- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.ocie na chodniku. Miał rację. Cuchnęło pod niebiosa. Obok kucali faceci, którzy chcieli je sprzedać. Przy wyjeździe z miasta wśród bud, straganów, śmietników, wśród badziewia, wśród wiekuistego parteru i postosmańskiego slamsu była rzeźnia: po prostu jeszcze jedna buda, ciemna wnęka w zabudowie, mroczna jaskinia z dykty, glinianych cegieł, diabli zresztą wiedzą z czego, po prostu trochę cienia, i tam, w tym półmroku uwijał się mężczyzna, na hakach wisiały nagie, czerwone ciała zwierząt, a przed wejściem, właściwie na ulicy, tak że trzeba je było omijać, leżały te jeszcze żywe, trzy albo cztery szarobure owce, i w zupełnym spokoju czekały na swoją kolej. Na ulicę wypływała woda pomieszana z krwią. Miasto liczyło ponad dwa tysiące lat i mogło sobie na to wszystko pozwolić. Było śmiertelnie zmęczone. W nocy wszyscy wychodzili na ulice. Nie było światła i wszędzie terkotały japońskie generatory. Nie paliły się latarnie, ale zewsząd dobiegały głosy mężczyzn, rozmowy i śmiech. Tylko błyski zapalniczek i samochodowe światła wyłuskiwały z mroku pojedyncze gesty, twarze, okruchy życia i kształty. To było jak jakaś wielka termitiera wydrążona w głębi nocy. Ludzie wyczuwali swoją obecność jak zwierzęta. ,,Po prostu nikt nie płaci za prąd - powiedział potem Orges. - Te ciemności to kara". Tak. Sam nie wiem, po co przyjechałem. Nie ma tu żadnej egzotyki. Te wszystkie rzeczy, zapachy, zdarzenia i reszta istnieją też gdzie indziej. Tutaj są tylko podniesione do potęgi, zwielokrotnione i wyzywające jak tanie i mocne perfumy w ciasnym pokoju. Gdzieś koło Rranxe kładli nowy asfalt. Szosa zwęziła się do jednego pasa. Ten drugi, świeży, czarny i lśniący zarzucony był kamieniami wielkości psiej albo ludzkiej głowy. Obdarci i spaleni słońcem robotnicy szli skrajem drogi i kładli kolejne kawałki białej skały. To wyglądało jak deszcz meteorytów. I nigdzie ani śladu maszyny. Tylko pustka pustynnego pejzażu, połyskliwa, jaszczurcza nagość tego nowego kawałka i trzech mężczyzn znoszących z pobocza skalne odłamki. Potem nowe się skończyło i znowu można było jechać całą szerokością. Trzy dni później byliśmy w Bajram Curri. To tutaj parę lat temu pewien amerykański dziennikarz razem z kluczem do hotelowego pokoju dostał pistolet, żeby w razie czego radził sobie sam. Tak przynajmniej twierdzi albański Blue Guide Jamesa Pettifera. Teraz w hotelowej knajpie z głośnika leciał przebój z refrenem ,,Do zobaczenia w wolnym Kosowie", ale nie chodziło o politykę, tylko o niewiernego kochanka, który pożegnał się właśnie tymi słowami i nigdy nie wrócił z dalekiego świata. Kelner był wysoki, chudy i mówił doskonałą angielszczyzną. Zajmował się nami w lekki, bezpretensjonalny sposób, niespotykany zbyt często w Albanii, gdzie obsługa jest albo uniżona, albo skrępowana. Tymczasem ten chłopak zachowywał się tak, jakby podawanie do stołu, doradzanie i dyskretna opieka nad gościem były jego powołaniem, jego spełnionym marzeniem. Znalazł wolną chwilę i wdał się z nami w rozmowę. Gdy zapytaliśmy, skąd tak świetnie zna angielski, odpowiedział z lekką melancholią: ,,Ach, spędziłem kilka lat w Londynie". Był z Kosowa. Na teren Zjednoczonego Królestwa przedostał się ukryty w podwoziu ciężarówki. Pracował w myjniach samochodowych, pracował w restauracjach i po jakimś czasie, gdy wydawało mu się, że jest już kimś na kształt obywatela albo uczciwego członka społeczeństwa, postanowił uregulować swój status. Wynajął adwokata. ,,Był z Jamajki", powiedział i westchnął. Adwokat poradził mu, by zgłosił się do Immigration Office, i zredagował mu jakieś papiery, które chłopak miał pokazać urzędnikom. Jamajczyk wziął kilkadziesiąt funtów, a naszego kelnera deportowali tuż po wizycie w urzędzie. Teraz podawał nam szmuglowane martini, czarny albański fernet i łagodnie się uśmiechał. Bajram Curri było młode. Miało coś koło pięćdziesięciu lat. Zbudowano je, by trzymać w szachu górali z północy. Od zawsze byli buntownikami i nie znosili obcej władzy. Uznawali jedynie zwierzchność naczelników swoich klanów. Widziałem ich domy. Przypominały czworoboczne wieże z otworami strzelniczymi zamiast okien. Za dnia musiało być tam ciemno jak w piwnicy. Stały tak od stu albo dwustu lat. W te strony dotarliśmy wodą. Prom płynął długim i wąskim jeziorem pośród gór i czasem przybijał do brzegu. Wychodziła jedna albo dwie osoby i ruszały niewidoczną ścieżką w stronę przełęczy albo grani zarysowanej gdzieś pod samym niebem. Czasami na kogoś czekał ktoś z osłem. Jezioro nazywało się Komani. Było sztuczne i przypominało fiord. Ciągnęło się przez kilkadziesiąt kilometrów. Rzekę Drin zamknięto zaporą, żeby produkować prąd. Do przystani w Koman jechało się czarnym tunelem wydrążonym w skale. Tunel wyglądał jak naturalna jaskinia. Furgonetka ledwo się mieściła. Nikt nie zadał sobie trudu, by wygładzić ściany po dynamitowych eksplozjach. Potem zaczynał się jeden z najpiękniejszych kawałków świata. Białe góry wznosiły się pionowo z zielonej toni na kilkaset metrów. Czasami pejzaż trochę łagodniał i skały pokrywały się świerkowym borem. Przez trzy godziny nie spotkaliśmy żadnej łódki, stateczku, nic, tylko zielona tafla i nasz zabytkowy prom złożony z kanciastego kadłuba, na który nasadzono karoserię starego autobusu razem z siedzeniami. Pasażerowie pili colę, jedli chipsy, a opakowania wywalali prosto w stumetrową głębię. W tamtych stronach nie było żadnych dróg, tylko ten prom. Ośle ścieżki prowadziły do ukrytych na skalistych wysokościach wsi, które składały się z kilku kamiennych czworobocznych wież, gdzie żyli ludzie połączeni wiekuistymi więzami krwi. Tak się podróżowało do Bajram Curri, do ostatniego miasta w kraju. Trzeba było wysiąść w Fierze i złapać jakaś okazję. Zabrał nas Xhemal białym transitem. Milczał przez całą drogę i dopiero pod hotelem zaczął rozmawiać z Rigelsem. Zgodził się zawieźć nas następnego dnia dokąd tylko sobie zażyczymy. Ale zobaczyliśmy się jeszcze tego samego wieczoru. Wpadł na kawę do hotelowej knajpy. Zaczął opowiadać o swoim mieście. Mówił, że już nie jest takie jak kiedyś i ludzie po prostu boją się w nim żyć. Z gór zeszli wieśniacy, których nikt tutaj wcześniej nie oglądał. Zostawili swoje owce i kozy i przyszli zakosztować miejskiego życia. Wychowani w kamiennych wieżach, przygotowani na atak albo obronę, nieufni wobec obcych traktowali resztę świata jak łup. ,,Żyją z wilkami i zachowują się jak wilki", powiedział. Po mieście jeździło w kółko żółte sportowe auto. Wśród szarego kamienia, kurzu i śmieci wyglądało jak wcielenie absurdu. Rozpędzało się, krzesało niskim podwoziem iskry na dziurawym bruku i zaraz musiało hamować, bo w Bajram Curri było niewiele miejsca. Od razu zaczynało się jakieś zrujnowane przedmieście. Tak, wszyscy o nich mówili. W Tiranie, w Szkodrze i tutaj. O ludziach z gór, o ludziach z północy. Wzdłuż szosy wiodącej ze stolicy do Fushe-Krui ziemia była podzielona i ogrodzona. Prostokątne działki otaczały solidne metalowe płoty. Oni po prostu zeszli z gór i ogrodzili to, co wydawało im się niczyje. Potem, gdy znajdowali się wydziedziczeni przez komunizm właściciele, zwyczajnie ich przepędzali. W końcu to oni mieli kałasznikowy i starożytną jasność obyczajów, która nakazywała obronę zdobyczy, bo tylko wtedy zdobycz zamieniała się we własność. Czasami na tych działkach stały obok siebie domy identyczne jak krople wody. ,,To na pewno bracia", mówił Rigels. No więc ta żółta podstarzała furka jeździła w kółko. Po prostu nie miała dokąd pojechać. W środku siedziało dwóch kolesi w obowiązkowych lustrzankach i złotych łańcuchach. Tak sobie wyobrażali wielki świat: jedynka, pisk, dwójka, trójka i hamowanie z jeszcze większym piskiem. Musieli tylko uważać na kozy i osły. Przejeżdżali pięćdziesiąt metrów, stawali, witali się z kimś, ruszali i znowu stawali, żeby się przywitać. W Bajram Curri znali się wszyscy i wszyscy musieli się witać. Z Bajram Curri nie było dokąd pojechać. Można było tylko zostać albo wracać. Kilkanaście kilometrów dalej zaczynało się Kosowo. Tego roku przemycano stamtąd bułgarskie bydło. Tak nam przynajmniej powiedział policjant na promie. Jechał do pracy, do swojego plutonu. Trzydziestu mężczyzn miało pilnować sześćdziesięciokilometrowego odcinka granicy biegnącej przez góry przekraczające dwa tysiące metrów. Xhemal popijał kawę i wspominał dawne czasy. Teraz ludzie przestali się szanować, a zaczęli bać. Tak mówił. Miał czterdzieści parę lat, wąsy, lekki brzuszek i wyglądał statecznie i sympatycznie. Całe życie był kierowcą. Opowiadał o barbarzyńcach, którzy wtargnęli do jego świata. Wydawało się, że ci ludzie z gór, w końcu rodacy i sąsiedzi, byli dla niego bardziej obcy niż my. Bajram Curri jawiło się zaś jako ostoja cywilizacji. To było jak wskrzeszenie opowieści o najeźdźcach, konnych koczownikach, wędrówce plemion i ludów. Dzikie, brutalne i zachłanne chciało zagrabić cywilizowane. ,,Czasami wystarczyło się krzywo uśmiechnąć, a oni już wyciągali broń". Tak, miasto, zgromadzone w nim rzeczy i możliwości to był po prostu łup. Ci ludzie z gór nigdy przecież nic nie mieli. A w każdym razie nic więcej nad to, by po prostu przeżyć. Oglądałem z promu samotne domy. Były samowystarczalne: kukurydza, drzewa owocowe, tytoń, stogi siana, gdzieś wyżej niewidoczne stada owiec. W dole przy brzegu stały niewielkie łódki. Te oddalone od siebie, samotne gospodarstwa miały w sobie coś z obejścia Robinsona Crusoe. Wyobrażałem sobie zimę, wysoki śnieg i samotność tych domostw. W ciemnych wnętrzach żyli dziadowie, synowie i córki ze swoimi żonami i mężami, zięciowie i synowe, wnuki i prawnuki. Od stu, od dwustu lat w tym samym miejscu. Jedząc z tych samych naczyń, to samo, w niezmienionych od pokoleń strojach, ze strzelbą albo karabinem pod ręką, bo złe czaiło się tuż za progiem domu, którego trzeba było przede wszystkim bronić przed obcym, a obce było wszystko poza rodziną i klanem. A teraz to obce było do wzięcia. Żółte samochody, bydło z Bułgarii, kałachy dla Kosowa, narkotyki dla znudzonego Zachodu i niewolnice dla europejskich burdeli. Teraz to wszystko leżało na ulicy i wystarczyło się schylić, wystarczyło mieć odwagę, by uznać za swoją własność te wszystkie rzeczy nie dość dobrze pilnowane albo wyglądające na niczyje. Wystarczyło wiedzieć, skąd wieje wiatr, i zdać sobie sprawę, że embargo na dostawy paliwa dla Miloseviciowskiej Jugosławii to nic innego jak wielka okazja. Właśnie wtedy nocą przez Jezioro Szkoderskie płynęły do Czarnogóry łodzie z beczkami ropy i benzyny. Tak, wystarczyło pojąć proste mechanizmy rządzące światem, prawa podaży i popytu, które są silniejsze nawet od serbsko-albańskiej nienawiści. Rigels uważał, że ludzi z gór można bez trudu rozpoznać. Na przykład po zmarszczkach wokół oczu. ,,Oni całe życie spędzili pod gołym niebem i nigdy nie używali okularów. Dopiero teraz je założyli". To była dość odważna teoria, ale rzeczywiście spotykaliśmy kolesi z twarzami przesłoniętymi obowiązkowymi lustrzankami i gdy je zdejmowali, wydawało się, że bez zmrużenia mogliby patrzeć w słońce. To właśnie tacy najczęściej jeździli wypasionymi terenówkami, których obecność w Bajram Curri wyglądała na surrealistyczny kaprys. Jednocześnie trudno było sobie wyobrazić miejsce, w których te terenówki byłyby bardziej przydatne. Tyle tylko że rynkowa wartość niektórych tych bryk to był paroletni budżet niejednej bajramskiej rodziny, a może nawet którejś nieco krótszej bajramskiej ulicy. Xhemal przyjechał po nas rano. Zabrał ze sobą dwójkę swoich dzieci: trzynastoletnią dziewczynkę i ośmioletniego chłopaka. Ruszyliśmy w stronę wsi Valbona. Na mapie właśnie tam kończyła się droga. Dalej rozciągała się kraina legend. To tam mieli żyć w jaskiniach półnadzy i długowłosi Anglicy. Mieli polować za pomocą oszczepów i na podobieństwo przodków żywić się pieczonym na ogniu mięsem. To tam zginęła dwójka czeskich turystów i nikt nigdy nie znalazł po nich żadnego śladu, nikt nigdy niczego się nie dowiedział. Gdyby znaleziono ciała, ubranie, cokolwiek, wszystko stałoby się jasne. Tymczasem tajemnica ich zniknięcia była trudniejsza do pojęcia niż wieść o śmierci. To tam mieli się ukrywać wyjęci spod prawa, którym nawet w Bajram Curri ziemia paliła się pod nogami. Żyli w opuszczonych kamiennych domach na pustkowiu, a pasterze ostrzegali ich przed policyjnymi obławami przybywającymi z Tirany, bo przecież tutejsi gliniarze uwikłani byli w tysięczną sieć rodowych i tradycyjnych powiązań. Furgonetka wspinała się wyboistą drogą i pierwszy raz od tygodnia poczułem, że upał nieco łagodnieje. Woda w rzece była błękitnozielona. Skalne urwiska wznosiły się kilkaset metrów nad drogą. To był podobno ulubiony zakątek Envera Hoxhy, właśnie te dwadzieścia parę kilometrów kamienistego traktu wiodącego gdzieś w głąb gór i w głąb czasu.
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Kategoria: | literatura faktu i reportaż |
Wydawnictwo: | Czarne |
Oprawa: | miękka |
Okładka: | miękka |
Wymiary: | 140x125 |
Liczba stron: | 1 |
ISBN: | 978-83-7536-270-1 |
Lektor: | Mirosław Baka |
Wprowadzono: | 07.07.2011 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.