoskiego zbira. Był gibki, przystojny i miał najwyżej szesnaście lat. Proste, złote włosy opadały mu do ramion. Wyglądał całkiem jak żywy i minęła dłuższa chwila, nim karzeł uświadomił sobie, że to posąg z pomalowanego marmuru. Mieczyk błyszczał jednak jak prawdziwa stal. Po drugiej stronie basenu wznosił się ceglany mur wysoki na dwanaście stóp. Wzdłuż jego szczytu umieszczono szereg żelaznych kolców. Dalej leżało miasto. Zatokę otaczało morze ciasno skupionych, krytych dachówką dachów. Tyrion widział też kwadratowe ceglane wieże, wielką czerwoną świątynię oraz odległą rezydencję wzniesioną na wzgórzu. W oddali głębokie morze błyszczało w blasku słońca. Po zatoce pływały łodzie rybackie, ich żagle łopotały na wietrze. Widział też maszty większych statków, sterczące ku niebu wzdłuż brzegu. Z pewnością któryś z nich płynie do Dorne albo do Wschodniej Strażnicy. Nie miał jednak czym zapłacić za przewóz, a nie był odpowiednio zbudowany, by poruszać wiosłami. Pewnie mógłbym się zaciągnąć jako chłopiec okrętowy i pozwolić, żeby cała załoga dupczyła mnie podczas rejsu przez wąskie morze. Zastanawiał się, gdzie się znajduje. Nawet powietrze pachnie tu inaczej. Chłodny, jesienny wiatr niósł ze sobą woń niezwykłych przypraw. Tyrion słyszał też odległe krzyki dobiegające z ulic za murem. Język przypominał trochę valyriański, ale on rozumiał najwyżej co piąte słowo. To nie jest Braavos -- skonkludował. -- Tyrosh też nie. Nagie gałęzie drzew i chłodny wiatr sugerowały, że nie znajduje się również w Lys, Myr ani Volantis. Nagle usłyszał za plecami odgłos otwieranych drzwi. Odwrócił się i spojrzał na grubego gospodarza. -- Jestem w Pentos, prawda? -- Właśnie. Gdzieżby indziej? Pentos. No cóż, przynajmniej nie była to Królewska Przystań. -- Dokąd odsyła się kurwy? -- usłyszał nagle własny głos. -- Można je tu znaleźć w burdelach, tak samo jak w Westeros. Ty jednak nie będziesz ich potrzebował, mój mały przyjacielu. Wybierz sobie którąś z moich służących. Żadna nie ośmieli się ci odmówić. -- To niewolnice? -- zapytał karzeł ostrym tonem. Grubas pogłaskał jedną z odnóg żółtej naoliwionej brody gestem, który Tyrionowi wydał się zdecydowanie obsceniczny. -- Niewolnictwo zostało zniesione w Pentos, zgodnie z traktatem, który Braavosowie narzucili nam przed stu laty. Niemniej jednak, nie odmówią ci. -- Illyrio zgiął masywne cielsko w płytkim ukłonie. -- Musisz mi na razie wybaczyć, mój mały przyjacielu. Mam zaszczyt być magistrem tego wielkiego miasta i książę wzywa nas na obrady. -- Uśmiechnął się, odsłaniając pełen szereg krzywych żółtych zębów. -- Możesz zwiedzić posiadłość, ale w żadnym wypadku nie wychodź za mury. Lepiej, by nikt się nie dowiedział, że tu byłeś. -- Byłem? Czyżbym już gdzieś wyjechał? -- O tym będzie czas porozmawiać wieczorem, mój mały przyjacielu. Zjemy razem wieczerzę, napijemy się i będziemy układać wspaniałe plany, tak? -- Tak, mój gruby przyjacielu -- zgodził się Tyrion. Chodzi mu tylko o zysk. Dla magnatów handlowych z Wolnych Miast liczyły się wyłącznie korzyści finansowe. ,,Przyprawowi żołnierze i serowi lordowie". Tak zwał ich ze wzgardą jego ojciec. Jeśli kiedykolwiek nastanie dzień, gdy Illyrio Mopatis dojdzie do wniosku, że martwy karzeł opłaca mu się bardziej od żywego, Tyrion jeszcze przed zachodem słońca wyląduje w kolejnej beczce. Dobrze by było stąd zniknąć, nim ta chwila nadejdzie. Nie wątpił, że tak się stanie. Cersei z pewnością o nim nie zapomni, a nawet Jaime mógł się poczuć poirytowany, gdy znalazł bełt w brzuchu ich ojca. Lekki wietrzyk marszczył wodę w basenie wokół nagiego szermierza. Ten widok sprawił, że Tyrion pomyślał o Tyshy, która mierzwiła mu włosy podczas fałszywej wiosny ich małżeństwa, nim jeszcze zgwałcił ją na spółkę ze zbrojnymi ojca. Myślał o tych zbrojnych podczas ucieczki, próbując sobie przypomnieć, ilu ich było. Można by pomyśleć, że będzie to pamiętał, ale nic z tego. Dwunastu? Dwudziestu? Stu? Nie potrafił powiedzieć. Wszystko to byli dorośli mężczyźni, wysocy i ale trzynastoletniemu karłu wszyscy mężczyźni wydawali się wysocy. Tysha wiedziała, ilu ich było. Każdy z nich zostawił jej srebrnego jelenia. Wystarczyło policzyć monety. Srebrne od nich i złota ode mnie. Ojciec zażądał, by Tyrion również jej zapłacił. Lannister zawsze płaci swe długi. Tam, dokąd odsyła się kurwy -- usłyszał po raz kolejny głos lorda Tywina. Znowu brzęknęła kusza. Magister powiedział mu, że może zwiedzić posiadłość. W cedrowym kufrze inkrustowanym lazurytem i macicą perłową znalazł czyste ubranie. Gdy wciągał je na siebie, uświadomił sobie, że to strój przeznaczony dla małego chłopca. Uszyto go z kosztownych tkanin, choć pachniał nieco stęchlizną, nogawki były jednak za długie, rękawy za krótkie, a gdyby zdołał jakimś cudem zapiąć kołnierz, twarz poczerniałaby mu jak Joffreyowi. Dobrały się też do niego mole. Ale przynajmniej nie cuchnie rzygowinami. Zwiedzanie rozpoczął od kuchni. Dwie grube kobiety i kuchcik przyglądały mu się nieufnie, gdy częstował się serem, chlebem i figami. -- Dzień dobry, piękne panie -- rzekł, kłaniając się uprzejmie. -- Czy przypadkiem wiecie, dokąd odsyła się kurwy? Kiedy mu nie odpowiedziały, powtórzył to samo pytanie po starovalyriańsku, choć zamiast ,,kurwa" powiedział ,,kurtyzana". Tym razem młodsza, grubsza kucharka wzruszyła ramionami. Zastanawiał się, co by zrobiły, gdyby złapał je za ręce i zaciągnął do sypialni. Illyrio zapewniał, że żadna z jego służących mu nie odmówi, lecz karzeł raczej wątpił, by grubas miał na myśli te dwie. Młodsza z nich mogłaby być matką Tyriona, a starsza zapewne była jej matką. Obie prawie dorównywały tuszą Illyriowi, a cycki miały większe od głowy karła. Mogłyby mnie zadusić swym ciałem -- uświadomił sobie. Istniały gorsze rodzaje śmierci. Na przykład ta, którą zginął jego pan ojciec. Szkoda, że przed śmiercią nie wysrał trochę złota. Lord Tywin skąpo okazywał uczucia i uznanie, ale gdy chodziło o pieniądze, zawsze był hojny. Bardziej żałosny od karła bez nosa może być tylko karzeł bez nosa i bez grosza przy duszy. Zostawił obie grubaski ich bochnom i kociołkom, udając się na poszukiwanie piwnicy, w której Illyrio wyładował go wczoraj z beczki. Znalazł ją bez trudności. Było tam tyle wina, że mógłby nie trzeźwieć przez sto lat; słodkie czerwone z Reach, kwaśne czerwone z Dorne, bursztynowe wina z Pentos, zielony nektar z Myr, sześćdziesiąt beczułek złotego arborskiego, a nawet trunki z bajkowego wschodu, z Qarthu, Yi Ti i Asshai przy Cieniu. Na koniec Tyrion wybrał beczułkę wzmocnionego wina, na której widniał znak świadczący, że była prywatną własnością lorda Runceforda Redwynea, dziadka obecnego lorda Arbor. Trunek był mocny i uderzał do głowy, miał purpurową barwę, tak ciemną, że w słabo oświetlonej piwnicy wydawał się czarny. Tyrion napełnił kielich, a potem również dzbanek, po czym ruszył do ogrodu, żeby wypić wino pod drzewami wiśni, które tam widział. Wybrał niewłaściwe drzwi i nie znalazł basenu, który widział przez okno, nie przejął się tym jednak. Ogrody na zapleczu były równie ładne i znacznie rozleglejsze. Wędrował przez nie przez pewien czas, popijając wino. Murów mógłby pozazdrościć niejeden zamek, a ozdobne żelazne szpikulce na ich szczycie wydawały się dziwnie nagie bez zdobiących je głów. Tyrion wyobraził sobie, jak wyglądałaby tu głowa jego siostry, ze smołą w złotych włosach i muchami rojącymi się w ustach. Tak jest, a Jaime musi dostać sąsiedni kolec -- zdecydował. -- Nikomu nie wolno rozdzielić mojego brata i siostry. Gdyby miał linę i bosak, być może udałoby mu się wspiąć na ten mur. Miał silne ramiona i nie ważył zbyt wiele. Mógłby zarzucić linę na kolce i wdrapać się na górę. O ile przy okazji sam się nie nadzieje na pal. Jutro poszukam jakiegoś sznura -- postanowił. Podczas wędrówek po posiadłości widział trzy bramy: główną, z wieżą bramną; tylną furtę obok psich bud; i ogrodową bramkę ukrytą za gęstwą jasnego bluszczu. Ta ostatnia była zamknięta na łańcuch, a dwie pierwsze strzeżone. Tłuści wartownicy mieli twarze gładkie jak tyłeczek niemowlęcia, a na głowach nosili spiczaste hełmy. Tyrion bez trudu rozpoznał w nich eunuchów. Słyszał o takich jak oni. Ponoć niczego się nie bali, nie czuli bólu i byli gotowi oddać życie za swych panów. Przydałoby mi się kilkuset takich -- pomyślał. -- Szkoda, że nie wpadłem na ten pomysł, zanim zostałem żebrakiem. Ruszył wspartą na kolumnach galerią i wszedł przez ostro zwieńczoną bramę na wyłożony płytkami dziedziniec. Przy studni jakaś kobieta prała ubranie. Była mniej więcej w wieku Tyriona, miała matowe rude włosy i szeroką piegowatą twarz. -- Chcesz trochę wina? -- zapytał. Spojrzała na niego niepewnie. -- Nie mam dla ciebie kielicha, będziemy musieli pić z jednego. -- Praczka ponownie zajęła się wykręcaniem ubrań i rozwieszaniem ich na sznurze. Tyrion usiadł z dzbanem na kamiennej ławie. -- Powiedz mi, w jakim stopniu magister Illyrio jest godny zaufania? -- Uniosła wzrok, usłyszawszy to imię. -- W takim? -- Skrzyżował z uśmiechem krótkie nogi i pociągnął łyk. -- Nie pali mi się do grania roli, jaką przeznaczył mi handlarz sera, jak jednak mogę mu odmówić? Bramy są strzeżone. Może udałoby ci się przemycić mnie pod spódnicą? Będę ci wdzięczny. Byłbym nawet skłonny się z tobą ożenić. Mam już dwie żony, czemu by nie trzy? Ach, ale gdzie byśmy mieszkali? -- Uśmiechnął się do niej tak sympatycznie, jak tylko było to możliwe dla człowieka z połową nosa. -- Mam siostrzenicę w Słonecznej Włóczni, mówiłem ci o tym? Dzięki Myrcelli mógłbym narobić w Dorne niezłego zamieszania. Wywołać wojnę między moją siostrzenicą a siostrzeńcem. Czy to nie byłoby zabawne? -- Praczka rozpięła na sznurze jedną z bluz należących do Illyria, tak wielką, że mogłaby służyć jako żagiel. -- Masz rację, powinienem się wstydzić takich niegodziwych myśli. Lepiej pojechać na Mur. Powiadają, że gdy człowiek wstępuje do Nocnej Straży, wszystkie jego zbrodnie ulegają zatarciu. Obawiam się jednak, że nie pozwoliliby mi cię zatrzymać, słodziutka. W Straży nie ma kobiet, nie ma słodkich piegowatych żon, które nocą grzałyby człowiekowi łoże, jest tylko zimny wiatr, solony dorsz i trochę piwa. Myślisz, że w czerni wydawałbym się wyższy, pani? -- Znowu napełnił sobie kielich. -- To co mi powiesz? Na północ czy na południe? Mam odkupić stare grzechy czy popełnić trochę nowych? Praczka spojrzała na niego raz jeszcze, podniosła kosz i odeszła. Żadna z żon nie wytrzymała ze mną zbyt długo -- pomyślał Tyrion. Dzbanek w jakiś sposób zdążył już wyschnąć. -- Może powinienem wrócić do piwnic. Od wzmocnionego wina zakręciło mu się jednak w głowie, a schody wiodące na dół były bardzo strome. -- Dokąd odsyła się kurwy? -- zapytał łopoczącą na sznurku bieliznę. Może trzeba było zwrócić się z tą kwestią do praczki? Nie chcę sugerować, że jesteś kurwą, moja droga, ale może wiesz, dokąd się je odsyła? Lepiej by zrobił, gdyby zapytał ojca. ,,Tam, dokąd odsyła się kurwy". Tak powiedział lord Tywin. Kochała mnie. Była córką zagrodnika, kochała mnie, wyszła za mnie i zaufała mi. Pusty dzbanek wypadł mu z ręki i potoczył się po dziedzińcu. Tyrion skrzywił się, wstał z ławy i poszedł go podnieść. Kiedy się schylił, zauważył wyrastające z pęknięć w nawierzchni grzyby. Białawe kapelusze miały usiane cętkami, a blaszki pod spodem ciemnoczerwone jak krew. Zerwał jednego i powąchał go. Pyszny -- pomyślał. -- I śmiertelnie trujący. Zauważył, że grzybów jest siedem. Być może bogowie próbowali mu coś powiedzieć. Zerwał wszystkie, zdjął ze sznurka rękawiczkę, owinął je w nią starannie i wepchnął do kieszeni. Zakręciło mu się w głowie z wysiłku, wrócił więc na ławkę, położył się na niej i zamknął oczy. Kiedy się obudził, był z powrotem w sypialni i tonął w piernacie. Młoda blondynka potrząsała go za ramię. -- Panie, kąpiel czeka -- powiedziała. -- Za godzinę magister Illyrio oczekuje cię przy stole. Tyrion wsparł się na poduszkach, kryjąc twarz w dłoniach. -- Czy mi się śni, czy mówisz w języku powszechnym? -- Mówię, panie. Kupiono mnie po to, bym sprawiała przyjemność królowi. Była młoda, smukła, miała jasną cerę i niebieskie oczy. -- Jestem pewien, że ci się udało. Muszę się napić wina. Nalała mu. -- Magister Illyrio powiedział, że mam ci szorować plecy i grzać łoże. Mam na imię... -- To mnie nie interesuje. Czy wiesz, dokąd odsyła się kurwy? Zaczerwieniła się. -- Kurwy sprzedają się za pieniądze. -- Albo za klejnoty, suknie czy zamki. Ale dokąd się je odsyła? Dziewczyna nie potrafiła go zrozumieć. -- Czy to zagadka, panie? Nie jestem dobra w zagadkach. Zdradzisz mi odpowiedź? Nie -- pomyślał. -- Nie znoszę zagadek. -- Nic ci nie powiem. Odwdzięcz mi się tym samym. -- Interesuje mnie u ciebie tylko to, co masz między nogami. O mały włos nie powiedział tego na głos. Miał już te słowa na języku, ale nie wyszły mu z ust. To nie jest Shae, powiedział sobie. To tylko głupiutka dziewczyna, która myśli, że bawię się w zagadki. Prawdę mówiąc, nawet jej pizda nie interesowała go zbytnio. Na pewno jestem chory. Albo umarłem. -- Mówiłaś coś o kąpieli? Zaprowadź mnie tam. Nie możemy nadużywać cierpliwości wielkiego handlarza sera. Podczas kąpieli dziewczyna wymyła mu stopy, wyszorowała plecy i uczesała włosy. Potem wysmarowała mu łydki pachnącą maścią, żeby złagodzić ból, i ponownie ubrała go w chłopięcy strój -- zalatującą stęchlizną parę burgundowych spodni oraz wams z niebieskiego aksamitu obszyty złotogłowiem. -- Czy będziesz mnie chciał po wieczerzy, panie? -- zapytała, zawiązując mu buty. -- Nie. Skończyłem już z kobietami. Z kurwami. Dziewczyna przyjęła to rozczarowanie stanowczo za dobrze, jak na jego gust. -- Jeśli wielmożny pan wolałby chłopca, mogę mu go przysłać. Wielmożny pan wolałby swoją żonę. Wolałby dziewczynę imieniem Tysha. -- Tylko jeśli wie, dokąd odsyła się kurwy. Dziewczyna zacisnęła usta. Gardzi mną -- uświadomił sobie karzeł. -- Ale ja gardzę sobą jeszcze bardziej. Tyrion Lannister nie wątpił, że wiele kobiet, z których usług korzystał, brzydziło się jego widokiem, ale przynajmniej zdobywały się na udawanie. Odrobina szczerej odrazy może mieć odświeżające działanie, jak cierpkie wino po zbyt słodkim deserze. -- Chyba zmieniłem zdanie -- oznajmił. -- Czekaj na mnie w łożu. Naga, jeśli łaska. Spodziewam się, że będę zbyt pijany, żeby ściągać z ciebie szaty. Trzymaj usta zamknięte, a uda rozchylone i z pewnością ułoży się nam świetnie. -- Uśmiechnął się do niej lubieżnie, licząc na to, że ujrzy strach, lecz na jej twarzy malowała się jedynie odraza. Nikt nie boi się karłów. Nawet lord Tywin się nie bał, choć Tyrion trzymał w rękach kuszę. -- Jęczysz podczas pierdolenia? -- zapytał nałożnicę. -- Jeśli sprawi ci to przyjemność, panie. -- Może sprawi mi przyjemność, jeśli cię uduszę. Tak właśnie potraktowałem swoją ostatnią kurwę. Myślisz, że twój pan by się gniewał? Z pewnością nie. Ma z setkę takich jak ty, ale mnie ma tylko jednego. Uśmiechnął się i tym razem zobaczył strach, którego pragnął. Illyrio spoczywał, półleżąc, na wyściełanej sofie, jedząc ostrą paprykę i małe cebulki z drewnianej miski. Czoło perlił mu pot, a świńskie oczka błyszczały w dołkach nad policzkami. Kiedy poruszał dłońmi, zdobiące je klejnoty rozpoczynały taniec: onyks i opal, tygrysie oczko i turmalin, rubin, ametyst, szafir, szmaragd, gagat i nefryt, czarny diament i zielona perła. Mógłbym przeżyć lata za te pierścienie -- pomyślał Tyrion. -- Ale potrzebowałbym tasaka, żeby je zdjąć. -- Usiądź, proszę, mój mały przyjacielu. Illyrio przywołał go skinieniem dłoni. Karzeł wdrapał się na krzesło. Było dla niego stanowczo za duże -- wyściełany tron przeznaczony dla potężnych pośladków magistra i grube mocne nogi mające utrzymać jego ciężar. Tyrion Lannister całe swe życie spędził w świecie za dużym dla siebie, ale w posiadłości Illyrio Mopatisa ta dysproporcja nabrała groteskowych rozmiarów. Jestem myszą w legowisku mamuta -- pomyślał. -- Ale przynajmniej ten mamut ma dobrą piwnicę. Na tę myśl zachciało mu się pić. Zażądał wina. -- Przypadła ci do gustu dziewczyna, którą ci przysłałem? -- zapytał Illyrio. -- Gdybym pragnął dziewczyny, poprosiłbym o nią. -- Jeśli nie zdołała cię zadowolić... -- Zrobiła wszystko, czego od niej wymagano. -- Mam taką nadzieję. Szkolono ją w Lys, gdzie miłość jest sztuką. I mówi też w waszym języku powszechnym. Król był z niej bardzo zadowolony. -- Ja zabijam królów. Nie słyszałeś o tym? -- Tyrion uśmiechnął się złowieszczo, spoglądając nad brzegiem kielicha. -- Nie chcę resztek po nich. -- Jak sobie życzysz. Bierzmy się za jedzenie. Illyrio klasnął w dłonie i natychmiast przybiegli służący. Zaczęli posiłek od rosołu z krabów i żabnicy, a do tego chłodnej zupy limonowej z jajami. Potem podano przepiórki w miodzie, barani comber, gęsie wątróbki w winie, pasternaki w maśle i pieczone prosię. Na widok tego wszystkiego Tyrionowi zrobiło się niedobrze, zmusił się jednak z uprzejmości do przełknięcia łyżki zupy, a gdy tylko poczuł jej smak, był zgubiony. Kucharki mogły być stare i grube, ale znały się na rzeczy. Nigdy jeszcze nie jadł tak dobrze, nawet na królewskim dworze. Ogryzając przepiórcze kości, zapytał Illyria o sesję rady. Grubas wzruszył ramionami. -- Na wschodzie doszło do zaburzeń. Astapor upadł i Meereen również. Ghiscarskie miasta niewolnicze były już stare, gdy reszta świata była jeszcze młoda. Pokrojono prosię. Illyrio sięgnął po chrupiącą skórkę, umaczał ją w śliwkowym sosie i zaczął jeść palcami. -- Zatoka Niewolnicza leży daleko od Pentos -- zauważył Tyrion, nadziewając gęsią wątróbkę na czubek noża. Nikt nie jest przeklęty bardziej niż zabójca krewnych, ale to piekło potrafiłbym polubić. -- W rzeczy samej -- zgodził się Illyrio. -- Świat jest jednak wielką pajęczyną i strach dotknąć choć jednej jej nitki, by wszystkie pozostałe nie zadrżały. Jeszcze wina? -- Włożył sobie paprykę do ust. -- Nie, coś lepszego. -- Klasnął w dłonie. Pojawił się sługa niosący nakryty półmisek. Postawił go przed Tyrionem. Illyrio pochylił się nad stołem, by zdjąć pokrywę. -- Grzyby -- oznajmił magister. W powietrzu uniósł się zapach. -- Pocałowane czosnkiem i wykąpane w maśle. Ponoć są wyśmienite. Zjedz jednego, przyjacielu. Albo i dwa. Tyrion unosił już wielkiego czarnego grzyba do ust, ale coś w głosie magistra sprawiło, że zatrzymał się nagle. -- Ty pierwszy, panie. -- Nie, nie. -- Magister Illyrio ponownie przesunął grzyby w stronę gościa. Przez moment zdawało się, że z wnętrza cielska handlarza sera wygląda psotny chłopiec. -- Ty spróbuj pierwszy. Nalegam. Kucharka przygotowała je specjalnie dla ciebie. -- Naprawdę? -- Przypomniał sobie kobietę. Mąkę w jej włosach, ciężkie piersi poprzeszywane sinymi żyłami. -- To bardzo uprzejmie z jej strony, nie. Tyrion włożył grzyb z powrotem do jeziora masła, z którego się wyłonił. -- Jesteś zbyt podejrzliwy. -- Illyrio uśmiechnął się pod żółtą, rozwidloną brodą. Tyrion podejrzewał, że tłuścioch codziennie smaruje ją oliwą, żeby błyszczała jak złoto. -- Czyżbyś był tchórzem? Tego o tobie nie słyszałem. -- W Siedmiu Królestwach otrucie gościa podczas kolacji uchodzi za poważne złamanie prawa gościnności. -- Tutaj również. -- Illyrio Mopatis sięgnął po kielich z winem. -- Ale kiedy gość najwyraźniej pragnie rozstać się z życiem, gospodarz ma obowiązek mu w tym pomóc, czyż nie tak? -- Pociągnął łyk. -- Magistra Ordella otruto grzybami przed niespełna pół rokiem. Słyszałem, że ofiara nie cierpi zbytnio. Lekki ucisk w brzuchu, nagły ból za powiekami i po wszystkim. Lepsze grzyby niż ścięcie mieczem, tak? Po co ginąć ze smakiem krwi w ustach, kiedy można czuć masło i czosnek? Karzeł przyjrzał się ustawionemu przed nim daniu. Od woni czosnku i masła ślinka podeszła mu do ust. Jakąś częścią jaźni pragnął zjeść te grzyby, mimo że wiedział, czym są. Brakowało mu odwagi, by wbić sobie w brzuch zimną stal, ale przełknięcie kawałka grzyba nie powinno być zbyt trudne. Ta myśl przeraziła go tak bardzo, że nie potrafiłby wyrazić tego w słowach. -- Błędnie mnie oceniasz -- usłyszał własny głos. -- Czyżby? Nie jestem tego pewien. Jeśli wolałbyś utonąć w winie, powiedz to i szybko załatwimy sprawę. Robienie tego kielich po kielichu to marnotrawstwo czasu i trunku. -- Błędnie mnie oceniasz -- powtórzył Tyrion, tym razem głośniej. Grzyby w maśle lśniły w blasku lampy, ciemne i zachęcające. -- Zapewniam, że nie pragnę śmierci. Jego głos ucichł. Co właściwie mam? Życie do przeżycia? Zadanie do wykonania? Dzieci do wychowania, włości do władania, kobietę do kochania? -- Nic nie masz -- skwitował magister Illyrio. -- Ale możemy to zmienić. -- Wyjął jednego grzyba z masła i zjadł ze smakiem. -- Pyszny. -- Nie są trujące -- stwierdził z irytacją Tyrion. -- Nie są. Czemu miałbym życzyć ci źle? -- Magister Illyrio zjadł drugiego grzyba. -- Musimy okazać sobie trochę zaufania. Jedzmy. -- Ponownie klasnął w dłonie. -- Czeka nas wiele pracy. Mój mały przyjaciel będzie potrzebował siły. Słudzy przynieśli czaplę nadziewaną figami, kotlety cielęce w migdałowym mleku, śledzie w śmietanie, cebulki w cukrze, cuchnące sery, talerze ze ślimakami i cielęcymi grasicami oraz czarnego łabędzia z piórami. Tyrion nie chciał jeść łabędzia, który przypomniał mu o kolacji z siostrą, skosztował jednak trochę czapli i śledzi oraz kilka słodkich cebulek. Służący napełniali mu też kielich, gdy tylko go opróżnił. -- Pijesz mnóstwo wina, jak na takiego małego człowieczka. -- Od zabijania krewnych zasycha człowiekowi w gardle. Oczy grubasa zalśniły niczym klejnoty zdobiące mu palce. -- W Westeros są tacy, którzy powiedzieliby, że zabójstwo lorda Lannistera to zaledwie dobry początek. -- Lepiej niech uważają, żeby moja siostra tego nie usłyszała, bo mogą postradać język. -- Karzeł rozerwał bochen chleba. -- Lepiej też uważaj, co mówisz o mojej rodzinie, magistrze. Może i jestem zabójcą krewnych, ale nie przestałem być lwem. Te słowa bardzo rozbawiły serowego lorda. -- Wszyscy ludzie z Westeros są tacy sami -- stwierdził, klepiąc się po mięsistym udzie. -- Wyszywacie na skrawku jedwabiu podobiznę jakiegoś zwierzaka i nagle wszyscy jesteście lwami, smokami albo orłami. Mogę cię zaprowadzić do prawdziwego lwa, mój mały przyjacielu. Książę trzyma w swojej menażerii całe stado. Może chciałbyś zamieszkać razem z nimi w klatce? Tyrion nie mógł zaprzeczyć, że lordowie z Siedmiu Królestw przywiązują stanowczo zbyt wielką wagę do swoich herbów. -- Zgoda, Lannister to nie lew -- przyznał. -- Niemniej nadal pozostaję synem swego ojca i tylko ja mam prawo zabić Jaimea i Cersei. -- To zabawne, że wspominasz o swej pięknej siostrze -- zauważył Illyrio, przerywając na moment pochłanianie ślimaków. -- Królowa obiecała tytuł lordowski każdemu, kto przyniesie jej twoją głowę, bez względu na to, jak nisko byłby urodzony. Nie zdziwiło to Tyriona w najmniejszym stopniu. -- Jeśli zamierzasz skorzystać z tej oferty, zażądaj też, żeby rozłożyła dla ciebie nogi. To, co ma najlepszego, w zamian za to, co najlepsze we mnie. To uczciwa transakcja. -- Wolałbym dostać tyle złota, ile ważę. -- Handlarz sera roześmiał się tak donośnie, że Tyrion przestraszył się, iż cielsko grubasa pęknie, zasypując gościa gradem na wpół strawionych węgorzy i grasic. -- Albo całe złoto w Casterly Rock. Czemu by nie? -- Złoto mogę ci dać, ale Casterly Rock należy do mnie. -- Właśnie. -- Magister otworzył usta i beknął donośnie. -- Myślisz, że król Stannis ci ją odda? Słyszałem, że on bardzo ściśle przestrzega prawa. Może i przyzna ci Casterly Rock, kto wie? Twój brat nosi biały płaszcz, więc zgodnie ze wszystkimi prawami Westeros ty jesteś dziedzicem ojca. -- Stannis mógłby oddać mi zamek -- przyznał Tyrion. -- Pozostaje jednak drobna sprawa królobójstwa i ojcobójstwa. Za to skróciłby mnie o głowę, a i tak już jestem niski. Skąd ci przyszło na myśl, że chcę się przyłączyć do lorda Stannisa? -- W przeciwnym razie po cóż wybierałbyś się na Mur? -- Stannis jest na Murze? -- Tyrion potarł kikut nosa. -- A co on tam robi, na siedem cholernych piekieł? -- Przypuszczam, że marznie. W Dorne jest cieplej. Może to tam powinien był pożeglować. Tyrion zaczął podejrzewać, że pewna piegowata praczka zna język powszechny znacznie lepiej, niż chciała to przyznać. -- Tak się składa, że w Dorne przebywa moja siostrzenica Myrcella. Zaczynam się zastanawiać, czy nie uczynić jej królową. Illyrio uśmiechnął się, gdy służący napełnili im miseczki czarnymi wiśniami w słodkiej śmietanie. -- A cóż ci uczyniło to biedne dziecko, że pragniesz jego śmierci? -- Nawet zabójca krewnych nie musi wymordować całej rodziny -- oburzył się Tyrion. -- Powiedziałem, że chcę ją ukoronować, nie zabić. Handlarz sera nabrał na łyżkę trochę wiśni. -- W Volantis biją monety, które po jednej stronie mają koronę, po drugiej zaś trupią główkę. To jednak ten sam pieniążek. Ukoronować Myrcellę znaczy ją zabić. Dorne mogłoby się dla niej zbuntować, ale Dorne to za mało. Jeśli rzeczywiście jesteś tak bystry, jak twierdzi nasz przyjaciel, z pewnością to rozumiesz. Tyrion spojrzał na grubasa z nagłym zainteresowaniem. Ma rację w obu punktach. Ukoronować Myrcellę znaczy ją zabić. I wiedziałem o tym. -- Zostały mi jedynie czcze gesty. Ten przynajmniej sprawi, że moja siostra zapłacze gorzkimi łzami. Magister Illyrio otarł śmietanę z ust grzbietem tłustej dłoni. -- Droga do Casterly Rock nie wiedzie przez Dorne, mój mały przyjacielu. Ani nie biegnie wzdłuż muru. Zapewniam cię jednak, że taka droga istnieje. -- Jestem wyjętym spod prawa zdrajcą, królobójcą i ojcobójcą. Tyriona poirytowała cała ta gadanina o drogach. Wydaje mu się, że to jakaś gra? -- Co jeden monarcha ogłosił, drugi może odwołać. Mamy w Pentos księcia, mój przyjacielu. Chodzi on na bale i uczty, jeździ też po mieście w lektyce z kości słoniowej i złota. Poprzedza go trzech heroldów noszących złote szale handlu, żelazny miecz wojny oraz srebrny bicz sprawiedliwości. Pierwszego dnia każdego roku musi rozprawiczyć dziewicę pól i dziewicę morza. -- Illyrio pochylił się nad stołem, wspierając łokcie na blacie. -- Ale jeśli nadejdzie nieurodzaj albo przegramy wojnę, podrzynamy mu gardło, żeby przebłagać bogów, i wybieramy nowego księcia spomiędzy czterdziestu rodzin. -- Przypomnij mi, żebym nigdy nie zgodził się zostać księciem Pentos. -- Czy w Siedmiu Królestwach nie wygląda to podobnie? W Westeros nie ma pokoju, nie ma sprawiedliwości ani a wkrótce nie będzie też nic do jedzenia. Gdy ludzie głodują i dręczy ich strach, zaczynają szukać -- Mogą go szukać, ale jeśli znajdą tylko -- Nie Stannisa. I nie Myrcellę. Kogoś innego. -- Rozciągnął usta w uśmiechu, odsłaniając żółte zęby. -- Kogoś, kto jest silniejszy niż Tommen, łagodniejszy niż Stannis i ma lepsze prawa do tronu niż Myrcella. Zbawcę, który przybędzie zza morza, by zagoić rany krwawiącego Westeros. -- To piękne słowa -- zauważył Tyrion obojętnym tonem. -- Ale słowa to wiatr. Kim jest ten cholerny zbawca? -- Smokiem. -- Handlarz sera zauważył wyraz twarzy Tyriona i ryknął śmiechem. -- Smokiem o trzech głowach. DAENERYS Słyszała, jak wnoszą zabitego na schody. Poprzedzał go miarowy, powolny odgłos kroków, odbijający się echem od fioletowych kolumn jej komnaty. Daenerys Targaryen czekała na niego na hebanowej ławie, którą uczyniła swym tronem. W jej oczach widziało się senność, a srebrnozłote włosy miała rozczochrane. -- Wasza Miłość -- odezwał się Barristan Selmy, lord dowódca jej Gwardii Królowej -- nie ma potrzeby, byś na to patrzyła. -- Zginął za mnie. Dany przycisnęła lwią skórę do piersi. Pod nią miała tylko białą płócienną koszulę sięgającą połowy ud. Gdy obudziła ją Missandei, śnił się jej dom z czerwonymi drzwiami. Nie miała czasu się ubrać. -- Khaleesi, nie wolno ci dotykać umarłego -- wyszeptała Irri. -- To przynosi pecha. -- Chyba że zabiłaś go sama. -- Jhiqui była masywniejszej budowy niż Irri, miała szerokie biodra i wielkie piersi. -- Wszyscy to wiedzą. -- Wszyscy to wiedzą -- zgodziła się Irri. Dothrakowie byli mądrzy w sprawach dotyczących koni, ale w wielu innych potrafili być kompletnymi głupcami. Zresztą to tylko dziewczyny. Obie służki były w jej wieku i wyglądały na dorosłe kobiety -- czarnowłose, miedzianoskóre, o oczach w kształcie migdałów. Mimo to były jeszcze dziećmi. Dostała je, gdy poślubiła khala Drogo. Od Droga dostała narzutę, którą nosiła -- głowę i skórę hrakkara, białego lwa z Morza Dothraków. Była dla niej za duża i cuchnęła stęchlizną, ale dzięki niej Dany czuła się, jakby jej ,,słońce i gwiazdy" nadal był przy niej. Pierwszy na górę wszedł Szary Robak. Trzymał w ręku pochodnię. Jego hełm z brązu zdobiły trzy szpice. Za nim szło czterech Nieskalanych, dźwigających zabitego na ramionach. Mieli na hełmach tylko po jednym szpicu, a ich twarze były tak całkowicie pozbawione wyrazu, że również mogłyby być odlane z brązu. Położyli trupa u jej stóp. Ser Barristan odsunął zakrwawiony całun, a Szary Robak opuścił pochodnię, żeby Dany mogła się przyjrzeć. Twarz zabitego była gładka, pozbawiona zarostu. Policzki rozcięto mu niemal od ucha do ucha. Był wysokim mężczyzną o niebieskich oczach i jasnej cerze. Dziecko z Lys albo Starego Volantis, porwane przez korsarzy i sprzedane w niewolę w czerwonym Astaporze. Choć oczy miał otwarte, to jego rany płakały. Miał ich tyle, że nie mogła ich zliczyć. -- Wasza Miłość -- zaczął Barristan -- na cegłach zaułka, gdzie go znaleziono, namalowano harpię... -- ...jego własną krwią -- dokończyła Daenerys. Znała już ich metody. Synowie Harpii mordowali nocą i przy każdej ofierze zostawiali swój znak. -- Szary Robaku, dlaczego ten człowiek był sam? Czy nie przydzielono mu partnera? Nocą Nieskalani wychodzili na ulice Meereen tylko parami. -- Królowo -- odparł kapitan -- twój sługa Twarda Tarcza nie miał tej nocy służby. Poszedł... w pewne żeby się napić i znaleźć towarzystwo. -- W pewne miejsce? W jakie? -- Do domu rozkoszy, Wasza Miłość. Twarz Szarego Robaka wyglądała jak wykuta z kamienia. Do burdelu. Połowa jej wyzwoleńców pochodziła z Yunkai, a tamtejsi Mądrzy Panowie słynęli ze szkolenia nałożników i nałożnic. Sztuka siedmiu westchnień. W całym Meereen burdele wyrastały jak grzyby po deszczu. To wszystko, co potrafią. Muszą jakoś żyć. Żywność drożała z każdym dniem, a cena cielesnych przyjemności spadała. Daenerys wiedziała, że w biedniejszych dzielnicach między schodkowymi piramidami należącymi do szlachetnie urodzonych handlarzy niewolników działają domy rozkoszy, w których zaspokaja się wszelkie wyobrażalne pragnienia. Ale przecież... -- Czego eunuch mógłby szukać w burdelu? -- zapytała. -- Nawet ci, którym brak męskich części, mogą mieć serce mężczyzny, Wasza Miłość -- wyjaśnił Szary Robak. -- Tej osobie powiedziano, że twój sługa Twarda Tarcza płacił niekiedy kobietom z domów uciech, żeby pozwoliły mu poleżeć w swych objęciach. Krew smoka nigdy nie płacze. -- Twarda Tarcza. -- Oczy miała zupełnie suche. -- Tak się nazywał? -- Jeśli Wasza Miłość raczy. -- To piękne imię. -- Dobrzy Panowie z Astaporu nie pozwalali swym niewolnikom nawet nosić imion. Niektórzy z jej Nieskalanych wrócili po wyzwoleniu do tych, z którymi się urodzili, inni wybrali sobie nowe. -- Czy wiadomo, ilu było napastników? -- Ta osoba tego nie wie. Wielu. -- Co najmniej sześciu -- wtrącił ser Barristan. -- Sądząc po ranach, zaatakowali go ze wszystkich stron. Pochwa zabitego była pusta. Być może zdołał ranić kilku z nich. Dany odmówiła bezgłośną modlitwę, błagając, by któryś z nich konał teraz w jakiejś kryjówce, trzymając się za brzuch i wijąc z bólu. -- Dlaczego rozcięli mu policzki? -- Łaskawa królowo -- odparł Szary Robak -- zabójcy wepchnęli w gardło twego sługi Twardej Tarczy części rodne kozła. Ta osoba wyjęła je, nim przyniesiono go tutaj. Nie mogli go nakarmić jego własnymi. Astaporczycy wycięli je w całości. -- Synowie stają się coraz śmielsi -- zauważyła Dany. Do tej pory atakowali tylko bezbronnych wyzwoleńców. Mordowali ich na ulicach albo włamywali się do domów pod osłoną nocy, żeby zarżnąć ich w łożach. -- Pierwszy raz zabili mojego żołnierza. -- Pierwszy, ale nie ostatni -- ostrzegł ser Barristan. Nadal toczę wojnę -- uświadomiła sobie Dany. Ale teraz walczę z cieniami. Liczyła na chwilę odpoczynku od zabijania, czas na odbudowę i zagojenie ran. Zrzuciła lwią skórę, przyklęknęła przy zabitym i zamknęła mu powieki, ignorując westchnienie Jhiqui. -- Nie zapomnimy o Twardej Tarczy. Każ go umyć, odziać w pełen rynsztunek i pochować z hełmem, tarczą oraz włóczniami. -- Stanie się, jak Wasza Miłość rozkaże -- zapewnił Szary Robak. -- Wyślijcie ludzi do Świątyni Gracji. Niech zapytają Niebieskie Gracje, czy zgłosił się do nich człowiek raniony mieczem. Rozpuśćcie wieści, że zapłacimy szczerym złotem za miecz Twardej Tarczy. Dowiedzcie się też od rzeźników i pasterzy, który z nich kastrował ostatnio kozły. -- Być może jakiś pastuch się przyzna. -- Od tej pory niech żaden z moich ludzi nie wychodzi nocą sam, czy to na służbie, czy poza nią. -- Te osoby wykonają rozkaz. Daenerys odgarnęła włosy. -- Znajdźcie dla mnie tych tchórzy. Znajdźcie ich, żebym mogła pokazać Synom Harpii, co to znaczy obudzić smoka. Szary Robak zasalutował. Jego Nieskalani zawinęli zabitego w całun, zarzucili na ramiona i wynieśli z komnaty. Ser Barristan Selmy pozostał na miejscu. Włosy miał białe, a w kącikach jasnoniebieskich oczu uwidaczniały się zmarszczki. Trzymał się jednak prosto, a wiek nie pozbawił go biegłości we władaniu bronią. -- Wasza Miłość, obawiam się, że twoi eunuchowie niezbyt się nadają do zadań, które przed nimi stawiasz -- stwierdził. Dany usiadła na ławie, ponownie otulając się narzutą. -- Nieskalani to moi najlepsi wojownicy. -- To żołnierze, nie wojownicy, za pozwoleniem Waszej Miłości. Szkolono ich z myślą o polu bitwy. Stoją ukryci za tarczami, wysuwając włócznie do przodu. Nauczono ich wykonywać rozkazy, bezbłędnie i nieustraszenie, bez wahania czy a nie odkrywać sekrety czy zadawać pytania. -- Czy rycerze byliby lepsi? Selmy szkolił dla niej rycerzy, uczył synów niewolników walki kopią i mieczem na westeroską modłę... ale na cóż zdadzą się kopie przeciwko tchórzom, którzy atakują z ukrycia? -- Nie do tego zadania -- przyznał. -- Zresztą Wasza Miłość nie ma żadnych rycerzy oprócz mnie. Miną lata, nim chłopcy będą gotowi. -- W takim razie kto, jeśli nie Nieskalani? Dothrakowie byliby jeszcze gorsi. Co więcej, Dothrakowie walczyli konno. Jeźdźcy byli bardziej użyteczni na otwartych polach i pośród wzgórz niż na wąskich miejskich ulicach i zaułkach. Poza obrębem wzniesionych z różnobarwnych cegieł murów Meereen jej władza była bardzo niepewna. W wielkich posiadłościach położonych na wzgórzach nadal trudziły się tysiące niewolników, uprawiających pszenicę i oliwki, pasących owce bądź kozy, wydobywających sól oraz miedź. W magazynach Meereen wciąż było pełno zboża, oliwy, oliwek, suszonych owoców i solonego mięsa, ale zapasy wyczerpywały się powoli. Dlatego Dany wysłała swój maleńki khalasar za miasto, rozkazując mu podporządkować okoliczne ziemie jej władzy. Dothrakami dowodzili jej trzej bracia krwi, natomiast Brązowy Ben Plumm pomaszerował z Drugimi Synami na południe, by strzec granicy przed yunkijskimi zakusami. Najważniejsze zadanie zleciła jednak Daario Naharisowi, wygadanemu najemnikowi o złotym zębie, rozszczepionej na trzy odnogi brodzie i wiecznie rozciągniętych w złowrogim uśmieszku ustach przesłoniętych fioletowym zarostem. Na wschodzie, za wzgórzami, znajdowały się piaskowcowe góry o zaokrąglonych szczytach, przełęcz Khyzai, a za nią Lhazar. Jeśli Daario zdoła przekonać Lhazareńczyków do otworzenia lądowych szlaków handlowych, będzie można w razie potrzeby sprowadzić zboże rzeką albo przez wzgórza. Owczarze nie mieli jednak powodu, by kochać Meereen. -- Kiedy Wrony Burzy wrócą z Lhazaru, może będę mogła wysłać je na ulice -- odpowiedziała Barristanowi. -- Do tego czasu mam tylko Nieskalanych. -- Dany wstała. -- Musisz mi wybaczyć, ser -- oznajmiła. -- Wkrótce u moich bram pojawią się błagalnicy. Muszę przywdziać długie uszy i znowu stać się ich królową, Wezwij Reznaka i Golony Łeb. Przyjmę ich, gdy już się ubiorę. -- Wedle rozkazu, Wasza Miłość. Selmy pokłonił się i wyszedł. Wielka Piramida miała osiemset stóp wysokości, od ogromnej kwadratowej podstawy aż po sięgający ku niebu szczyt, gdzie królowa miała swe prywatne komnaty, otoczone roślinnością i wonnymi basenami. Gdy Dany wyszła na taras, nad miastem wstawał chłodny błękitny świt. Na zachodzie złote kopuły Świątyni Gracji lśniły w blasku słońca, a schodkowe piramidy wielmożów rzucały ostre, głębokie cienie. W niektórych z tych piramid Synowie Harpii knują nowe morderstwa -- pomyślała Dany. A ja nie jestem w stanie ich powstrzymać. Viserion wyczuł jej niepokój. Biały smok leżał owinięty wokół pnia gruszy, wspierając głowę na ogonie. Gdy Dany przechodziła, otworzył oczy, dwie kałuże płynnego złota. Rogi również miał złote, podobnie jak łuski biegnące wzdłuż ciała, od głowy aż po ogon. -- Ty leniu -- powiedziała Dany, drapiąc smoka po gardle. Łuski były gorące w dotyku, jak zbroja zbyt długo grzejąca się w promieniach słońca. Smoki to wcielony ogień. Wyczytała to w jednej z ksiąg, które dostała w prezencie ślubnym od ser Joraha. -- Powinieneś polecieć z braćmi na polowanie. Czy znowu miałeś starcie z Drogonem? Jej smoki stały się ostatnio dziksze. Rhaegal kłapnął paszczą na Irri, a Viserion podpalił tokar Reznaka podczas ostatnich odwiedzin seneszala. Zbyt długo zostawiałam je samym sobie, ale jak mam znaleźć dla nich czas? Viserion uderzył ogonem o pień, tak mocno, że do stóp Dany spadła gruszka. Smok rozpostarł skrzydła i pół przefrunął, pół skoczył na balustradę. Rośnie -- pomyślała, gdy wzbił się w górę. -- Wszystkie rosną. Wkrótce już będą mogły unieść mój ciężar. Wtedy będzie mogła wzlecieć pod niebo jak Aegon Zdobywca, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie Meereen przerodzi się w plamkę tak maleńką, że będzie ją mogła zasłonić kciukiem. Przyglądała się Viserionowi, który zataczał coraz szersze kręgi, aż wreszcie zniknął jej z oczu za błotnistymi wodami Skahazadhanu. Dopiero wtedy wróciła do wieży, gdzie Irri i Jhiqui wyczesały jej włosy i ubrały ją w ghiscarski tokar, jak przystało królowej Meereen. Strój nie należał do wygodnych. Wielką, luźną, bezkształtną płachtę trzeba było owinąć wokół bioder oraz pod pachą, a zwisające frędzle starannie ułożyć w wachlarz. Jeśli zawiązała strój zbyt luźno, mógł spaść, a jeśli był za ciasny, uwierał i krępował ruchy. Nawet prawidłowo założony tokar wymagał podtrzymywania lewą ręką. Trzeba też było w nim stąpać ostrożnie, małymi kroczkami, starannie zachowując równowagę, by nie nadepnąć na ciężkie, ciągnące się po ziemi frędzle. To nie był strój przeznaczony dla tych, którzy trudzili się pracą. Tokary nosili tylko panowie, były symbolem władzy i bogactwa. Po zdobyciu Meereen Dany pragnęła zakazać noszenia tego stroju, ale rada wybiła jej to z głowy. -- Matka Smoków musi przywdziać tokar, bo inaczej zawsze będzie ją otaczała nienawiść -- ostrzegła Zielona Gracja, Galazza Galare. -- W westeroskiej wełnie albo sukni z myrijskich koronek Wasza Promienność zawsze pozostanie obcą wśród nas, groteskowym intruzem, barbarzyńskim najeźdźcą. Królowa Meereen musi być damą ze Starego Ghis. Brązowy Ben Plumm, kapitan Drugich Synów, ujął to zwięźlej: ,,Kto chce władać królikami, musi nosić długie uszy". Długie uszy, które dziś przywdziała Dany, uszyto z bielutkiego płótna i ozdobiono złotymi frędzlami. Przy pomocy Jhiqui udało się jej za trzecim razem owinąć tokarem. Irri przyniosła koronę, wykonaną na podobieństwo trójgłowego smoka rodu Targaryenów. Jego ciało zrobiono ze złota, skrzydła ze srebra, a trzy głowy z kości słoniowej, onyksu i nefrytu. Nim nadejdzie wieczór, szyja i ramiona Dany zesztywnieją od tego ciężaru. Korony nie powinno się nosić łatwo. Powiedział to jeden z jej królewskich przodków. Aegon, ale który? Siedmioma Królestwami Westeros władało pięciu Aegonów. Jej bratanek byłby szósty, gdyby psy uzurpatora nie zamordowały go, kiedy był jeszcze dzieckiem przy piersi. Gdyby żył, mogłabym go poślubić. Byłby mi bliższy wiekiem niż Viserys. W chwili śmierci Aegona i jego siostry Dany dopiero co poczęto. Ich ojciec, jej brat Rhaegar, zginął wcześniej. Uzurpator zabił go nad Tridentem. Jej drugi brat, Viserys, zginął w Vaes Dothrak, krzycząc przeraźliwie, gdy wylano mu na głowę koronę z płynnego złota. Mnie również zabiją, jeśli im pozwolę. Noże, które wbiły się w Twardą Tarczę, były przeznaczone dla mnie. Nie zapomniała o dzieciach, które Wielcy Panowie przybili do słupów przy trakcie do Yunkai. Było ich sto sześćdziesięcioro troje, po jednym na każdą milę. Ich uniesione ręce wskazywały w jej stronę. Po zdobyciu Meereen Dany kazała w identyczny sposób stracić taką samą liczbę Wielkich Panów. Ich powolnemu konaniu towarzyszyły roje much, a smród na placu utrzymywał się jeszcze długo. Zdarzały się jednak dni, gdy obawiała się, że była zbyt wyrozumiała. Meereeńczycy byli upartym i podstępnym ludem. Opierali się jej na każdym kroku. Co prawda wyzwolili niewolnikó ale potem przyjęli ich na służbę za płacę tak nędzną, że większości z nich nie starczało na wyżywienie. Wyzwoleńców -- zbyt młodych albo za starych, żeby nadawali się do pracy -- wygnali na ulice, podobnie jak chorych i kalekich. A teraz Wielcy Panowie gromadzili się na szczytach swych wyniosłych piramid, by się skarżyć, że smocza królowa wypełniła ich miasto hordami niemytych żebraków, złodziei i kurew. Żeby władać Meereen, muszę pozyskać jego mieszkańców, choć gardzę nimi z całego serca. -- Jestem gotowa -- poinformowała Irri. Reznak i Skahaz czekali na nią na marmurowych schodach. -- Wielka królowo, wyglądasz dziś tak promiennie, że boję się na ciebie patrzeć -- oznajmił Reznak mo Reznak. Seneszal miał na sobie tokar z czerwonobrązowego jedwabiu obszyty złotymi frędzlami. Był niskim, spoconym mężczyzną i pachniał, jakby kąpał się w perfumach. Mówił w zniekształconym starovalyriańskim z silnym, warkliwym ghiscarskim akcentem. -- Miło to usłyszeć -- odparła Dany w czystszej postaci tego samego języka. -- Moja królowo -- warknął Skahaz mo Kandaq o wygolonej czaszce. Ghiscarczycy mieli gęste, twarde włosy; wśród mężczyzn z Miast Niewolniczych od dawna panowała moda na splatanie ich w rogi, kolce albo skrzydła. Skahaz ogolił głowę na znak, że zostawił stare Meereen za sobą, akceptując nowe. Rodzina Kandaqów podążyła za jego przykładem. Później tak samo postąpili inni, choć Dany nie potrafiła powiedzieć, czy kieruje nimi strach, moda czy ambicja. Zwano ich Golonymi Łbami. Skahaz był pierwszym z a w oczach Synów Harpii i im podobnych najohydniejszym ze zdrajców. -- Słyszeliśmy już o eunuchu -- rzekł. -- Nazywał się Twarda Tarcza. -- Jeśli morderców nie spotka kara, będą dalsze ofiary. Ogolona głowa nie zmieniała faktu, że twarz Skahaza była odrażająca. Miał wypukłe czoło, wielkie wory pod małymi oczkami i wydatny nochal, czarny od wągrów, jego przetłuszczona skóra miała zaś odcień raczej żółty niż typowy dla Ghiscarczyków bursztynowy. To była wyrazista, brutalna, gniewna twarz. Dany mogła się jedynie modlić o to, by okazała się również uczciwa. -- Jak mogę ich ukarać, jeżeli nie wiem, kim są? -- zapytała. -- Odpowiedz mi, śmiały Skahazie. -- Nie brak ci wrogów, Wasza Miłość. Widzisz ich piramidy ze swego tarasu. Zhakowie, Hazkarowie, Ghazeenowie, Merreqowie, Loraqowie, wszystkie stare rody handlarzy niewolników. I Pahlowie, przede wszystkim oni. Ten ród składa się teraz tylko z kobiet. Starych, rozgoryczonych kobiet, które łakną krwi. Kobiety nigdy nie zapominają. Nigdy nie wybaczają. To prawda -- pomyślała Dany. Psy uzurpatora przekonają się o tym, gdy wrócę do Westeros. Faktycznie miała na rękach krew Pahlów. Oznak zo Pahl był bohaterem Meereen i Silny Belwas zabił go w pojedynku. Jego ojciec, dowódca straży miejskiej, zginął, broniąc bramy, gdy Kutas Josa rozbił ją w drzazgi. Jego stryj był jednym ze stu sześćdziesięciu trzech straconych na placu. -- Ile złota zaoferowałeś za informacje o Synach Harpii? -- zapytała Reznaka. -- Sto honorów, jeśli Wasza Promienność pozwoli. -- Pozwolę nawet na tysiąc. -- Wasza Miłość nie prosiła mnie o radę -- wtrącił Skahaz Golony Łeb -- muszę jednak rzec, że za krew trzeba zapłacić krwią. Weź po jednym mężczyźnie z każdego z rodów, które wymieniłem, i rozkaż ich stracić. Kiedy znowu zginie jeden z twoich ludzi, każ stracić po dwóch. Trzeciego morderstwa nie będzie. Reznak pisnął z przerażenia. -- dobra królowo, takie okrucieństwo ściągnęłoby na ciebie gniew bogów. Znajdziemy morderców, obiecuję ci. Zobaczysz, że okaże się, iż to nieprawo urodzone śmieci. Seneszal był tak samo łysy jak Skahaz, ale w jego przypadku odpowiedzialni za to byli bogowie. ,,Gdyby jakieś bezczelne włosy ośmieliły się pokazać, mój balwierz czeka z brzytwą w pogotowiu" -- zapewnił, gdy mianowała go na to stanowisko. Dany nasuwała się niekiedy myśl, że lepiej byłoby poderżnąć tą brzytwą gardło Reznaka. Był użyteczny, ale nie lubiła go, a tym bardziej mu nie ufała. Nieśmiertelni z Qarthu powiedzieli, że czekają ją trzy zdrady. Pierwszą była Mirri Maz Duur, drugą ser Jorah. Czy trzecią będzie Reznak? Golony Łeb? Daario? A może ktoś, kogo nigdy bym nie podejrzewała, ser Barristan, Szary Robak albo Missandei? -- Dziękuję za radę, Skahazie -- rzekła. -- Reznaku, przekonaj się, co zdziała tysiąc honorów. Wzięła w rękę tokar i ominęła obu mężczyzn, wstępując na szerokie marmurowe schody. Szła stopień za stopniem, żeby nie potknąć się o frędzle i nie runąć w dół na łeb, na szyję. Jej przybycie oznajmiła Missandei. Mała skryba miała silny, słodki głos. -- Wszyscy klękają przed Daenerys Zrodzoną w Burzy, Nie spaloną, królową Meereen, królową Andalów, Rhoynarów i Pierwszych Ludzi, khaleesi Wielkiego Morza Traw, Wyzwolicielką z Okowów i Matką Smoków. W komnacie było pełno ludzi. Nieskalani stali zwróceni plecami do kolumn, trzymając w rękach tarcze i włócznie. Szpice na ich hełmach sterczały ku górze niczym szereg noży. Meereeńczycy zebrali się pod wschodnimi oknami. Gęsto tam było od wygolonych czaszek oraz splecionych z włosów rogów, dłoni i spiral. Wyzwoleńcy trzymali się z dala od swych niedawnych panów. Dopóki nie będą stali razem, Meereen nie zazna pokoju. -- Wstańcie. Dany siadła na ławie i wszyscy podnieśli się jak jeden mąż. To przynajmniej robią razem. Reznak mo Reznak przygotował listę. Zwyczaj wymagał, by królowa zaczęła od posła z Astaporu, byłego niewolnika, który kazał się tytułować lordem Ghaelem, choć nikt nie wiedział, czego właściwie jest lordem. Lord Ghael miał pełno zepsutych, brązowych zębów oraz żółtą, ostro zakończoną twarz łasicy. Przyniósł jej dar. -- Cleon Wielki przysyła te pantofelki na znak swej miłości do Daenerys Zrodzonej w Burzy, Matki Smoków -- oznajmił. Irri wzięła od niego pantofelki i włożyła je na nogi Dany. Wykonano je z pozłacanej skóry i wyszyto zielonymi słodkowodnymi perłami. Czy król-rzeźnik wyobraża sobie, że para ładnych pantofelków pozwoli mu zdobyć moją rękę? -- Król Cleon jest nadzwyczaj szczodry -- powiedziała. -- Możesz mu podziękować za ten piękny dar. Piękny, ale przeznaczony dla dziecka. Choć Dany miała drobne stopy, pantofelki okrutnie piły ją w palce. -- Cleon Wielki ucieszy się, że ci się spodobały -- odrzekł lord Ghael. -- Jego Wspaniałość polecił mi zapewnić cię, że jest gotowy bronić Matki Smoków przed wszelkimi wrogami. Jeśli znowu zaproponuje mi małżeństwo z Cleonem, oberwie tymi pantofelkami po głowie -- pomyślała Dany. Tym razem jednak astaporski poseł nie wspominał o ślubie. -- Pora już, by Astapor i Meereen położyły kres okrutnym rządom Mądrych Panów z Yunkai, zaprzysiężonych wrogów wszystkich, którzy są wolni -- oznajmił zamiast tego. -- Cleon Wielki rozkazał mi zawiadomić cię, że wkrótce wyruszy w pole z nowymi Nieskalanymi. Ci jego nowi Nieskalani to tylko obsceniczny żart. -- Król Cleon postąpiłby mądrze, gdyby zajął się swoimi ogrodami i pozwolił, by Yunkaii w spokoju uprawiali swoje. -- Nie chodziło o to, by Dany darzyła Yunkai miłością. Coraz częściej żałowała, że nie zdobyła Żółtego Miasta, kiedy rozbiła jego armie. Gdy tylko ruszyła w dalszą drogę, Mądrzy Panowie powrócili do handlu niewolnikami. Zwoływali też pospolite ruszenie, wynajmowali zaciężne oddziały i zawierali przeciwko niej sojusze. Samozwańczy władca Cleon Wielki był jednak niewiele lepszy. Król-rzeźnik również przywrócił w Astaporze niewolnictwo. Jedyna różnica polegała na tym, że dawni niewolnicy stali się teraz panami, a dawni panowie niewolnikami. -- Jestem tylko młodą dziewczyną i nic nie wiem o wojnie -- ciągnęła. -- Słyszałam jednak, że w Astaporze panuje głód. Niech król Cleon nakarmi swój lud, zanim powiedzie go na wojnę. Odesłała posła skinieniem dłoni. -- Wasza Wspaniałość -- odezwał się Reznak mo Reznak -- raczysz wysłuchać szlachetnego Hizdahra zo Loraqa? Znowu? Dany skinęła głową i Hizdahr wystąpił z tłumu. Był wysokim, bardzo szczupłym mężczyzną o nieskazitelnej bursztynowej cerze. Zatrzymał się w tym samym miejscu, gdzie niedawno spoczywały zwłoki Twardej Tarczy, i pokłonił się nisko. Potrzebuję go -- powiedziała sobie. Hizdahr był bogatym kupcem i miał wielu przyjaciół w Meereen, a jeszcze więcej za morzami. Podróżował do Volantis, Lys i Qarthu, miał krewnych w Tolos i Elyrii, a ponoć nawet posiadał pewne wpływy w Nowym Ghis, gdzie Yunkaii starali się wzbudzić wrogość wobec Dany i jej rządów. Słynął też z tego, że był bogaty. Niewiarygodnie bogaty. Jeśli spełnię jego prośbę, zapewne stanie się jeszcze bogatszy. Gdy Dany zamknęła miejskie areny, wartość udziałów w nich spadła gwałtownie. Hizdahr zo Loraq skupywał je, gdy tylko mógł, i był teraz właścicielem większości aren w Meereen. Skronie szlachcica zdobiły splecione z włosów skrzydła. Wyglądało to tak, jakby jego głowa miała się zaraz zerwać do lotu. Jego pociągłą twarz czyniła jeszcze dłuższą twarda, czarno-ruda broda, w którą wplatał sobie złote pierścienie. Fioletowy tokar miał obszyty ametystami i perłami. -- Wasza Promienność wie, dlaczego tu przyszedłem. -- Z pewnością dlatego, że nie masz nic innego do roboty jak mnie zadręczać. Ile już razy ci odmówiłam? -- Pięć, Wasza Wspaniałość. -- Teraz już sześć. Nie zgodzę się na otwarcie aren. -- Gdyby Wasza Królewska Mość zechciała wysłuchać moich argumentó -- Już ich wysłuchałam. Pięć razy. Masz jakieś nowe? -- Są stare -- przyznał Hizdahr -- ale ubrałem je w nowe słowa. Piękne, uprzejme słowa, które z pewnością poruszą królową. -- To twoja sprawa budzi moje niezadowolenie, nie twoja uprzejmość. Słyszałam już te argumenty tyle razy, że mogłabym sama bronić twego stanowiska. Czy mam to zrobić? -- Pochyliła się. -- Areny funkcjonowały w Meereen od dnia założenia miasta. Walki mają głęboko religijny charakter, są krwawą ofiarą dla bogów Ghis. Śmiertelna sztuka Ghis to nie zwykłe morderstwo, lecz demonstracja odwagi, umiejętności i siły, nader miła dla waszych bogów. Zwycięskich wojowników karmi się, rozpieszcza i obsypuje pochwałami, a o tych, którzy zginą, pamięta się i oddaje im należne honory. Otwierając areny, zademonstruję mieszkańcom Meereen, że szanuję ich tradycje i obyczaje. Areny są sławne na całym świecie. Przyciągają do miasta kupców i pozwalają wypełniać nasze kufry monetami z najdalszych stron. Wszyscy ludzie lubią smak krwi, a areny pozwalają zaspokoić to pragnienie i w ten sposób czynią Meereen spokojniejszym. Dla przestępców skazanych na śmierć na piasku, areny są próbą walki, ostatnią szansą udowodnienia swej niewinności. -- Dany podrzuciła włosami. -- Proszę. I jak się spisałam? -- Wasza Promienność przedstawiła te argumenty lepiej niż kiedykolwiek mógłbym tego dokonać. Widzę, że twa elokwencja nie ustępuje urodzie. Dałem się przekonać. Nie mogła powstrzymać śmiechu. -- ale ja się nie dałam. -- Wasza Wspaniałość -- wyszeptał jej do ucha Reznak mo Reznak. -- Chciałbym ci przypomnieć, że miasto zwyczajowo dostaje jedną dziesiątą zysków z aren, po odliczeniu kosztów. Te pieniądze można by przeznaczyć na wiele szlachetnych celów. -- Być może -- zgodziła się Dany -- choć uważam, że gdybyśmy mieli otworzyć areny, powinniśmy otrzymywać jedną dziesiątą zysków przed odliczeniem kosztów. Jestem tylko młodą dziewczyną i niewiele wiem o handlu, ale przez długi czas byłam gościem Xaro Xhoan Daxosa i tyle przynajmniej się nauczyłam. Zresztą to nieważne. Hizdahrze, gdybyś potrafił dowodzić armiami z taką samą biegłością, z jaką dobierasz argumenty, podbiłbyś cały ś ale moja odpowiedź nadal brzmi ,,nie". Po raz szósty. -- Królowa przemówiła. Pokłonił się, równie nisko jak poprzednio. Jego perły i ametysty zastukały cicho o marmurową posadzkę. Hizdahr zo Loraq był bardzo zwinnym mężczyzną. Mógłby być przystojny, gdyby nie te głupie włosy. Reznak i Zielona Gracja starali się namówić Dany, by wzięła sobie za męża szlachcica z Meereen. Dzięki temu mieszkańcy łatwiej pogodziliby się z jej rządami. Gdyby miało dojść do tego, warto by było uważniej przyjrzeć się Hizdahrowi zo Loraqowi. Lepszy on niż Skahaz. Golony Łeb zaproponował, że oddali dla niej swą żonę, ale Dany drżała na samą myśl o tym. Hizdahr przynajmniej potrafił się uśmiechać. -- Wasza Wspaniałość -- odezwał się Reznak, spoglądając na listę -- szlachetny Grazdan zo Galare chciałby zwrócić się do ciebie z prośbą. Czy raczysz go wysłuchać? -- Z przyjemnością -- odparła Dany, wpatrując się z podziwem w połyskujące złoto, wyszywane zielonymi perłami pantofelki, a jednocześnie ze wszystkich sił starając się ignorować ból w ściśniętych palcach. Ostrzeżono już ją, że Grazdan jest kuzynem Zielonej Gracji, której poparcie było dla Dany bezcenne. Kobieta była głosem nawołującym do pokoju, pogodzenia się z losem i posłuszeństwa wobec prawowitej władzy. Mogę wysłuchać jej kuzyna z szacunkiem, bez względu na to, czego ode mnie pragnie. Okazało się, że pragnął złota. Dany odmówiła wypłacenia Wielkim Panom rekompensaty za wyzwolonych niewolników, ale Meereeńczycy wciąż wymyślali nowe sposoby na wyłudzenie od niej pieniędzy. Szlachetny Grazdan również wpadł na pewien pomysł. Oznajmił Dany, że miał kiedyś niewolnicę, która była znakomitą tkaczką. Dzieła jej rąk wysoko ceniono nie tylko w Meereen, lecz również w Nowym Ghis, Astaporze i Qarthu. Gdy się zestarzała, Grazdan kupił sześć młodych dziewcząt i rozkazał jej nauczyć je rzemiosła. Staruszka już nie żyła, a wyzwolone dziewczęta otworzyły warsztat pod portowym murem i sprzedawały tam utkane przez siebie tkaniny. Grazdan zo Galare poprosił, by przyznano mu część ich zysków. -- To mnie zawdzięczają swe umiejętności -- upierał się. -- Kupiłem je na aukcji i kazałem nauczyć tkactwa. Dany wysłuchała go spokojnie, z twarzą bez wyrazu. -- Jak miała na imię ta stara tkaczka? -- zapytała, kiedy skończył. -- Niewolnica? -- Grazdan przestąpił z nogi na nogę, marszcząc brwi. -- Elza. Albo Ella. Jakoś tak. Umarła już sześć lat temu. Miałem bardzo wielu niewolników, Wasza Miłość. -- Powiedzmy, że to była Elza. -- Dany uniosła dłoń. -- Oto nasza decyzja. Od dziewcząt nie dostaniesz nic. To Elza nauczyła je tkactwa, nie ty. Od ciebie dziewczęta dostaną nowe krosna, najlepsze jakie można kupić w mieście. To kara za to, że zapomniałeś imienia staruszki. Reznak chciał potem wezwać kolejnego z odzianych w tokary, ale Dany uparła się, że teraz pora na wyzwoleńców. Od tej chwili wysłuchiwała na zmianę byłego pana i byłego niewolnika. Coraz więcej petentów domagało się jakiegoś rodzaju rekompensaty. Po upadku Meereen brutalnie złupiono. Schodkowym piramidom wielmożów oszczędzono największych okrucieństw, ale w biedniejszych dzielnicach miasta doszło do fali zabójstw i grabieży. Niewolnicy powstali, a przez rozbitą bramę do środka wdarły się wygłodniałe hordy, które podążały za nią z Yunkai i Astaporu. Nieskalani przywrócili w końcu porządek, ale złupienie miasta zrodziło mnóstwo problemów. Nikt nie był pewien, które prawa nadal obowiązują. Dlatego wszyscy przychodzili ze swymi sprawami do królowej. Następna była bogata kobieta, której mąż i synowie zginęli, broniąc miejskich murów. Gdy najeźdźcy wtargnęli do miasta, uciekła do domu brata. Po powrocie przekonała się, że jej dom zamieniono w burdel. Kurwy przywdziały jej szaty i obwiesiły się klejnotami. Chciała odzyskać dom i biżuterię. -- Ubrania mogą sobie zostawić -- zgodziła się. Dany przyznała jej klejnoty, ale oznajmiła, że kobieta utraciła prawo do domu, opuszczając go. Potem przyszedł były niewolnik, który oskarżył szlachcica z rodu Zhaków. Niedawno pojął za żonę wyzwolenicę, która przed upadkiem miasta była nałożnicą owego mężczyzny. Szlachcic pozbawił ją dziewictwa, wykorzystał i zrobił jej dziecko. Teraz nowy mąż kobiety pragnął, by jej byłego pana wykastrowano za zbrodnię gwałtu. Domagał się też sakiewki złota jako zapłaty za wychowanie bękarta szlachcica jak własnego dziecka. Dany przyznała mu sakiewkę, ale nie zgodziła się na kastrację. -- Kiedy z nią spał, twoja żona była jego własnością. Mógł z nią zrobić, co zechciał. Zgodnie z prawem nie był to gwałt. Widziała, że mężczyzna nie jest zadowolony z jej decyzji, ale gdyby kastrowała każdego, kto kiedykolwiek zmusił niewolnicę do współżycia, wkrótce władałaby miastem pełnym eunuchów. Następnie zjawił się chłopak młodszy niż Dany, drobny, naznaczony blizną i odziany w szary tokar ze srebrnymi frędzlami. Załamującym się głosem opowiedział, jak dwaj domowi niewolnicy jego ojca zbuntowali się w noc upadku miasta. Jeden z nich zabił jego ojca, a drugi starszego brata. Obaj zgwałcili też jego matkę, a potem ją również pozbawili życia. Chłopak zdołał uciec, ale na twarzy została mu blizna. Jeden z morderców nadal mieszkał w domu jego ojca, a drugi był teraz żołnierzem królowej, jednym z Ludzi Matki. Chłopak chciał, żeby obu powieszono. Jestem królową miasta zbudowanego na pyle i śmierci. Dany była zmuszona mu odmówić. Ogłosiła amnestię za wszystkie zbrodnie popełnione podczas zdobywania miasta, nie zamierzała też karać niewolników za bunt przeciwko panom. Gdy mu to powiedziała, chłopak rzucił się na nią, ale nogi zaplątały mu się w tokar i zwalił się na fioletowy marmur. Silny Belwas dopadł go natychmiast. Potężny, śniady eunuch złapał go jedną ręką i potrząsnął nim jak mastif szczurem. -- Starczy, Belwasie -- zawołała Dany. -- Puść go. -- Ciesz się, że masz tokar -- powiedziała młodzieńcowi. -- Uratował ci życie. Gdybyś podniósł na mnie rękę w gniewie, straciłbyś ją. Jesteś tylko chłopcem, więc zapomnimy, co tu się wydarzyło. Ty powinieneś postąpić tak samo. Gdy jednak chłopak wychodził z komnaty, obejrzał się na nią. Harpia ma nowego syna -- pomyślała Dany, ujrzawszy jego oczy. Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. BRAN Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. SŁUGA KUPCA Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. DAVOS Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. DAENERYS Dostępne w wersji pełnej. FETOR Dostępne w wersji pełnej. BRAN Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. DAVOS Dostępne w wersji pełnej. DAENERYS Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. DAVOS Dostępne w wersji pełnej. FETOR Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. DAENERYS Dostępne w wersji pełnej. ZAGINIONY LORD Dostępne w wersji pełnej. PLEWY NA WIETRZE Dostępne w wersji pełnej. ZBIEGŁA ŻONA Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. DAVOS Dostępne w wersji pełnej. DAENERYS Dostępne w wersji pełnej. MELISANDRE Dostępne w wersji pełnej. FETOR Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. BRAN Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. DAENERYS Dostępne w wersji pełnej. Tytuł oryginału A Dance with Dragons vol. 1 Copyright (C) 2011 by George Martin All rights reserved Copyright (C) 2011 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo , Poznań Endpaper and interior maps copyright (C) by Jeffrey L. Ward Cover illustration (C) Larry Rostant Cover design Daniel Stevenson Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redaktor Mirosław Jarosz Wydanie I ISBN 978-83-7785-354-2 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, 61 855 06 90 Plik opracowany na podstawie Taniec ze smokami. Część I, wydanie I, Kraków 2013 Plik opracował i przygotował Woblink
audiobook cd
Lektor |
Wydawnictwo Heraclon International Sp. z o.o. |
Oprawa pudełko |
ISBN 9788381167772 |
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Kategoria: | fantastyka |
Wydawnictwo: | Heraclon International Sp. z o.o. |
Oprawa: | pudełko |
Wymiary: | 140x125 |
ISBN: | 9788381167772 |
Lektor: | Krzysztof Banaszyk |
Wprowadzono: | 21.11.2019 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.