- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.iela Broma, Jeoda, który, jak sądzi bajarz, może pomóc im odkryć kryjówkę stworów. W Teirmie dowiadują się, że Razacowie mieszkają w pobliżu miasta Dras-Leona. Eragon wysłuchuje także przepowiedni z ust zielarki Angeli i dwóch niezwykłych rad od jej towarzysza, kotołaka Solembuma. Po drodze do Dras-Leony Brom wyznaje, że jest agentem Vardenów - grupy buntowników, zmierzającej do obalenia Galbatorixa - i że ukrywał się w Carvahall, czekając na pojawienie się nowego Smoczego Jeźdźca. Dwadzieścia lat temu Brom uczestniczył w kradzieży jaja Saphiry Galbatorixowi. Wówczas to zabił Morzana, pierwszego i ostatniego z Zaprzysiężonych. Na świecie wciąż istnieją jeszcze tylko dwa smocze jaja i oba pozostają w rękach Galbatorixa. W Dras-Leonie i jej pobliżu spotykają Razaców, którzy śmiertelnie ranią Broma. Tajemniczy młodzieniec imieniem Murtagh przepłasza napastników. Ostatnim tchem Brom wyznaje, że on także był kiedyś Jeźdźcem, a jego smoczyca również nazywała się Saphira. Eragon i Saphira postanawiają dołączyć do Vardenów. Eragon zostaje jednak schwytany w Gileadzie i sprowadzony przed oblicze Durzy, złego i potężnego Cienia, służącego Galbatorixowi. Z pomocą Murtagha ucieka z więzienia, zabierając elfkę Aryę, także będącą więźniem Durzy, ambasadorkę u Vardenów. Arya została otruta i wymaga pomocy medyka. Ścigani przez oddziały urgali, umykają do siedziby głównej Vardenów w olbrzymich Górach Beorskich, wznoszących się na wysokość powyżej dziesięciu mil. Okoliczności zmuszają Murtagha - który nie chce schronić się u Vardenów - do ujawnienia, że jest synem Morzana. Murtagh jednak odrzucił zły przykład ojca i uciekł Galbatorixowi, by samotnie decydować o swym losie. Mówi też Eragonowi, że miecz Zarroc należał kiedyś do ojca Murtagha. Kiedy wygląda już na to, że nie uda im się uniknąć schwytania przez urgale, Eragon i jego przyjaciele zostają uratowani przez Vardenów, mieszkających w Farthen D?rze, wydrążonej górze, będącej także stolicą królestwa krasnoludów, Tronjheimu. Tam właśnie Eragon trafia przed oblicze Ajihada, dowódcy Vardenów. Tymczasem Murtagh zostaje aresztowany z powodu swego pokrewieństwa z Morzanem. Eragon spotyka się z krasnoludzkim królem, Hrothgarem, i córką Ajihada, Nasuadą. Bliźniacy, para antypatycznych magów służących Ajihadowi, poddają go próbie. Eragon i Saphira błogosławią także jedno z osieroconych dzieci Vardenów, którzy tymczasem leczą otrutą Aryę. Pewnego dnia nadchodzą wieści o zbliżającej się podziemnymi korytarzami armii urgali. W bitwie Eragon zostaje rozłączony z Saphirą; musi sam walczyć z Durzą. Durza, silniejszy od zwykłego człowieka, z łatwością pokonuje Eragona, rozpruwając mu ciało od ramienia po biodro. W tym momencie Saphira i Arya niszczą dach komnaty - szeroki na sześćdziesiąt stóp gwiaździsty szafir - odwracając uwagę Durzy, a Eragon przebija mu serce. Wyzwolone spod zaklęć Durzy urgale wycofują się. Podczas gdy Eragon leży nieprzytomny po bitwie, telepatycznie nawiązuje z nim kontakt istota przedstawiająca się jako Togira Ikonoka - Kaleka Uzdrowiony. Ów nieznajomy nalega, by Eragon szukał go w Ellesmérze, stolicy elfów. Po przebudzeniu Eragon odkrywa na swych plecach długą bliznę. Uświadamia sobie także, że zabił Durzę jedynie dzięki szczęściu, i rozpaczliwie potrzebuje szkolenia. Pod koniec tomu pierwszego postanawia wyruszyć do Ellesméry, odnaleźć Togirę Ikonokę i zostać jego uczniem. *** Najstarszy rozpoczyna się trzy dni po tym jak Eragon zabił Durzę. Vardeni dochodzą do siebie po bitwie o Farthen D?r; Ajihad, Murtagh i Bliźniacy polują na urgale w tunelach pod miastem krasnoludów. Gdy zaskakuje ich oddział urgali, Ajihad ginie, a Murtagh i Bliźniacy znikają. Rada Starszych Vardenów mianuje Nasuadę następczynią ojca na stolcu przywódcy Vardenów. Eragon składa jej hołd jako swej suwerence. Eragon i Saphira uznają, że muszą wyruszyć do Ellesméry i rozpocząć szkolenie u ,,Kaleki Uzdrowionego". Przed ich odejściem król krasnoludów Hrothgar przyjmuje Eragona do swego klanu, D?rgrimst Ingeitum. To daje Eragonowi pełne prawa krasnoludzkie i upoważnia do udziału w obradach rady. Arya i Orik, przybrany syn Hrothgara, towarzyszą Eragonowi i Saphirze w podróży do krainy elfów. Po drodze zatrzymują się na popas w Tarnagu, krasnoludzkim mieście. Część krasnoludów przyjmuje ich przyjaźnie, lecz Eragon odkrywa wkrótce, że jeden klan nie darzy sympatią jego i Saphiry. To Az Sweldn rak Anh?in, nienawidzący smoków i ich Jeźdźców z powodu tego, jak wielu członków klanu zginęło z rąk Zaprzysiężonych. W końcu wędrowcy docierają do Du Weldenvarden, elfickiej puszczy. W Ellesmérze Eragon i Saphira spotykają Islanzadí, królową elfów i, jak odkrywają, matkę Aryi, oraz Kalekę Uzdrowionego: starego elfa Oromisa. On także jest Jeźdźcem. Oromis i jego smok, Glaedr, ukrywali się przed Galbatorixem przez ostatnie sto lat, niestrudzenie poszukując sposobu, by pokonać króla. Zarówno Oromis, jak i Glaedr cierpią z powodu starych ran, uniemożliwiających walkę - Glaedr stracił nogę, a Oromis, schwytany i złamany przez Zaprzysiężonych, nie potrafi kontrolować silniejszej magii i często nawiedzają go paraliżujące ataki. Eragon i Saphira rozpoczynają szkolenie, zarówno razem, jak i osobno. Eragon poznaje historię ras zamieszkujących Alagaësię, arkana szermierki i pradawnej mowy, którą posługują się wszyscy magowie. Podczas studiów nad pradawną mową odkrywa, że popełnił straszliwy błąd, gdy wraz z Saphirą błogosławili sierotę w Farthen D?rze - zamierzał rzec: ,,Niechaj dobry los i szczęście stale ci sprzyjają i chronią od złego", a tak naprawdę powiedział: ,,Bądź ochroną od złego", kładąc na dziecko klątwę, przez którą będzie musiało chronić innych przed wszelkim bólem i nieszczęściem. Saphira dokonuje szybkich postępów pod okiem Glaedra. Blizna na plecach Eragona, pamiątka po walce z Durzą, spowalnia jego szkolenie, nie tylko bowiem okalecza go, ale też w nieprzewidzianych chwilach nawiedzają go bolesne ataki. Nie wie, jak ma czynić postępy jako mag i wojownik dręczony konwulsjami. Eragon zaczyna rozumieć, że darzy Aryę uczuciem. Wyznaje to jej, ona jednak odrzuca go i wkrótce wyrusza do Vardenów. Elfy urządzają rytuał Agaetí Blödhren, czyli Święto Przysięgi Krwi, podczas którego Eragon zostaje poddany magicznej przemianie: staje się hybrydą ludzko-elfią. W rezultacie jego blizna znika, a on sam dysponuje teraz nadludzką siłą i szybkością elfa. Rysy jego twarzy także ulegają zmianie, wydaje się teraz nieco podobny do elfa. Na tym etapie Eragon dowiaduje się, że wojna pomiędzy Imperium i Vardenami wisi na włosku i Vardeni niezwykle potrzebują jego i Saphiry. Podczas jego nieobecności Nasuada przeniosła swe wojska z Farthen D?ru do Surdy, królestwa leżącego na południe od Imperium i wciąż zachowującego niepodległość. Eragon i Saphira opuszczają Ellesmérę wraz z Orikiem, obiecując Oromisowi i Glaedrowi, że gdy tylko będą mogli, powrócą dokończyć szkolenie. Tymczasem kuzyn Eragona, Roran, przeżywa własne przygody. Galbatorix posłał Razaców i legion żołnierzy Imperium do Carvahall, próbując schwytać Rorana i wykorzystać go przeciw Eragonowi. Roranowi udaje się uciec w pobliskie góry. Wraz z innymi wieśniakami próbuje przegnać żołnierzy. Wielu z nich ginie w walce. Gdy Sloan, miejscowy rzeźnik - nienawidzący Rorana i sprzeciwiający się jego zaręczynom z Katriną, jego córką - wydaje Rorana Razacom, owadopodobne stwory odnajdują go i atakują w nocy podczas snu. Roranowi udaje się wydostać, lecz Razacowie uprowadzają Katrinę. Roran przekonuje mieszkańców Carvahall, by porzucili wioskę i schronili się u Vardenów w Surdzie. Wyruszają na zachód, w kierunku wybrzeża, w nadziei że stamtąd pożeglują do Surdy. Roran okazuje się świetnym przywódcą i przeprowadza ich bezpiecznie przez Kościec. W porcie Teirm spotykają Jeoda, który opowiada Roranowi o tym, jak Eragon został Jeźdźcem, i wyjaśnia, czego szukali w wiosce Razacowie: Saphiry. Proponuje, że pomoże Roranowi i wieśniakom w dotarciu do Surdy. Dodaje, że kiedy znajdą się bezpiecznie u Vardenów, Roran będzie mógł poprosić Eragona o pomoc w ocaleniu Katriny. Wraz z wieśniakami uprowadzają statek i żeglują w stronę Surdy. Eragon i Saphira docierają do szykujących się do bitwy Vardenów. Eragon dowiaduje się, co się stało z dzieckiem, które przeklął źle sformułowanym błogosławieństwem. Dziewczynka ma na imię Elva i choć nadal winna być niemowlęciem, wygląda jak czterolatka, a z głosu i zachowania przypomina znużonego życiem dorosłego. Zaklęcie Eragona każe jej wyczuwać ból wszystkich otaczających ją ludzi i próbować im pomóc. Jeśli Elva mu się sprzeciwia, cierpi. Eragon, Saphira i Vardeni wyruszają na spotkanie oddziałów Imperium na Płonących Równinach, na których wiecznie żarzą się podziemne torfowe ognie. Ku ich zdumieniu, na spotkanie wylatuje im Jeździec na czerwonym smoku. Nowy Jeździec zabija Hrothgara, króla krasnoludów, i walczy z Eragonem i Saphirą. Gdy Eragonowi udaje się zerwać mu hełm, wstrząśnięty odkrywa, że to Murtagh. Murtagh nie zginął w zasadzce rgali pod Farthen D?rem. Bliźniacy zaaranżowali wszystko: zdrajcy sami zaplanowali zasadzkę tak, by Ajihad poległ, a oni mogli schwytać Murtagha i przekazać go w ręce Galbatorixa. Król zmusił Murtagha do złożenia przysięgi na wierność w pradawnej mowie. Teraz Murtagh i jego nowo wykluty smok, Cierń, pozostają niewolnikami Galbatorixa. Murtagh potwierdza, że złożone przysięgi nigdy nie pozwolą mu sprzeciwić się królowi, choć Eragon błaga, by porzucił go i dołączył do Vardenów. Po niewytłumaczalnym pokazie siły Murtaghowi udaje się pokonać Eragona i Saphirę, postanawia jednak ich uwolnić ze względu na dawną przyjaźń. Przed odejściem odbiera Eragonowi Zarroca, twierdząc, że to dziedzictwo powinno przypaść w udziale jemu, jako starszemu z synów Morzana. Ujawnia również, że nie był jedyny - Eragon i Murtagh to bracia, obaj są synami Seleny i Morzana. Bliźniacy odkryli prawdę, gdy badali wspomnienia Eragona w dniu przybycia do Farthen D?ru. Wciąż oszołomiony odkryciem prawdy na temat rodziców, Eragon wycofuje się z Saphirą i w końcu spotyka z Roranem i wieśniakami z Carvahall, którzy przybyli na Płonące Równiny, akurat na czas, by wspomóc Vardenów w walce. Roran walczył bohatersko i sam zdołał zabić Bliźniaków. Eragon i Roran godzą się, mimo roli, jaką Eragon odegrał w śmierci Garrowa. Młody Jeździec przysięga, że pomoże kuzynowi ocalić Katrinę z niewoli u Razaców. Wrota śmierci Eragon przyglądał się mrocznej kamiennej wieży, będącej schronieniem potworów, które zamordowały jego wuja, Garrowa. Leżał na brzuchu, ukryty za grzbietem piaszczystego wzgórza porośniętego rzadkimi źdźbłami trawy, ciernistymi krzakami i małymi kulkami kaktusów. Kruche łodyżki zeszłorocznej roślinności kłuły go w dłonie, gdy powoli pełzł naprzód, próbując lepiej przyjrzeć się Helgrindowi, górującemu nad otaczającą go krainą niczym czarny sztylet wbity we wnętrzności Ziemi. Ukośne promienie wieczornego słońca zasnuwały wzgórze długimi, wąskimi cieniami i daleko na zachodzie oświetlały taflę jeziora Leona, zamieniając horyzont w migoczącą sztabkę złota. Z lewej strony dobiegał Eragona miarowy oddech jego kuzyna, Rorana, leżącego obok. Zazwyczaj niesłyszalny, ruch powietrza teraz wydawał się Eragonowi, z jego wyostrzonym słuchem, nienaturalnie głośny; była to zaledwie jedna z wielu zmian, jakie zaszły w nim po przemianie, którą przeszedł podczas Agaetí Blödhren, Święta Przysięgi Krwi elfów. Nie zwracał jednak na to uwagi, skupiony na obserwacji kolumny ludzi, przesuwającej się powoli w stronę podstawy Helgrindu, po pokonaniu pieszo mil dzielących górę od miasta Dras-Leona. Grupa dwudziestu czterech mężczyzn i kobiet, odzianych w ciężkie skórzane szaty, maszerowała na czele kolumny. Ludzie ci poruszali się dość dziwnie, każdy inaczej - kołysali się, podskakiwali, kuśtykali, szurali nogami, kręcili się, wspierali na kijach bądź podpierali rękami, maszerując na zadziwiająco krótkich nogach. Dopiero po chwili Eragon zorientował się, że każdemu z nich brakowało ręki, nogi bądź jednego i drugiego. Ich przywódca siedział wyprostowany w lektyce dźwiganej przez sześciu niewolników o naoliwionej skórze. Eragon pomyślał, że to zdumiewające osiągnięcie, wziąwszy pod uwagę fakt, iż ciało owego mężczyzny - bądź kobiety, nie potrafił określić płci - składało się wyłącznie z torsu i głowy, na której tkwiła wysoka na trzy stopy ozdobna skórzana tiara. - Kapłani Helgrindu - wymamrotał do Rorana. - Umieją posługiwać się magią? - To możliwe. Nie odważę się zbadać góry umysłem, dopóki nie odejdą, bo jeśli istotnie są magami, wyczują mój dotyk, nawet najlżejszy, i odkryją naszą obecność. Za kapłanami maszerowały dwa szeregi młodych mężczyzn odzianych w złote szaty. Każdy niósł w dłoniach prostokątną metalową ramę z osadzonymi w niej dwunastoma poziomymi prętami, na których wisiały żelazne dzwonki wielkości rzepy. Połowa młodzieńców potrząsała mocno swymi ramami, gdy unosili do kroku prawą nogę, a kiedy dzwonki rozbrzmiewały żałobną kakofonią, druga połowa trzęsła swoimi, stawiając lewe stopy. Żelazne języki uderzały o ścianki żelaznych gardeł, a ich ponury dźwięk odbijał się echem od wzgórz. Akolici krzyczeli do wtóru, jęcząc i wrzeszcząc w ekstazie. Za groteskową procesją ciągnął się, niczym ogon komety, korowód mieszkańców Dras-Leony. Tworzyła go szlachta, kupcy, handlarze, kilkunastu wysokich oficerów i zbieranina mniej znaczących ludzi: robotników, żebraków i zwykłych żołnierzy. Eragon zastanawiał się, czy w tłumie podąża także gubernator Dras-Leony, Marcus Tabor. Dotarłszy na skraj stromego rumowiska otaczającego pierścieniem Helgrind, kapłani zatrzymali się po obu stronach wielkiego głazu barwy rdzy. Kiedy cała kolumna stała już przed prymitywnym ołtarzem, stwór siedzący w lektyce poruszył się i zaczął śpiewać głosem rażącym uszy jak pojękiwania dzwonków. Porywy wiatru co chwila zagłuszały deklamacje szamana, lecz Eragon dosłyszał urywki zdań wypowiedzianych w pradawnej mowie - dziwnie zniekształconej i źle wymawianej - zmieszane ze słowami z języka krasnoludów i urgali, a także frazami z archaicznego dialektu plemienia ludzkiego. To, co zrozumiał, sprawiło, że zadrżał. Kazanie bowiem traktowało o sprawach, o których lepiej nie wiedzieć, złowrogiej nienawiści dojrzewającej przez stulecia w mrocznych jaskiniach ludzkich serc, by wreszcie rozkwitnąć pod nieobecność Jeźdźców; o krwi, obłędzie i ohydnych rytuałach odprawianych pod czarnym księżycem. Pod koniec owej odrażającej oracji dwóch pomniejszych kapłanów pośpieszyło naprzód i przeniosło swego mistrza - bądź mistrzynię - z lektyki na ołtarz. Wówczas najwyższy kapłan wydał krótki okrzyk. Bliźniacze stalowe ostrza zamigotały niczym gwiazdy, wznosząc się i opadając. Z obu ramion najwyższego kapłana wytrysnęły strumyki krwi, spływające po odzianym w skórę torsie i ściekające na głaz, a z niego na żwir poniżej. Dwóch kolejnych kapłanów skoczyło naprzód, chwytając szkarłatne krople do kielichów. Gdy napełniły się po brzegi, podali je reszcie członków kongregacji, którzy zaczęli z zapałem pić. - Gar! - zaklął cicho Roran. - Nie wspomniałeś wcześniej, że ci wstrętni handlarze ludźmi, obłąkani wyznawcy, skretyniali krwiopijcy to także kanibale. - Niezupełnie. Nie jadają mięsa. Gdy wszyscy już zwilżyli gardła, służalczy nowicjusze zanieśli najwyższego kapłana z powrotem do lektyki i obwiązali mu rany pasmami białego płótna. Na tkaninie szybko wykwitły mokre, ciemne plamy. Rany najwyraźniej nie wywarły wrażenia na kapłanie, bo pozbawiona członków postać obróciła się w stronę wyznawców, przemawiając ustami barwy żurawin. - Teraz naprawdę jesteście mymi braćmi i siostrami, tu bowiem, w cieniu potężnego Helgrindu, skosztowaliście soku z moich żył. Krew wzywa krew i jeśli kiedykolwiek wasza rodzina będzie potrzebować pomocy, róbcie, co tylko w waszej mocy dla Kościoła i dla innych uznających moc naszego Straszliwego By potwierdzić raz jeszcze i na nowo wiarę pokładaną w Triumwiracie, odmówcie wraz ze mną Dziewięć Przysią Na Gorma, Ildę i Fell Angvarę, przysięgamy oddawać cześć co najmniej trzykroć w miesiącu w godzinie przed zmierzchem i składać w ofierze nas samych, by zaspokoić odwieczny głód naszego Wielkiego i Strasznego Przysięgamy przestrzegać zakazów zapisanych w księdze Przysięgamy zawsze nosić nasz bregnir na ciele i na zawsze unikać dwunastu z dwunastu oraz dotyku węźlastego sznura, by nie skaził... Nagły powiew wiatru zagłuszył dalsze słowa najwyższego kapłana. Po chwili Eragon ujrzał, jak jego słuchacze dobywają niewielkich zakrzywionych noży i kolejno nacinają swe ręce w zgięciu łokcia, namaszczając ołtarz strugami krwi. Po kilku minutach gniewny wiatr ucichł i Eragon znów usłyszał kapłana: - ...I wszystko, czego pragniecie i pożądacie, będzie wam dane w nagrodę za posłuszeń Nasza ofiara dobiegła końca. Jeżeli jednak wśród was znajdzie się ktoś dość śmiały, by dowieść prawdziwej głębi wiary, niechaj się ukaże. Słuchacze zamarli i pochylili się, spoglądając wyczekująco. Przez długą cichą chwilę zdawało się, że odejdą z niczym. Potem jednak jeden z akolitów wyskoczył przed szereg. - Ja to zrobię! - wykrzyknął. Z wrzaskiem radości jego bracia zaczęli wymachiwać dzwonkami w szybkim, gniewnym rytmie. Zgromadzonych opanowało szaleństwo, podskakiwali i krzyczeli niczym obłąkani. Mimo odrazy, którą czuł Eragon, ta muzyka wzbudziła iskrę podniecenia nawet w jego sercu, przemawiając do prymitywnej, brutalnej części jego duszy. Ciemnowłosy młodzieniec odrzucił złote szaty, pozostając jedynie w skórzanej przepasce, i wskoczył na ołtarz. Spod jego stóp bryznęły szkarłatne krople. Zwrócony do Helgrindu, zaczął dygotać w rytm okrutnych dzwonków. Głowa opadła mu bezwładnie, w kącikach ust wystąpiła piana, ręce wiły się niczym węże. Na skórę wystąpił pot i po chwili młodzian lśnił w promieniach zachodzącego słońca niczym posąg z brązu. Brzęk dzwonków osiągnął szaleńcze tempo, dźwięki zderzały się ze sobą w obłąkańczym crescendo, gdy młodzian sięgnął do tyłu. Kapłan wsunął mu w dłoń rękojeść osobliwego narzędzia: ostrej klingi długiej na dwie i pół stopy, z mocnym jelcem, łuskową rękojeścią, śladową osłoną i szerokim płaskim ostrzem, które na końcu rozszerzało się wachlarzowato, kształtem przypominając smocze skrzydło. Było to narzędzie zaprojektowane tylko w jednym celu: by rozcinać zbroje, kości i ścięgna równie łatwo, jak pełen wody bukłak. Młodzieniec uniósł broń, tak że przez moment celowała w stronę najwyższego szczytu Helgrindu. Potem opadł na kolano i, krzycząc niezrozumiale, opuścił ostrze na swój prawy przegub. Krew bryznęła na skały za ołtarzem. Eragon skrzywił się i odwrócił wzrok, choć i tak do jego uszu dotarły przeszywające wrzaski chłopaka. Podczas bitwy widywał już gorsze rzeczy, lecz rozmyślne okaleczenie własnego ciała w świecie, gdzie człowiekowi każdego dnia grozi kalectwo, wydało mu się czymś głęboko złym. Źdźbła trawy zaszeleściły, kiedy Roran poruszył się lekko. Wymamrotał przekleństwo, które zniknęło w gąszczu jego brody, po czym znów umilkł. Podczas gdy kapłan opatrywał ranę młodego człowieka - zatrzymując krwotok zaklęciem - jeden z akolitów odwiązał dwóch niewolników, którzy dźwigali lektykę najwyższego kapłana. Następnie przykuł ich za kostki do osadzonego w ołtarzu żelaznego pierścienia. Akolici wydobyli spod szat liczne pakunki i usypali z nich stos na ziemi, poza zasięgiem niewolników. Zakończywszy obrzędy, kapłani i ich orszak odeszli spod Helgrindu w stronę Dras-Leony, znów dzwoniąc i zawodząc. Jednoręki fanatyk, potykając się, dreptał tuż za lektyką najwyższego kapłana. Jego twarz rozjaśniał błogi uśmiech. *** - No proszę. - Eragon odetchnął głęboko, gdy kolumna zniknęła za odległym wzgórzem. - Co takiego? - Podróżowałem z krasnoludami i elfami, lecz żadne ich uczynki nie były nawet w części tak dziwne jak to, co robią ci ludzie. - Są równie potworni jak Razacowie. - Roran wskazał ruchem głowy Helgrind. - Mógłbyś teraz sprawdzić, czy jest tam Katrina? - Spróbuję. Ale bądź gotów do ucieczki. Eragon zamknął oczy i zaczął powoli rozszerzać granice swej świadomości, przenosząc się z umysłu jednej żywej istoty do następnej, niczym strużki wody wsiąkające w piasek. Dotykał ruchliwych owadzich metropolii, rojnych, ruchliwych i skupionych na własnych sprawach; jaszczurek i węży, ukrytych pośród ciepłych kamieni, różnych odmian ptaków i małych ssaków. Owady i zwierzęta kręciły się bez wytchnienia, szykując się na szybkie nadejście nocy. Niektóre kryły się w norach, inne, żyjące w mroku, budziły się, ziewały, przeciągały i gotowały do łowów i żeru. Podobnie jak ma się rzecz z innymi zmysłami, zdolność Eragona do wnikania w myśli istot malała wraz z odległością. Gdy fala jego myśli dotarła do podnóża Helgrindu, wyczuwał jedynie największe ze zwierząt, i nawet je bardzo słabo. Sięgał dalej, ostrożnie, gotów wycofać się błyskawicznie, gdyby musnął przypadkiem umysł ściganych ofiar: Razaców, a także ich rodziców i wierzchowców, olbrzymich Lethrblak. Eragon zdecydował się odsłonić w ten sposób tylko dlatego, że rasa Razaców nie posługiwała się magią i nie wierzył, by jego wrogów wyszkolono jak innych nie-magów, umiejących posługiwać się telepatią. Razacowie i Lethrblaki nie potrzebowali podobnych podstępów - sam ich dech wywoływał odrętwienie u nawet najsilniejszych mężów. A choć Eragon podczas swych bezcielesnych zwiadów ryzykował zdemaskowanie, on, Roran i Saphira musieli wiedzieć, czy Razacowie uwięzili Katrinę - narzeczoną Rorana - w Helgrindzie. Odpowiedź ta bowiem mogła zdecydować o tym, czy ich misja będzie mieć na celu ratunek, czy też porwanie i przesłuchanie. Szukał długo i wnikliwie. Gdy wrócił do swego ciała, odkrył, że Roran przygląda mu się z miną zgłodniałego wilka. W jego szarych oczach płonęły gniew, nadzieja i rozpacz tak wielkie, że zdawało się, że lada moment emocje kuzyna mogą eksplodować i wypalić wszystko wokół w niewiarygodnie jasnym rozbłysku, tak silnym, że zdolnym stopić nawet kamień. Eragon świetnie to rozumiał. Ojciec Katriny, rzeźnik Sloan, zdradził Rorana Razacom. Gdy ci nie zdołali go złapać, pochwycili śpiącą w sypialni Rorana Katrinę i porwali ją z doliny Palancar, pozostawiając mieszkańców Carvahall na łasce żołnierzy króla Galbatorixa, z rąk których czekała ich śmierć bądź niewola. Nie mogąc ich ścigać, Roran w ostatniej chwili przekonał wieśniaków, by porzucili domy i ruszyli za nim przez Kościec i dalej na południe, wzdłuż wybrzeża Alagaësii. W końcu dołączyli do oddziałów zbuntowanych Vardenów. W drodze przeżyli wiele śmiertelnie groźnych przygód, lecz dzięki tej wyprawie Roran i Eragon znów się spotkali. Eragon zaś wiedział, gdzie mieszkają Razacowie, i przyrzekł pomóc kuzynowi ocalić Katrinę. Roran wyjaśnił później, że udało mu się dokonać tego wszystkiego tylko dlatego, że potężne uczucie popychało go do czynów budzących lęk u innych, dzięki czemu mógł stawić czoło swym wrogom. Obecnie podobna gorączka trawiła także Eragona. Gdyby komuś bliskiemu groziło niebezpieczeństwo, byłby gotów rzucić się w ogień, nie zważając na to, co go spotka. Kochał Rorana jak brata, a skoro Roran miał poślubić Katrinę, w oczach Eragona ona także stała się częścią rodziny. Co jeszcze ważniejsze, Eragon i Roran byli ostatnimi dziedzicami rodu. Eragon wyrzekł się wszelkich związków ze swym bratem krwi, Murtaghiem, toteż z krewnych mieli z Roranem tylko siebie. A także Katrinę. Lecz nie tylko szlachetne poczucie braterstwa pchało ich do działania - obu przyświecał jeszcze jeden cel: zemsta! Nawet teraz, gdy planowali wydrzeć Katrinę ze szponów Razaców, obaj wojownicy - śmiertelnik i Smoczy Jeździec - marzyli o tym, by zabić nienaturalne sługi króla Galbatorixa. Razacowie bowiem torturowali i zamordowali Garrowa, rodzonego ojca Rorana i przybranego Eragona. Zdobyte informacje były zatem ważne nie tylko dla Rorana, ale też dla samego Jeźdźca. - Chyba ją wyczułem - rzekł. - Trudno orzec na pewno, bo jesteśmy daleko od Helgrindu i nigdy wcześniej nie wnikałem w jej umysł, ale mam wrażenie, że jest gdzieś wewnątrz tej ohydnej góry, ukryta w pobliżu szczytu. - Jest chora? Ranna? Do diaska, Eragonie, niczego przede mną nie ukrywaj! Zrobili jej krzywdę? - W tej chwili nie cierpi. Więcej nie mogę powiedzieć, bo samo wyczucie jej świadomości wymagało ode mnie wszystkich sił. Nie mogłem nawiązać kontaktu. Eragon wolał nie wspominać, że wyczuł też drugą osobę. Podejrzewał kto to jest i obawiał się, że jeśli ma rację, czekają go wielkie kłopoty. - Nie znalazłem natomiast Razaców ani Lehtrblak. Nawet jeśli w jakiś sposób zdołałem przeoczyć Razców, ich rodzice są tak wielcy, że ich moc życiowa winna płonąć niczym tysiąc lamp, podobnie jak u Saphiry. Prócz Katriny i paru innych słabych iskierek Helgrind jest czarny, całkowicie czarny. Roran skrzywił się, zacisnął pięść i spojrzał gniewnie w stronę skalistego szczytu, który rozpływał się w mroku, spowity wieńcem fioletowych cieni. - Nieważne, czy masz rację, czy się mylisz - rzekł niskim, głuchym głosem, jakby przemawiał sam do siebie. - Czemuż to? - Nie odważymy się zaatakować jeszcze dzisiaj. Nocą Razacowie są najsilniejsi. I jeśli faktycznie przebywają w pobliżu, niemądrze byłoby stawać do walki, kiedy mają przewagę. Zgadzasz się? - Tak. - Zaczekamy zatem do świtu. - Roran machnął ręką w stronę niewolników przykutych do zakrwawionego ołtarza. - Jeśli do tego czasu ci biedacy znikną, będziemy wiedzieli, że Razacowie tu są, i postąpimy zgodnie z planem. Jeżeli nie, przeklniemy pecha, który pozwolił im uciec, uwolnimy niewolników, uratujemy Katrinę i odlecimy z nią do Vardenów, nim wytropi nas Murtagh. Tak czy inaczej, wątpię by Razacowie zostawili Katrinę długo samą. Nie, jeśli Galbatorix chce, by przeżyła, żeby móc ją wykorzystać przeciwko mnie. Eragon skinął głową. Pragnął już teraz uwolnić niewolników, lecz gdyby to zrobił, ostrzegłby nieprzyjaciół, że coś się święci. Jeżeli Razacowie zjawią się na wieczerzę, Eragon i Saphira nie będą mogli interweniować. Bitwa w otwartym polu pomiędzy smokiem i stworami takimi jak Lethrblaki przyciągnęłaby uwagę każdego męża, kobiety i dziecka w promieniu wielu staj, Eragon zaś wątpił, by zdołali przeżyć z Saphirą i Roranem, gdyby Galbatorix odkrył, że przebywają sami w jego Imperium. Odwrócił wzrok od przykutych do skały mężczyzn. Dla ich dobra mam nadzieję, że Razacowie są akurat na drugim końcu Alagaësii, albo przynajmniej, że nie dopisze im dziś apetyt, pomyślał. Bez jednego słowa Eragon i Roran poczołgali się z powrotem za niskie wzgórze, za którym się ukryli. U jego stóp ukucnęli, po czym odwrócili się i wciąż pochyleni pobiegli między dwoma rzędami pagórków. Krótkie zagłębienie wkrótce zamieniło się w wąski, wyżłobiony przez powódź parów z osypującymi się ścianami z łupku. Wymijając karłowate krzaki jałowca, Eragon zerknął w górę i pomiędzy iglastymi gałązkami dostrzegł pierwsze konstelacje, rozbłyskujące na aksamitnym niebie. Gwiazdy wydawały się zimne i ostre, niczym jasne odłamki lodu. Potem znów skupił wzrok na ziemi, gdy wraz z Roranem biegli na południe, do swego obozu. Przy ognisku Niski stos żaru pulsował niczym serce olbrzymiej bestii. Od czasu do czasu wzlatywał z niego snop złocistych iskier, które tańczyły po powierzchni drewna i znikały w rozgrzanych do białości szczelinach. Konające pozostałości ogniska, które rozpalili wcześniej Eragon z Roranem, rzucały słabe światło na otaczający je teren: kawałek kamienistej ziemi, parę szarych jak cyna krzaków, bezkształtny jałowcowy zagajnik nieco dalej, a potem już nic. Eragon siedział z bosymi stopami wyciągniętymi w stronę rubinowoczerwonego stosu, napawając się ciepłem. Plecy oparł o grube łuski potężnej przedniej łapy Saphiry. Naprzeciwko niego Roran przycupnął na twardym jak żelazo, zbielałym od słońca i wygładzonym przez wiatr zewłoku starego drzewa. Przy każdym jego poruszeniu drewno skrzypiało tak przeraźliwie, że Eragon miał ochotę wydrapać sobie uszy. W tym momencie w parowie panowała cisza. Nawet ognisko dogasało bezszelestnie; Roran zebrał jedynie suche gałęzie, pozbawione wszelkiej wilgoci, by oczy nieprzyjaciół nie dostrzegły nawet najsłabszej smużki dymu. Eragon skończył właśnie relacjonować wydarzenia minionego dnia Saphirze. W zwykłych okolicznościach nie musiał jej mówić, co porabiał, bo myśli, uczucia i inne wrażenia przepływały między nimi swobodnie niczym woda z jednego brzegu jeziora na drugi. W tym przypadku jednak było to konieczne, Eragon bowiem podczas wyprawy zwiadowczej starannie osłaniał swój umysł. Odsłonił się tylko na chwilę, zapuszczając się myślami do jaskini Razaców. Po długiej przerwie w rozmowie Saphira ziewnęła, odsłaniając rzędy złowieszczych zębów. Razacowie to stwory złe i okrutne, zaimponowali mi jednak tym, że umieją zaczarować swe ofiary tak, że same chcą zostać pożarte. Tylko wielcy łowcy to potrafią... Może pewnego dnia i ja spróbuję. Ale nie z ludźmi - wtrącił Eragon. Lepiej wypróbuj to na owcach. Ludzie, owce, jaka to różnica dla smoka? Roześmiała się w głębi gardła głosem niskim jak grzmot. Eragon pochylił się i odsunął od ostrych łusek smoczycy, podnosząc z ziemi głogową laskę. Obrócił ją w dłoniach, podziwiając grę światła na wypolerowanej plątaninie korzeni u góry i sfatygowanym metalowym okuciu ze szpikulcem na końcu. Roran wcisnął mu laskę przed rozstaniem z Vardenami na Płonących Równinach. - Trzymaj - rzekł. - Fisk zrobił mi ją po tym, jak jeden z Razaców ugryzł mnie w ramię. Wiem, że straciłeś miecz, i pomyślałem, że przyda ci się broń... Jeśli zechcesz wziąć inną klingę, bardzo proszę, ale odkryłem, że niewielu walk nie da się wygrać kilkoma ciosami porządnego, mocnego kija. Pamiętając laskę, którą Brom nosił zawsze ze sobą, Eragon postanowił zrezygnować z metalowej klingi i zadowolić się kawałem węźlastego, głogowego drewna. Po utracie Zarroca nie miał ochoty brać sobie drugiego, pomniejszego miecza. Jeszcze tej nocy wzmocnił zarówno węźlasty kij, jak i rączkę młota Rorana kilkoma zaklęciami, które miały uchronić je przed złamaniem - pominąwszy naprawdę wyjątkowe okoliczności. Nagle jego umysł zalała fala niechcianych wspomnień: ponure, pomarańczowo-szkarłatne niebo wirowało wokół, gdy wraz z Saphirą zanurkowali w ślad za czerwonym smokiem i jego Jeźdźcem. Wiatr skowyczał mu w Palce odrętwiały od siły uderzeń miecza o miecz, gdy walczył z tym samym Jeźdźcem na Zerwawszy hełm przeciwnika w czasie pojedynku, odsłonił twarz niegdysiejszego druha i towarzysza podróży, Murtagha, którego miał za Grymas twarzy Murtagha, gdy odebrał Eragonowi Zarroca, powołując się na prawo dziedzictwa jako jego starszy Eragon zamrugał, zdezorientowany, i wściekła wrzawa bitwy ucichła. Słodki zapach jałowca wyparł woń krwi. Przesunął językiem po górnych zębach, próbując pozbyć się smaku żółci wypełniającej usta. Murtagh! Samo imię wystarczyło, by wzbudzić wir pomieszanych uczuć. Z jednej strony Eragon lubił Murtagha. Murtagh po ich pierwszej nieszczęsnej wizycie w Dras-Leonie ocalił życie jemu i Saphirze. Ryzykował, pomagając wyciągnąć Eragona z Gileadu; walczył z honorem w bitwie o Farthen D?r i mimo czekających go bez wątpienia cierpień, zdecydował się zinterpretować rozkazy Galbatorixa tak, by móc wypuścić Eragona i Saphirę po bitwie na Płonących Równinach. Nie było winą Murtagha to, że Bliźniacy go porwali; że czerwony smok, Cierń, wykluł się dla niego ani że Galbatorix odkrył ich prawdziwe imiona, za pomocą których zmusił Murtagha i Ciernia do złożenia przysięgi na wierność w pradawnej mowie. Nic z tego nie było winą Murtagha. Stał się on ofiarą własnego losu; pozostawał nią od dnia, gdy się narodził. A Może i Murtagh służył Galbatorixowi wbrew swej woli, może potworne czyny, do których zmuszał go król, budziły w nim odrazę, lecz jakaś część jego jakby się napawała nowo zdobytą mocą. Podczas niedawnego starcia Vardenów i Imperium na Płonących Równinach Murtagh wypatrzył w tłumie krasnoludzkiego króla Hrothgara i go zabił, choć Galbatorix nie wydał takiego rozkazu. Istotnie, wypuścił Eragona i Saphirę, ale najpierw pokonał ich w brutalnym starciu sił i słuchał, jak Eragon błaga o życie. Do tego Murtagh czerpał stanowczo zbyt wiele radości z bólu, zadanego Eragonowi, gdy ujawnił, że obaj są synami Morzana - pierwszego i ostatniego z trzynastu Smoczych Jeźdźców, Zaprzysiężonych, którzy zdradzili Galbatorixowi swych towarzyszy. Teraz, cztery dni po bitwie, Eragonowi przyszło na myśl kolejne możliwe wyjaśnienie: być może Murtagh radował się, widząc, jak ktoś inny dźwiga to samo straszliwe brzemię, które ciążyło mu przez całe życie. Eragon nie wiedział, czy to prawda, podejrzewał jednak, że Murtagh przyjął swą nową rolę z tych samych powodów, z jakich pies, całe życie bity bez powodu, któregoś dnia rzuca się w końcu na swego pana. Murtagha bito i bito, i teraz zyskał szansę odpowiedzieć tym samym światu, który nie okazał mu wcześniej łaski. Nieważne jednak, czy w piersi Murtagha wciąż jeszcze tliło się dobro - odtąd mieli z Eragonem pozostać śmiertelnymi wrogami, gdyż przysięgi Murtagha w pradawnej mowie związały go z Galbatorixem pętami, których nie da się zerwać i które przetrwają wieki. Gdybym tylko nie ruszył z Ajihadem polować na urgali pod Farthen D?rem. Albo gdybym pojawił się nieco wcześniej, Bliź Eragonie - rzekła Saphira. Uświadomił sobie co robi i skinął głową, wdzięczny za interwencję. Starał się jak najmniej myśleć o Murtaghu i ich wspólnych rodzicach, lecz czasami myśli te zaskakiwały go w chwilach, gdy najmniej się ich spodziewał. Eragon odetchnął głęboko i powoli wypuścił z płuc powietrze, oczyszczając umysł, po czym zmusił się do skupienia na chwili obecnej. Bez skutku. Rankiem po wielkiej bitwie na Płonących Równinach, gdy Vardeni przegrupowywali się i szykowali do wymarszu w ślad za armią Imperium, wycofującą się kilkanaście staj w górę rzeki Jet, Eragon poszedł do Nasuady i Aryi, by wyjaśnić, co spotkało kuzyna, i prosić o zgodę na przyjście mu z pomocą. Nie udało mu się. Obie kobiety gwałtownie się sprzeciwiły, jak to nazwała Nasuada: ,,obłąkańczemu planowi, który będzie miał katastrofalne skutki dla wszystkich w Alagaësii, jeśli coś pójdzie nie tak!". Dyskusja trwała tak długo, że Saphira przerwała ją w końcu rykiem, który wstrząsnął ścianami namiotu dowodzenia. Potem oznajmiła: Jestem obolała i zmęczona, a Eragon kiepsko wam się tłumaczy. Mamy lepsze zajęcia niż stanie tu i kłapanie szczękami po próżnicy. Zgadza się?... Doskonale. W takim razie słuchajcie. Eragon pomyślał z rozbawieniem, że ciężko jest kłócić się ze smokiem. Trudno dokładnie powtórzyć szczegółowe argumenty Saphiry, lecz ich ogólny wydźwięk pozostawał nader prosty. Saphira popierała Eragona, bo rozumiała, jak wiele znaczyła dla niego proponowana misja. Eragon natomiast wspierał Rorana z powodu miłości i względów rodzinnych, a także dlatego, że zdawał sobie sprawę, że Roran, z nim lub bez niego, będzie szukał Katriny, a sam nigdy nie zdoła pokonać Razaców. Poza tym, dopóki Imperium trzymało w niewoli Katrinę, Roran - a poprzez niego Eragon - pozostawał podatny na manipulacje Galbatorixa. Gdyby uzurpator zagroził, że zabije dziewczynę, Roran nie miałby wyboru: musiałby podporządkować się jego rozkazom. Najlepiej zatem załatać tę szczelinę w ich obronnym pancerzu, nim skorzystają z niej wrogowie. A pora była znakomita. Galbatorix ani Razacowie nie będą się spodziewać wypadu w samo serce Imperium w czasie, gdy Vardeni walczą z wojskami króla w pobliżu granicy Surdy. Murtagha i Ciernia widziano, jak odlatywali w stronę Ur?baenu - bez wątpienia, by Galbatorix mógł skarcić ich osobiście - i Nasuada oraz Arya zgodziły się z Eragonem, że stamtąd wrogowie najpewniej udadzą się na północ, by stawić czoło królowej Islanzadí i jej wojskom, kiedy już elfy zadadzą pierwszy cios i ujawnią swą obecność. Jeśli to możliwe, dobrze by było wyeliminować Razaców, nim zaczną szerzyć strach i zamęt w szeregach Vardenów. Następnie Saphira w niezwykle dyplomatyczny sposób dodała, że jeśli Nasuada wykorzysta swą władzę suwerenki Eragona i zabroni mu uczestnictwa w owej wycieczce, zatruje to ich kontakty, a wynikłe z tego niechęć i brak zaufania mogą zaszkodzić całej sprawie Vardenów. Ale - dodała - wybór należy do ciebie. Jeśli chcesz, zatrzymaj tu Eragona. Jednakże jego zobowiązania nie są moimi, a ja postanowiłam towarzyszyć Roranowi. Uznałam, że to będzie ciekawa przygoda. Na wspomnienie tych słów na wargach Eragona zatańczył lekki uśmieszek. Połączony ciężar deklaracji Saphiry i jej niepodważalnej logiki przekonały Nasuadę i Aryę, które, choć niechętnie, wyraziły zgodę. - Ufamy w tej sprawie waszemu osądowi, Eragonie, Saphiro - rzekła potem Nasuada. - Dla waszego i naszego dobra mam nadzieję, że ta wyprawa się powiedzie. Eragon nie potrafił rozpoznać z tonu jej głosu, czy miały to być szczere życzenia, czy subtelna groźba. Przez resztę dnia gromadził zapasy, oglądał z Saphirą mapy Imperium i rzucał wszelkie niezbędne zaklęcia, choćby takie, które nie pozwolą Galbatorixowi i jego sługusom postrzegać Rorana. Następnego ranka Eragon i Roran wsiedli na grzbiet Saphiry i smoczyca wzleciała ponad ciężkie, ognistopomarańczowe chmury wiszące nad Płonącymi Równinami, kierując się na północny wschód. Leciała bez przerw, a tymczasem słońce pokonało swój szlak na kopule nieba i zgasło za horyzontem, po czym znów wyłoniło się zza niego pośród wspaniałych, złocistych i czerwonych łun. W pierwszym etapie pokonali drogę z równin na skraj Imperium, gdzie mieszkało niewielu ludzi. Następnie skręcili na zachód, w stronę Dras-Leony i Helgrindu. Od tej pory podróżowali nocami, by uniknąć wypatrzenia przez mieszkańców niewielkich wiosek rozrzuconych na trawiastych równinach, ciągnących się od granicy aż do celu ich wyprawy. Eragon i Roran musieli przywdziać płaszcze, futra, wełniane rękawice i futrzane czapki, bo Saphira postanowiła lecieć wyżej niż skute wiecznym lodem wierzchołki gór - tak wysoko, że tamtejsze powietrze, rozrzedzone i suche, paliło przy każdym oddechu. Dzięki temu, gdyby farmer doglądający chorego cielęcia w polu bądź bystrooki strażnik na obchodzie spojrzał przypadkiem w niebo akurat kiedy przelatywała, wziąłby ją najwyżej za orła. Wszędzie po drodze Eragon widział oznaki wojny: obozowiska żołnierzy, karawany z zapasami, zatrzymujące się nocą na popas, i szeregi ludzi w żelaznych obrożach, wyprowadzanych z domów, by walczyć w imieniu Galbatorixa. Rozmiary rzuconych przeciwko nim sił były doprawdy porażające. Pod koniec drugiej nocy w oddali pojawił się Helgrind: masa potrzaskanych kolumn, niewyraźnych i złowieszczych w szarym świetle przedświtu. Saphira wylądowała w dolince, w której znajdowali się obecnie, i cała trójka przespała niemal cały miniony dzień, po czym Roran z Eragonem ruszyli na zwiady. W powietrze wystrzeliła fontanna bursztynowych drobinek. To Roran cisnął gałąź w dogasający żar. Dostrzegając spojrzenie Eragona, wzruszył ramionami. - Zimno - mruknął. Nim Eragon zdążył odpowiedzieć, usłyszał cichy szelest i zgrzyt, jakby ktoś dobywał miecza. Nie zastanawiając się, co robi, rzucił się w przeciwną stronę, przeturlał się i zerwał przykucnięty, unosząc głogową laskę, by sparować cios. Roran zareagował niemal równie szybko. Chwycił z ziemi swą tarczę, zeskoczył z kłody, na której siedział, i dobył zza pasa młot - wszystko zaledwie w parę sekund. Zamarli, czekając na atak. Serce Eragona waliło mocno, mięśnie drżały, gdy próbował przeniknąć wzrokiem ciemność w poszukiwaniu choćby śladu ruchu. Niczego nie czuję - oznajmiła Saphira. Po paru minutach Eragon posłał myśli, sprawdzając okolicę. - Nikogo - rzekł. Sięgając w głąb swego jestestwa, w miejsce w którym mógł zaczerpnąć prądów magii, wymówił słowa: - Brisingr raudhr! Kilka stóp przed nim w powietrzu zapłonęło bladoczerwone, magiczne światełko i pozostało tam, unosząc się na wysokości oczu i zalewając dolinkę wodnistym blaskiem. Poruszył się lekko, światełko także, jakby złączone z nim niewidocznym drągiem. Razem z Roranem ruszyli w stronę, z której dobiegł dźwięk, rozpadliną wiodącą na wschód. Cały czas unosili broń i przystawali po każdym kroku, gotowi odeprzeć atak. Jakieś dziesięć jardów od obozu Roran uniósł dłoń, zatrzymując Eragona, po czym wskazał leżący na trawie kawał łupku. Wydawał się dziwnie nie na miejscu. Kuzyn ukląkł i przesunął mniejszym kawałkiem kamienia po większym. Usłyszeli znajomy zgrzyt stali. - Musiał odpaść. - Eragon obejrzał ściany rozpadliny. Tymczasem magiczne światło zgasło. Roran skinął głową i wstał, otrzepując piasek z nogawic. Wracając do Saphiry, Eragon ze zdumieniem myślał o tym, jak szybko i gwałtownie obaj zareagowali. Serce wciąż ściskało mu się boleśnie po każdym uderzeniu, ręce drżały. Miał ochotę rzucić się w głuszę i biec kilka mil bez odpoczynku. Kiedyś byśmy tak nie skoczyli, pomyślał. Powód ich czujności nie stanowił tajemnicy: kolejne walki podminowywały ich poczucie bezpieczeństwa, odsłaniając nerwy, które reagowały nawet na najsłabsze muśnięcie. Roran zapewne też o tym myślał. - Widujesz ich czasem? - spytał. - Kogo? - Ludzi, których zabiłeś. Widujesz ich w snach? - Czasami. Pulsujący blask ogniska rozświetlił od dołu twarz kuzyna, rzucając plamy cienia na jego usta i na czoło i sprawiając, że oczy, skryte częściowo pod ciężkimi powiekami, wyglądały żałośnie. - Nigdy nie chciałem być wojownikiem - rzekł powoli, jakby każde słowo przychodziło mu z trudem. - Owszem, kiedy byłem mały, jak każdy chłopak marzyłem o krwi i chwale, lecz to ziemia była dla mnie najważniejsza. Ziemia i nasza A jednak zabijał Zabijałem i zabijałem, i znów jestem gotów zabijać. - Skupił wzrok w odległym miejscu, które widział tylko on. - W Nardzie było takich dwó Opowiadałem ci o nich? Opowiadał. Eragon pokręcił głową. - Pełnili straż przy głównej Było ich dwóch, ten po prawej miał mlecznobiałe włosy. Pamiętam, bo nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat. Nosili insygnia Galbatorixa, lecz mówili jak mieszkańcy Nardy. Nie byli zawodowymi żołnierzami. Pewnie po prostu postanowili chronić swe domy przed urgalami, piratami, włóczę Nie zamierzaliśmy ich nawet tknąć, przysięgam ci, Eragonie, to nie było częścią naszego planu. Ale nie miałem wyboru. Rozpoznali mnie. Dźgnąłem białowłosego pod brodę... Wyglądało to zupełnie jak wtedy, gdy ojciec podrzynał gardło świni. A drugiemu strzaskałem czaszkę. Wciąż czuję jego pękające koś Pamiętam każdy zadany cios, od żołnierzy w Carvahall po tych na Płonących Równinach. Wiesz, kiedy zamykam oczy, czasami nie mogę spać, bo ogień z pożaru, który wznieciliśmy w dokach Teirmu, płonie mi jasno w głowie. W takich chwilach myślę, że zaczynam wariować. Eragon odkrył, że ściska kij tak mocno, że zbielały mu kostki, a ścięgna przegubów naciągnęły się jak liny. - Owszem - rzekł. - Z początku były to tylko urgale, potem ludzie i urgale. A teraz, po ostatniej Wiem, że postępujemy właściwie, ale właściwie nie oznacza łatwo. Z powodu tego, kim jesteśmy, Vardeni oczekują, że wraz z Saphirą staniemy na czele ich armii, mordując całe bataliony żołnierzy. I robimy to. Już robiliśmy. - Głos mu się załamał; umilkł. Zamęt towarzyszy każdej wielkiej zmianie - powiedziała smoczyca, zwracając się do nich obu. A my doświadczyliśmy więcej, jesteśmy bowiem zwiastunami owej zmiany. Ja jestem smokiem, nie żałuję śmierci tych, którzy nam zagrażają. Zabicie strażników w Nardzie nie było czynem godnym opiewania, ale też nie powinieneś czuć z jego powodu wyrzutów sumienia. Musiałeś to zrobić. Kiedy musisz walczyć, Roranie, czyż ognista gorączka walki cię nie uskrzydla? Czy nie znasz radości stanięcia w szranki z godnym przeciwnikiem i satysfakcji na widok trupów wrogów piętrzących się przed tobą? Eragonie, ty tego doświadczyłeś, pomóż mi wytłumaczyć to twojemu kuzynowi. Eragon wbijał wzrok w żar. Saphira mówiła słowa prawdy, której on sam nie chciał do siebie dopuścić, bał się bowiem, że przyznając się, że może radować go przemoc, stanie się człowiekiem, którym by gardził. Milczał zatem. Roran zdaje się myślał podobnie. Nie złość się - rzekła łagodniej Saphira. Nie chciałam cię urazić... Czasem zapominam, że wciąż nie przywykłeś do tych emocji, podczas gdy ja walczyłam zębami i pazurami o przetrwanie od chwili wyklucia. Eragon dźwignął się z ziemi, podszedł do swych juków i wyciągnął niewielki fajansowy słój, który wręczył mu przed rozstaniem Orik. Pociągnął dwa duże łyki malinowego miodu. W brzuchu rozkwitło mu gorąco. Krzywiąc się, podał słój Roranowi, który także poczęstował się trunkiem. Kilka łyków później, gdy miód zdołał złagodzić ich mroczny nastrój, Eragon odezwał się cicho: - Jutro możemy mieć problem. - To znaczy? - Pamiętasz, jak powiedziałem, że wraz z Saphirą łatwo poradzimy sobie z Razacami? - zapytał Eragon, zwracając się także do smoczycy. - Owszem. I poradzimy - dodała Saphira. - Myślałem o tym, gdy obserwowaliśmy Helgrind, i nie jestem już taki pewien. Istnieje niemal nieskończona liczba metod zrobienia czegoś z użyciem magii. Na przykład, gdybym chciał zapalić ogień, mógłbym uczynić to za pomocą ciepła zebranego z powietrza bądź ziemi. Mógłbym stworzyć płomień z czystej energii, mógłbym przywołać piorun, skupić promienie słońca w jednym małym punkcie, użyć tarcia i tak - No i? - Problem w tym, że choć mogę wymyślić liczne zaklęcia, które tego dokonają, zablokowanie ich często wymaga zaledwie jednego. Jeśli nie pozwolisz, by do czegoś doszło, nie musisz dostosowywać swego przeciwzaklęcia do wszystkich poszczególnych elementów pojedynczych zaklęć. - Wciąż nie rozumiem, co to ma wspólnego z dniem jutrzejszym. Ja rozumiem - mruknęła smoczyca do nich obu, natychmiast pojmując sens ukryty w słowach Eragona. To oznacza, że w ciągu ostatniego stulecia - Mógł otoczyć Razaców zaklęciami Które ochronią ich - Całą gamą innych zaklęć. Zapewne nie uda mi się... Zabić ich żadnym - Słów śmierci, których mnie nauczono, Ataków, które zdołamy wymyślić. Być może będziemy - Polegać - Przestańcie! - krzyknął Roran. - Przestańcie, proszę. Kiedy to robicie, boli mnie głowa. Eragon umilkł z otwartymi ustami - do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, że mówią z Saphirą na przemian. Wiedza ta ucieszyła go, oznaczała, że osiągnęli nowy poziom współpracy i działają jak jedna istota - co czyniło ich znacznie potężniejszymi niż każde z osobna. Poczuł też jednak niepokój, świadom, że podobne partnerstwo musi z samej swej natury ograniczyć odrębność obu stron. Zamknął usta i zachichotał. - Wybacz. Martwi mnie jedno: jeśli Galbatorix był dość przewidujący, by podjąć pewne środki ostrożności, jedyną metodą zabicia Razaców może się okazać walka zbrojna. A w takim - Będę ci tylko przeszkadzał. - Bzdura. Może i jesteś wolniejszy niż Razacowie, ale nie wątpię, że dasz im powód, by lękali się twej broni, Roranie Młotoręki. - Ten komplement wyraźnie ucieszył Rorana. - Najgorzej byłoby, gdyby Razacowie bądź Lethrblaki zdołali oddzielić cię ode mnie i Saphiry. Im bliżej siebie pozostaniemy, tym będziemy bezpieczniejsi. Saphira i ja spróbujemy zająć Razaców i Lethrblaki, lecz któreś z nich może nam się wymknąć. Czterech przeciw dwóm to dobre szanse, jeśli jesteś wśród owych czterech. Gdybym miał miecz - dodał Eragon, zwracając się w myślach do Saphiry - z pewnością sam zdołałbym zabić Razaców. Ale nie wiem, czy dam radę pokonać wyłącznie kijem dwa stworzenia dorównujące szybkością elfom. To ty uparłeś się zabrać tę suchą gałąź zamiast porządnej broni - przypomniała. Pamiętasz? Mówiłam ci, że może nie wystarczyć w starciu z wrogami tak niebezpiecznymi jak Razacowie. Eragon niechętnie przyznał jej rację. Jeśli moje zaklęcia zawiodą, będziemy bardziej zagrożeni niż sądził Jutrzejszy dzień może zakończyć się nader nieprzyjemnie. - Cała ta magia to trudna sztuka - zauważył Roran, kontynuując tę część rozmowy, której był świadom. Kłoda, na której siedział, jęknęła przeciągle, gdy oparł łokcie na kolanach. - Owszem - zgodził się Eragon. - Najtrudniejsze są próby przewidzenia każdego możliwego zaklęcia. Przez większość czasu zadaję sobie pytanie, jak mam się chronić, jeśli zostanę zaatakowany w ten a ten sposób, i czy inny mag spodziewałby się, że zareaguję tak i tak. - Mógłbyś uczynić mnie równie silnym i szybkim jak ty? Eragon zastanawiał się kilka minut, nim odpowiedział. - Nie wiem jak. Energia niezbędna do czegoś takiego musiałaby skądś pochodzić. Saphira i ja moglibyśmy ci ją przekazać, ale wówczas utracilibyśmy równie wiele szybkości i siły, ile ty byś zyskał. Nie wspomniał jednak, że mag może także czerpać energię z pobliskich roślin i zwierząt, płacąc straszliwą cenę: śmierć mniejszych stworzeń, z których siły życiowej czerpał. Technika ta stanowiła wielką tajemnicę i Eragon uznał, że nie powinien wspominać o niej bez potrzeby, jeśli w ogóle. Co więcej, Roranowi i tak by się zdała na nic, bo na Helgrindzie rosło i żyło za mało stworzeń, by zasilić ludzkie ciało. - W takim razie, czy mógłbyś nauczyć mnie posługiwać się magią? - Gdy Eragon się zawahał, Roran dodał: - Oczywiście nie teraz, nie mamy czasu i nie spodziewam się, że mógłbym zostać magiem w jedną noc. Ale później, czemu nie? Jesteśmy przecież kuzynami, w naszych żyłach płynie podobna krew. A byłaby to bardzo przydatna umiejętność. - Nie wiem, jak ktoś niebędący Jeźdźcem uczy się magii - wyznał Eragon. - Nie jest to coś, czym się zajmowałem. - Rozejrzał się, podniósł z ziemi płaski okrągły kamień i rzucił go Roranowi, który złapał go zręcznie. - Masz, spróbuj: skup się na podniesieniu kamienia jakąś stopę w górę i powiedz: ,,stern r?sa". - Stern r?sa? - Właśnie. Marszcząc brwi, Roran wbił wzrok w leżący na dłoni kamień. Jego poza tak bardzo przypomniała Eragonowi jego własne nauki, że poczuł nagły przypływ nostalgii za dniami spędzonymi na lekcjach u Broma. Brwi Rorana złączyły się, usta zacisnęły w grymasie. - Stern r?sa - warknął z takim naciskiem, że Eragon niemal spodziewał się, że kamień zniknie im z oczu. Krzywiąc się jeszcze bardziej, Roran powtórzył: - Stern r?sa. Kamień odpowiedział zdecydowanym brakiem ruchu. - No cóż - rzekł Eragon - próbuj dalej. To jedyna rada, jaką mogę ci dać. Ale - uniósł ostrzegawczo palec - gdyby ci się udało, pamiętaj, by natychmiast przyjść do mnie albo, jeśli mnie nie będzie, do innego maga. Mógłbyś zabić siebie i innych, gdybyś zaczął eksperymentować z magią, nie rozumiejąc zasad. Przede wszystkim zapamiętaj jedno: jeśli rzucisz zaklęcie wymagające zbyt wiele energii, umrzesz. Nie bierz się za rzeczy wykraczające poza twoje zdolności, nie próbuj wskrzeszać zmarłych ani niczego unicestwiać. Roran skinął głową, wciąż wbijając wzrok w kamień. - Zdałem sobie właśnie sprawę, że oprócz magii powinieneś nauczyć się czegoś znacznie ważniejszego. - Ach tak? - Tak, musisz opanować umiejętność ukrywania myśli przed Czarną Ręką, Du Vrangr Gata i im podobnymi. Wiesz teraz mnóstwo rzeczy, które mogłyby zaszkodzić Vardenom. Ważne jest zatem, byś opanował tę umiejętność, gdy tylko wrócimy. Dopóki nie nauczysz się bronić przed szpiegami, ani Nasuada, ani ja, ani nikt inny nie będzie mógł powierzyć ci informacji, które mogłyby pomóc naszym wrogom. - Rozumiem. Ale czemu wspomniałeś też o Du Vrang Gata? Służą przecież tobie i Nasuadzie. - Istotnie. Lecz nawet wśród naszych sojuszników znajdziesz całkiem sporo osób, które oddałyby prawą rękę - skrzywił się, uświadomiwszy sobie celność tej przenośni - byle tylko poznać nasze plany i sekrety. I twoje także. Stałeś się kimś ważnym, Roranie. Częściowo z powodu swoich czynów, częściowo dlatego, że jesteśmy spokrewnieni. - Wiem. Dziwnie się czuję, kiedy rozpoznają mnie ludzie, których nigdy wcześniej nie widziałem. - Owszem. - Eragon miał na końcu języka kilka kolejnych, podobnych uwag, oparł się jednak pokusie, uznawszy, że wrócą do tego tematu innym razem. - Teraz, gdy wiesz, jakie to uczucie, kiedy umysły się stykają, może nauczysz się także sięgać w głąb innych. - Nie jestem pewien, czy chciałbym poznać tę sztukę. - Nieważne, możliwe też, że nie będziesz w stanie. Tak czy inaczej, nim spróbujesz się dowiedzieć, musisz zająć się sztuką obrony. Jego kuzyn uniósł brew. - Jak? - Wybierz coś - dźwięk, obraz, uczucie, cokolwiek - i pozwól, by wzbierało w twym umyśle, dopóki nie przesłoni wszelkich myśli. - To wszystko? - Nie jest to takie łatwe, jak zapewne sądzisz. No, dalej, spróbuj. Gdy będziesz gotów, daj mi znać i zobaczę, jak ci poszło. Minęło kilka chwil. Potem, widząc jak Roran kiwa palcem, Eragon posłał świadomość w głąb głowy kuzyna, ogromnie ciekaw, jak ten sobie poradził. Pełna siła myślowego promienia Eragona zderzyła się z murem wzniesionym ze wspomnień Rorana o Katrinie. Zamarł, nie mógł znaleźć żadnego punktu zaczepienia, żadnej szczeliny, w żaden sposób podważyć stojącej przed nim nieprzeniknionej bariery. W tym momencie cała istota Rorana skupiła się na uczuciach, jakie żywił do Katriny; jego obrona przewyższała wszystko, z czym Eragon zetknął się dotąd, bo z umysłu Rorana zniknęły wszelkie myśli, które mógłby przechwycić i wykorzystać do zapanowania nad kuzynem. A potem Roran poruszył nogą i drewno pod nim zaskrzypiało głośno. Na ów dźwięk mur, na który napierał Eragon, pękł na dziesiątki kawałków, gdy nowe myśli zdekoncentrowały Rorana: Co Do diaska! Nie zwracaj uwagi, bo się przebije! Katrina, pamiętaj o Katrinie. Nie zważaj na Eragona. Ów wieczór, gdy zgodziła się za mnie wyjść, zapach trawy i jej włosó Czy to on? Nie! Skup się! Wykorzystując zamęt panujący w głowie Rorana, Eragon parł naprzód. Siłą woli unieruchomił kuzyna, nim ten zdołał znów podnieść osłony. Rozumiesz podstawową zasadę - rzekł w myślach, po czym wycofał się z umysłu Rorana i dokończył głośno: - Ale musisz nauczyć się utrzymywać koncentrację, nawet w trakcie bitwy. Musisz nauczyć się myśleć bez myś przegnać wszelkie troski i nadzieje, prócz jednej idei będącej twoją zbroją. Elfy doradziły mi pewną użyteczną sztuczkę: recytowanie zagadki, kawałka wiersza bądź piosenki. Gdy masz coś, co możesz powtarzać bez końca, jest ci łatwiej powstrzymać rozbiegane myśli. - Popracuję nad tym - przyrzekł Roran. - Naprawdę ją kochasz, prawda? - Eragon zniżył głos. Było to bardziej stwierdzenie faktu niż pytanie, bo odpowiedź pozostawała oczywista, i nie był pewien, czy powinien poruszać ten temat. Nigdy wcześniej nie rozmawiał z kuzynem o uczuciach, mimo wielu godzin, które w przeszłości spędzili na dyskusjach o wadach i zaletach młodych kobiet w Carvahall i okolicy. - Jak to się stało? - Lubiłem ją. A ona mnie. Czy szczegóły mają jakiekolwiek znaczenie? - Daj spokój - rzekł Eragon. - Przed twoim wyjazdem do Therinsfordu byłem zbyt zły, żeby zapytać. A od tego czasu już się nie widzieliśmy. Jestem ciekaw. Skóra wokół oczu Rorana napięła się i zmarszczyła, gdy potarł skronie. - Niewiele mam do opowiadania. Zawsze mi się podobała. W dzieciństwie niewiele to znaczyło, ale gdy wszedłem w wiek męski, zacząłem się zastanawiać, kogo poślubię i kto miałby zostać matką moich dzieci. Podczas jednej z wizyt w Carvahall zobaczyłem, jak Katrina zatrzymuje się obok domu Loringa, by zerwać mchową różę, rosnącą tuż pod ścianą. Patrząc na kwiat, uśmiechnęła się i był to tak czuły, szczęśliwy uśmiech, że pomyślałem sobie, że chcę, by uśmiechała się tak wiele razy, a ja pragnę patrzeć na ten uśmiech aż do śmierci. - W oczach Rorana rozbłysły łzy, nie spadły jednak. Po sekundzie zamrugał i zniknęły. - Lękam się, że to mi się nie udało. - I zalecałeś się do niej? - spytał Eragon po krótkiej, pełnej szacunku chwili. - Prócz przekazywania komplementów za moim pośrednictwem, co jeszcze robiłeś? - Pytasz jak ktoś pragnący instrukcji? - Bynajmniej. Wyobrażasz - Teraz ty daj spokój, potrafię poznać, kiedy kłamiesz. Masz na twarzy szeroki, niemądry uśmiech i czerwienieją ci uszy. Elfy mogły obdarzyć cię nowym obliczem, ale ta część ciebie się nie zmieniła. Co właściwie łączy cię z Aryą? Przenikliwość Rorana wstrząsnęła Eragonem. - Nic! Księżyc zmącił ci rozum. - Bądź szczery. Spijasz słowa z jej ust niczym diamenty i wpatrujesz się w nią, jakbyś konał z głodu, a ona była przepyszną ucztą, pozostającą tuż poza twoim zasięgiem. Z nozdrzy Saphiry wzleciał pióropusz ciemnoszarego dymu. Smoczyca zakrztusiła się głośno. Eragon zignorował rozbawienie swej towarzyszki. - Arya jest elfką - powiedział. - I to bardzo piękną. Szpiczaste uszy i skośne oczy to niewielkie wady w obliczu podobnej urody. Zresztą, ty też wyglądasz teraz jak kot. - Arya ma ponad sto lat. Ta informacja kompletnie zaskoczyła Rorana. Jego brwi uniosły się wysoko. - Trudno mi w to uwierzyć! Jest przecież taka młoda! - To prawda. - Nieważne jednak, Eragonie. Podałeś mi logiczne powody, a serce rzadko słucha logiki. Podoba ci się czy nie? Gdyby podobała mu się jeszcze bardziej - Saphira przemówiła do nich obu - sama próbowałabym ją pocałować. - Saphiro! - Eragon pacnął ją w łapę. Roran okazał się dość dyskretny, by nie naciskać bardziej. - W takim razie odpowiedz na moje pytanie i wyjaśnij, jak się rzeczy mają między tobą i Aryą. Rozmawiałeś o tym z nią bądź jej rodziną? Przekonałem się, że niemądrze jest pozostawiać takie sprawy własnemu losowi. - Owszem. - Eragon zapatrzył się w błyszczącą głogową laskę. - Rozmawiałem z nią. - I co? - Gdy Eragon nie odpowiedział natychmiast, Roran jęknął z irytacją. - Wyciąganie z ciebie informacji jest gorsze niż prowadzenie Birki przez błoto. - Eragon zachichotał na wzmiankę o Birce, jednym z roboczych koni. - Saphiro, zechcesz rozwiązać tę zagadkę? W przeciwnym razie nigdy nie usłyszę pełnego wyjaśnienia. - I nic. Zupełnie nic. Nie chce mnie. - Eragon przemawiał obojętnie, jakby opowiadał o nieszczęściu kogoś obcego. Lecz w jego wnętrzu szalała bolesna burza, tak potężna, że Saphira wycofała nieco swe myśli. - Przykro mi - mruknął Roran. Eragon zmusił się, by przełknąć żółć wzbierającą w gardle i odesłać ją poza obolałe serce do zaciśniętego żołądka. - Zdarza się. - Wiem, że w tej chwili wyda ci się to mało prawdopodobne - rzekł Roran - ale z pewnością poznasz inną kobietę, która sprawi, że zapomnisz o Aryi. Na świecie żyją niezliczone panny - i całkiem sporo mężatek - które rade byłyby zwrócić na siebie oczy Jeźdźca. Bez kłopotu znajdziesz żonę pośród piękności z Alagaësii. - A co ty byś zrobił, gdyby Katrina cię odrzuciła? Pytanie to ogłuszyło Rorana - najwyraźniej nie potrafił sobie wyobrazić, jak by zareagował. - Wbrew temu, co najwyraźniej sądzisz ty, Arya i wszyscy inni, zdaję sobie sprawę z faktu, że w Alagaësii żyją inne dziewczęta i że ludzie czasami zakochują się więcej niż raz. Bez wątpienia, gdybym spędził nieco czasu pośród dam dworu króla Orrina, któraś z nich mogłaby mi się spodobać. Jednakże ścieżka, którą podążam, nie jest łatwa. Niezależnie od tego, czy potrafiłbym przenieść na inną me uczucia - a serce, jak sam zauważyłeś, bywa bardzo niestałe - pozostaje pytanie: czy powinienem? - Twój język stał się równie splątany jak korzenie świerku - rzekł Roran. - Przestań mówić zagadkami. - No dobrze: jaka ludzka kobieta mogłaby zrozumieć, kim i czym jestem, pojąć zasięg moich mocy? Kto mógłby dzielić ze mną życie? Niewiele, i wyłącznie te parające się magią. A z tej wybranej grupy, czy nawet ze wszystkich kobiet, jak wiele jest nieśmiertelnych? Roran roześmiał się głośno, serdecznie, jego śmiech odbił się echem w dolince. - Równie dobrze mógłbyś poprosić o gwiazdkę z nieba - Urwał i spiął się nagle, jakby miał skoczyć naprzód, po czym zastygł w bezruchu. - Przecież nie możesz być nieśmiertelny. - Jestem. Roran wyraźnie nie mógł znaleźć słów. - Czy to wynik zmiany, jaką przeszedłeś w Ellesmérze, czy też echa Jeźdźca? - Echa Jeźdźca. - To wyjaśnia, czemu Galbatorix nie umarł. - Tak. Gałąź, którą Roran dorzucił do ognia, pękła ze stłumionym trzaskiem, gdy gorąco żaru przeniknęło zeschnięte drewno, docierając do niewielkiego skupiska wilgoci bądź żywicy, które w jakiś sposób przetrwało dziesiątki lat upałów i eksplodowało w obłoczku pary. - Sama myśl jest niezwykła, że niemal nie do pojęcia - powiedział Roran. - Śmierć to część tego, kim jesteśmy. Prowadzi nas. Kształtuje. Doprowadza do obłędu. Czy możesz pozostać człowiekiem, skoro cię nie czeka? - Nie jestem niezwyciężony - przypomniał Eragon. - Wciąż mogę zginąć od miecza bądź strzały. I wciąż mogę się zarazić nieuleczalną chorobą. - Ale jeśli unikniesz tych niebezpieczeństw, będziesz żyć wiecznie. - Owszem. Przetrwamy razem z Saphirą. - Wydaje się to zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. - Owszem. Nie mogę z czystym sumieniem poślubić kobiety, która się zestarzeje i umrze, podczas gdy ja pozostanę nietknięty przez czas; podobne przeżycie byłoby równie okrutne dla nas obojga. Poza tym sama myśl o tym, że miałbym pojmować kolejne żony przez długie stulecia, przygnębia mnie. - Czy za pomocą magii można uczynić kogoś nieśmiertelnym? - Możesz przyciemnić siwe włosy, możesz wygładzić zmarszczki i usunąć katarakty. A jeśli zechcesz zadać sobie ogromny trud, możesz obdarzyć sześćdziesięciolatka ciałem dziewiętnastolatka. Jednakże elfy nie odkryły sposobu przywrócenia młodości umysłowi bez niszczenia wspomnień. A kto chciałby wymywazać swoją tożsamość co kilkadziesiąt lat, w zamian za nieśmiertelność? Wówczas to ktoś obcy żyłby dalej. Stary mózg w młodym ciele także nie stanowi odpowiedzi, bo nawet w najlepszym zdrowiu my, ludzie, zostaliśmy tak stworzeni, by przetrwać zaledwie stulecie, może nieco więcej. Nie można też po prostu powstrzymać starzenia. To spowodowałoby inne rozliczne problemy. Och, elfy i ludzie próbowali tysiąca i jednej różnych metod oszukania śmierci. Lecz żadna nie zakończyła się sukcesem. - Innymi słowy - podsumował Roran - bezpieczniej jest dla ciebie kochać Aryę niż zwrócić sercu wolność i pojąć za żonę ludzką niewiastę? - Kogóż innego mógłbym poślubić, jeśli nie elfkę? Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak teraz wyglądam. - Eragon zwalczył pokusę pomacania zakrzywionych koniuszków uszu, co ostatnio weszło mu w nawyk. - Kiedy mieszkałem w Ellesmérze, łatwo było mi pogodzić się z tym, jak smoki odmieniły moją powierzchowność. Ostatecznie oprócz tego obdarzyły mnie wieloma innymi darami. Poza tym po Agaetí Blödhren elfy traktowały mnie przyjaźniej. Dopiero gdy dołączyłem do Vardenów, uświadomiłem sobie, jak bardzo się zmienił To mnie gryzie. Nie jestem już zwykłym człowiekiem, ale nie jestem też elfem. Tylko czymś pomiędzy: mieszańcem, odmieńcem. - Uśmiechnij się - rzucił Roran. - Może nie będziesz się musiał martwić życiem wiecznym. Galbatorix, Murtagh i Razacowie, czy nawet jeden z żołnierzy Imperium, w każdej chwili mogą przebić nas stalą. Mądry człowiek nie zważa na przyszłość, pije i raduje się, dopóki wciąż może cieszyć się tym światem. - Wiem, co odpowiedziałby na to ojciec. - I nieźle złoiłby nam skórę. Zaśmiali się, a potem w dolince znów zapadła cisza, która tak często kończyła ich dyskusje. Cisza zrodzona ze znużenia, bliskości i przeciwnie - wielu różnic, jakie los stworzył u tych, którzy kiedyś wiedli życie stanowiące drobne wariacje na temat tej samej melodii. Powinniście się przespać - powiedziała Saphira do Eragona i Rorana. Już późno, a jutro musimy wcześnie wstać. Eragon spojrzał na czarne sklepienie nieba, oceniając godzinę po tym, jak daleko przesunęły się gwiazdy. Było później niż przypuszczał. - Dobra rada - mruknął. - Żałuję tylko, że nie mamy paru dni odpoczynku przed atakiem na Helgrind. Bitwa na Płonących Równinach wyczerpała siły Saphiry i moje, nie doszliśmy jeszcze do siebie. Dodaj do tego lot tutaj i energię, którą przelałem do pasa Belotha Mądrego przez ostatnie dwa wieczory. Wciąż bolą mnie ręce i nogi, i mam więcej siniaków niż potrafiłbym zliczyć. Spó Poluzował węzeł lewego rękawa i uniósł miękkie lámarae - materiał tkany przez elfy z włókien wełny i pokrzywy - ukazując jadowicie żółty pas skóry w miejscu, gdzie tarcza uderzała o przedramię. - Ha! - parsknął Roran. - I ty nazywasz ten marny ślad sińcem? Zrobiłem sobie większą krzywdę, gdy dziś rano uderzyłem się w palec u nogi. Czekaj, pokażę ci siniak, którym może szczycić się mężczyzna. - Rozsznurował lewy but, podwinął nogawkę spodni, ukazując czarną plamę szeroką jak kciuk Eragona i przecinającą mięsień czworogłowy. - Dostałem drzewcem włóczni od obracającego się żołnierza. - Imponujące, ale mogę to przebić. - Eragon ściągnął tunikę, wyszarpnął koszulę ze spodni i obrócił się, demonstrując Roranowi wielką plamę na żebrach i podobną na brzuchu. - Strzały - wyjaśnił. Potem odsłonił prawe przedramię, ukazując siniec pasujący do poprzedniego, w miejscu gdzie zarękawiem odparł cios miecza. Teraz Roran odsłonił skupisko nieregularnych sinozielonych siniaków, każdy rozmiaru złotej monety, maszerujących od lewej pachy do podstawy kręgosłupa. Efekt upadku na stos kamieni i kawałków zbroi. Eragon przyjrzał się im, po czym zachichotał. - Phi, to drobniutkie ukłucia. Zabłądziłeś i wpadłeś w krzaki róży? Mam inne, które cię zawstydzą. - Zdjął buty, po czym wstał i zsunął spodnie, pozostając jedynie w koszuli i wełnianych gatkach. - Przebij to, jeśli zdołasz. Wewnętrzną stronę ud pokrywała cała gama kolorów, jakby Eragon był egzotycznym owocem, który dojrzewa nierówno - od jasnej zieleni po zgniły fiolet. - Auć. - Roran się wzdrygnął. - Co się stało? - Zeskoczyłem z Saphiry podczas walki z Murtaghiem i Cierniem w powietrzu. Tak właśnie zraniłem Ciernia. Saphira zdołała zanurkować pode mnie, nim uderzyłem o ziemię. Ale lądowanie na jej grzbiecie było nieco twardsze, niż zakładałem. Roran skrzywił się i zadrżał. - Czy to sięga aż - Urwał i machnął niezgrabnie ręką. - Niestety. - Muszę przyznać, że to niezwykły siniec. Powinieneś być dumny, podobne obrażenia, i to w tym szczegó miejscu budzą lęk w sercu każdego męża. - Cieszę się, że go doceniasz. - Cóż - dodał Roran. - Może i masz największy siniec, ale Razacowie zadali mi ranę, której nie zdołasz dorównać. Bo z tego, co rozumiem, smoki usunęły bliznę z twoich pleców. Mówiąc, zsuwał koszulę, po czym podszedł bliżej pulsującego ognistego stosu. Oczy Eragona rozszerzyły się, nim zdołał się powstrzymać i ukryć wstrząs pod maską obojętności. W duchu upomniał się za tę reakcję, myśląc: nie może być aż tak źle. Ale im dłużej przyglądał się Roranowi, tym bardziej czuł się poruszony. Długa, wypukła, błyszcząca czerwona blizna okalała prawe ramię kuzyna. Zaczynała się przy obojczyku, kończyła pośrodku ramienia. Najwyraźniej któryś z Razaców oderwał kawał mięśnia i dwa fragmenty ciała nie zdołały się zrosnąć jak należy, bo pod blizną widniała paskudna wypukłość w miejscu połączenia zerwanych włókien. Nieco dalej skóra zapadła się na niemal pół cala. - Roranie! Powinieneś był mi to pokazać już kilka dni temu! Nie miałem pojęcia, że Razacowie tak mocno cię Masz problemy z poruszaniem ręką? - Nie w bok ani w tył. - Roran zademonstrował. - Ale w przód mogę ją unieść tylko na wysokość... piersi. - Krzywiąc się, opuścił rękę. - I nawet to sprawia mi kłopot. Nie mogę poruszać kciukiem, inaczej ręka mi drętwieje. Odkryłem, że najlepiej, kiedy biorę zamach od tyłu i pozwalam, by dłoń wylądowała na tym, co próbuję chwycić. Parę razy obiłem sobie kostki, nim opanowałem tę sztukę. Eragon obrócił w palcach laskę. Czy powinienem? - spytał Saphirę. Chyba musisz. Jutro możemy tego pożałować. Będziemy mieli więcej powodów do żalu, jeśli Roran zginie, bo nie będzie mógł zamachnąć się młotem jak należy. Jeśli zaczerpniesz z otaczających nas źródeł mocy, nie zmęczysz się bardziej. Wiesz, że tego nienawidzę. Nawet rozmowa o tym budzi we mnie mdłości. Nasze życia są ważniejsze niż życie mrówki - odparowała Saphira. Nie dla mrówki. A czyż jesteś mrówką? Nie rezonuj, Eragonie, to ci nie przystoi. Eragon odłożył z westchnieniem laskę i wezwał gestem Rorana. - Chodź, wyleczę ci to. - Potrafisz to zrobić? - Oczywiście. Chwilowe podniecenie rozjaśniło twarz Rorana, potem jednak zawahał się i w jego oczach błysnął niepokój. - Teraz? Czy to rozsądne? - Jak powiedziała Saphira, lepiej, bym zajął się tobą, dopóki mam okazję. Inaczej ta rana może kosztować cię życie bądź zagrozić nam wszystkim. Roran podszedł bliżej. Eragon położył prawą dłoń na czerwonej bliźnie. Jednocześnie posłał myśli wokół siebie, obejmując drzewa, rośliny i zwierzęta żyjące w dolince - prócz tych, które, jak się obawiał, miały za mało sił, by przeżyć zaklęcie. Zaczął nucić w pradawnej mowie, jego zaklęcie było długie i skomplikowane. Naprawa podobnej rany wykraczała dalece poza hodowanie nowej skóry i była trudnym zadaniem. Eragon polegał na leczniczych formułach, których nauczył się w Ellesmérze i nad którymi ślęczał wiele tygodni. Srebrzysty znak na jego dłoni, gedwëy ignasia, rozbłysnął białym światłem, gdy uwolnił magię. Sekundę później jęknął mimo woli, umierając trzy razy, wraz z dwoma małymi ptakami śpiącymi na pobliskim krzaku janowca i wężem ukrytym pośród skał. Naprzeciw niego Roran odrzucił głowę i wyszczerzył zęby w bezdźwięcznym skowycie. Mięsień jego ramienia napiął się i zadygotał pod powierzchnią falującej skóry. A potem wszystko się skończyło. Eragon odetchnął rozdygotany i oparł głowę na dłoniach, przy okazji ocierając łzy. Dopiero potem przyjrzał się efektom swej pracy. Ujrzał, jak Roran kilka razy wzrusza ramionami, po czym wyciąga ręce i obraca nimi. Jego ramię było potężne i krągłe - efekt wielu lat spędzonych na kopaniu dziur pod ogrodzenia, dźwiganiu kamieni i przerzucaniu siana. Mimo woli Eragon poczuł ukłucie zazdrości. Może i był silniejszy, ale nigdy nie dorównywał muskulaturą kuzynowi. - Jest sprawna jak kiedyś. - Roran uśmiechnął się szeroko. - Może nawet lepsza! Dziękuję. - Bardzo proszę. - To było niesamowite, miałem wrażenie, że zaraz wyskoczę ze skóry. I okropnie swędział ledwie zdołałem się powstrzymać przed - Zechcesz dać mi trochę chleba z juków? Jestem głodny. - Dopiero co jedliśmy. - Muszę coś zjeść po użyciu magii. - Eragon pociągnął nosem, wyjął chustkę i otarł go. Znów pociągnął. To nie do końca była prawda. To nie magia nim wstrząsnęła, lecz szkody poczynione roślinom i zwierzętom. Obawiał się, że jeśli czegoś nie zje, zwymiotuje. - Nie jesteś chyba chory? - spytał Roran. - Nie. - Z wciąż ciążącym mu wspomnieniem śmierci Eragon sięgnął po słój miodu, mając nadzieję, że trunek przegna ponure myśli. Coś bardzo dużego, ciężkiego i ostrego uderzyło go w dłoń i przyszpiliło do ziemi. Skrzywił się i obejrzał, by ujrzeć koniuszek jednego ze szponów Saphiry, wbijający się w ciało. Jej gruba powieka przesunęła się błyskawicznie, na moment przysłaniając wpatrzoną w niego wielką, błyszczącą źrenicę. Po długiej chwili smoczyca uniosła pazur, tak jak człowiek palec, i Eragon cofnął rękę. Przełknąwszy ślinę, chwycił jeszcze raz laskę, starając się nie myśleć o miodzie i skupić na tym co obecne i namacalne, zamiast nurzać się w otchłani ponurych wspomnień. Roran wyciągnął z juku odłamaną połówkę bochenka razowego chleba, uśmiechnął się słabo. - A może wolałbyś trochę dziczyzny? Nie skończyłem mojej. Wyciągnął zaimprowizowany rożen z przypalonego jałowcowego drewna, na który nabił trzy bryłki złocistobrązowego mięsa. Wrażliwy nos Eragona uchwycił ciężką, ostrą woń, przypominającą mu noce spędzone w Kośćcu i długie zimowe wieczerze, gdy wraz z Roranem i Garrowem zasiadali przy piecu, radując się swym towarzystwem, podczas gdy na zewnątrz szalała śnieżyca. Ślinka napłynęła mu do ust. - Wciąż ciepła - dodał Roran i pomachał dziczyzną przed twarzą Eragona. Ogromnym wysiłkiem woli Eragon pokręcił głową. - Sam chleb wystarczy. - Jesteś pewien? Smakuje doskonale, nie za twarda, nie za miękka, idealnie przyprawiona. Jest tak soczysta, że kiedy odgryzasz kęs, czujesz się, jakbyś przełknął porcję najlepszego gulaszu Elain. - Nie, nie mogę. - Wiesz, że by ci smakowała. - Roranie, przestań kusić i daj mi chleb! - No widzisz, już czujesz się lepiej. Może potrzebujesz nie chleba, lecz czegoś, co trochę cię rozzłości? Eragon przez chwilę patrzył na niego gniewnie, po czym szybciej niż zdołało uchwycić oko wyrwał Roranowi chleb. To jeszcze bardziej rozbawiło kuzyna. - Nie wiem, jak potrafisz przeżyć tylko na owocach, chlebie i jarzynach - rzekł, patrząc, jak Eragon zajada łapczywie. - Mężczyzna musi jeść mięso, jeśli nie chce stracić sił. Nie brak ci go? - Bardziej niż potrafisz sobie wyobrazić. - Czemu zatem tak się męczysz? Każde stworzenie na tym świecie musi jeść inne żywe istoty - nawet jeśli to rośliny - po to by przetrwać. Takich właśnie nas stworzono. Dlaczego sprzeciwiasz się naturalnemu porządkowi rzeczy? To samo powiedziałam mu w Ellesmérze - zauważyła Saphira. Ale nie słuchał. Eragon wzruszył ramionami. - Już o tym rozmawialiśmy. Ty rób co chcesz, nie będę mówił tobie ani nikomu innemu, jak macie żyć. Ja jednak nie mogę z czystym sumieniem jeść ciała istoty, z którą dzieliłem myśli i uczucia. Koniuszek ogona Saphiry drgnął lekko, jej łuski uderzyły o zwietrzały kawał skały wystający z ziemi. Och, jest niemożliwy. - Smoczyca uniosła głowę, wyciągnęła szyję i wyjęła Roranowi z ręki mięso wraz z rożnem. Drewno zatrzeszczało między żłobkowanymi zębami, gdy je przegryzła, a potem wraz z mięsem zniknęło w jej paszczy i zjechało do brzucha. Mmm. Nie przesadzałeś - rzekła do Rorana. Cóż za słodki i soczysty kąsek - taki miękki, słony i smakowity, że mam ochotę zatańczyć z rozkoszy. Powinieneś częściej dla mnie gotować, Roranie Młotoręki. Tyle że następnym razem przygotuj kilka jeleni, w przeciwnym razie się nie posilę. Roran zawahał się, niepewny, czy mówiła poważnie. Jeśli tak, to jak miałby uprzejmie wymigać się z niechcianego i wyjątkowo uciążliwego obowiązku? Zerknął błagalnie na Eragona, który wybuchnął śmiechem. Zarówno na widok miny kuzyna, jak i na myśl o jego tarapatach. Saphira dołączyła do Eragona, zaśmiewając się dźwięcznie. Echo ich śmiechu odbiło się od ścian dolinki, a zęby smoczycy połyskiwały gniewnym, ognistym blaskiem w świetle dogasającego ogniska. *** Godzinę po tym, jak cała trójka położyła się spać, Eragon leżał na wznak obok Saphiry, opatulony kilkoma warstwami koca, mającymi chronić go przed nocnym chłodem. Wokół panowała cisza i spokój, zupełnie jakby mag rzucił zaklęcie na ziemię i cały świat miał pozostać już na zawsze zastygły, niezmienny pod czujnym spojrzeniem migoczących gwiazd. Nie ruszając się, wyszeptał w myślach: Saphiro? Tak, mój mały? Co, jeśli mam rację i on jest w Helgrindzie? Nie wiem, co powinienem zrobić... Powiedz mi, jak mam postąpić. Nie mogę, mój mały, w tej kwestii sam musisz zdecydować. Ludzie mają inne zwyczaje niż smoki. Ja urwałabym mu głowę i pożarła ciało. Ale ty chyba nie powinieneś tak czynić. Czy będziesz mnie wspierać, cokolwiek zdecyduję? Zawsze, mój mały. A teraz odpocznij. Wszystko będzie dobrze. Pocieszony Eragon wbił wzrok w otchłań pomiędzy gwiazdami i spowolnił oddech, osuwając się w trans, który zastępował u niego sen. Pozostał świadom otoczenia, lecz na tle białych konstelacji pojawiły się postaci z jego snów na jawie, które wędrowały i odgrywały dziwaczne sztuki cieni, posłuszne tylko własnej woli. Atak na Helgrind Od świtu dzielił ich kwadrans, gdy Eragon ocknął się i usiadł. Dwakroć pstryknął palcami, by zbudzić Rorana, a potem zebrał koce i zwinął w niewielki tłumoczek. Roran podniósł się i uczynił podobnie z własnym legowiskiem. Spojrzeli po sobie, drżąc z podniecenia. - Jeśli zginę - rzekł Roran - zajmiesz się Katriną? - Zajmę. - Powiedz jej, że ruszałem do bitwy z radością w sercu i jej imieniem na ustach. - Powiem. Eragon wymamrotał krótkie zdanie w pradawnej mowie; jego siła zmalała niemal niedostrzegalnie. - Już. To zaklęcie oczyści powietrze przed nami i uchroni nas przed paraliżującym oddechem Razaców. Ze swych juków wyciągnął kolczugę i odwinął tkaninę, w którą ją zapakował. Krew z walk na Płonących Równinach wciąż pokrywała niegdyś lśniącą zbroję, a połączenie zaschniętej posoki, potu i kurzu sprawiło, że między pierścieniami pojawiły się plamy rdzy. Wszelkie pęknięcia jednak zniknęły - Eragon naprawił je przed odlotem do Imperium. Teraz naciągnął podszytą skórą koszulę, marszcząc nos, gdy dobiegł go smród śmierci i rozpaczy. Przypiął do przedramion zarękawia i nagolenniki do łydek. Na głowę włożył wyściełaną czapkę, kaptur z metalowej siatki i prosty stalowy hełm. Swój własny - ten, który nosił w Farthen D?rze i na którym krasnoludy wyryły herb D?rgrimst Ingeitum - stracił wraz z tarczą podczas powietrznego pojedynku Saphiry i Ciernia. Na dłonie nałożył metalowe rękawice. Roran odział się podobnie, tyle że do zbroi dołączył drewnianą tarczę. Okalała ją miękka, żelazna listwa, pozwalająca lepiej odbić miecz nieprzyjaciela. Lewej dłoni Eragona nie obciążała tarcza - głogowy kij wymagał chwytu dwóch rąk. Na plecach Eragon powiesił kołczan, dar od królowej Islanzadí. Prócz dwudziestu ciężkich dębowych strzał z lotkami z szarych gęsich piór tkwił w nim okuty srebrem łuk, który królowa wyśpiewała mu z cisowego drzewa. Łuk miał już nałożoną cięciwę i był gotów do użycia. Saphira ugniatała ziemię pod stopami. Ruszajmy. Eragon i Roran, odwiesiwszy juki i zapasy na gałąź rozłożystego jałowca, wdrapali się na grzbiet smoczycy. Nie musieli tracić czasu na jej siodłanie, bo przespała noc w uprzęży. Eragon czuł przez ubranie ciepłą, niemal gorącą skórę siodła. Chwycił szpikulec przed sobą, by móc utrzymać równowagę podczas nagłych zmian kierunku. Tymczasem Roran objął go jedną ręką w pasie, w drugiej ścisnął młot. Kawał łupka zazgrzytał pod ciężarem Saphiry, gdy przykucnęła i w jednym radosnym skoku wyprysnęła na krawędź dolinki. Tam kołysała się przez chwilę, po czym rozłożyła ogromne skrzydła. Cienkie membrany wibrowały, gdy uniosła je ku niebu. Postawione w pionie, przypominały dwa przejrzyste, błękitne żagle. - Nie tak mocno - sapnął Eragon. - Przepraszam. - Roran poluzował uchwyt. Dalsza rozmowa stała się niemożliwa, bo Saphira znów skoczyła. W najwyższym punkcie skoku opuściła z potężnym łopotem skrzydła, wzbijając się jeszcze wyżej wraz ze swymi pasażerami. Z każdym kolejnym uderzeniem wznosili się coraz bliżej wąskiego pasma chmur. Gdy Saphira skręciła w stronę Helgrindu, Eragon obrócił się w lewo i odkrył, że widzi w dali szeroką taflę jeziora Leona. Z wody wznosiła się gruba warstwa mgły, szarej i widmowej w blasku przedświtu - zupełnie jakby na powierzchni płynu zapłonął wiedźmi ogień. Eragon próbował, lecz nawet jego jastrzębie oczy nie zdołały wypatrzeć przeciwległego brzegu, ani wyrastającego za nim, południowego krańca Kośćca. Żałował tego - zbyt wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz oglądał góry swego dzieciństwa. Na południu stała Dras-Leona, wielka masa budynków, ciemna, kanciasta sylwetka na tle ściany mgły okalającej jej zachodnią flankę. Eragon rozpoznał tylko jedną budowlę: katedrę, w której zaatakowali go Razacowie. Okolona kryzą iglica górowała nad resztą miasta niczym zębata włócznia. Wiedział, że gdzieś na przepływających w dole terenach pozostały resztki obozowiska, w którym Razacowie śmiertelnie zranili Broma. Pozwolił, by cały jego gniew i żal związany z wydarzeniami owego dnia - a także zabójstwem Garrowa i zniszczeniem farmy - uwolnił się i dodał mu odwagi, a nawet więcej: pragnienia stawienia Razacom czoła w walce. Eragonie - powiedziała Saphira. Dziś nie musimy strzec naszych umysłów i ukrywać przed sobą myśli. Prawda? Nie, chyba że pojawi się inny mag. Zza horyzontu wyłonił się skrawek słonecznej tarczy, rozwijając na niebie złocisty, świetlisty wachlarz. W jednej chwili ponury dotąd świat rozjaśniła pełna gama kolorów: mgła rozbłysła bielą, woda stała się ciemnobłękitna, ceglano-błotny mur otaczający centrum Dras-Leony zajaśniał mętną żółcią, drzewa opatuliły się wszelkimi odcieniami zieleni, a ziemia zarumieniła czerwienią i pomarańczem. Helgrind jednak pozostał jak zawsze czarny. Kamienna góra rosła w oczach; nawet z powietrza wyglądała przytłaczająco. Nurkując ku jej podstawie, Saphira skręciła tak ostro w lewo, że Eragon i Roran spadliby, gdyby nie zdążyli już wcześniej przypiąć nóg do siodła. Potem okrążyła ostro skalne rumowisko i przeleciała nad ołtarzem, przy którym kapłani Helgrindu odprawiali ceremonie. Wiatr załamał się na krawędzi hełmu Eragona z donośnym skowytem, który niemal go ogłuszył. - I co?! - huknął Roran, który nie widział, co się dzieje przed nimi. - Niewolnicy zniknęli! Wielki ciężar przygniótł Eragona do siodła, gdy Saphira wyszła z lotu nurkowego i wzleciała spiralą wokół Helgrindu, szukając wejścia do kryjówki Razaców. Nie widzę najmniejszej dziury, w którą wcisnąłby się leśny szczur - oznajmiła. Zwolniła i zawisła w powietrzu przed krawędzią łączącą trzeci z czterech wierzchołków z pozostałymi. Zębaty mur odbijał łoskot kolejnych uderzeń smoczych skrzydeł, aż w końcu zaczęły one rozbrzmiewać donośnie niczym grzmoty. Eragonowi napłynęły do oczu łzy, powietrze pulsowało mu na skórze. Sieć białych żyłek zdobiła dolne partie skał i kamiennych kolumn w miejscach, gdzie w szczelinach pokrywających ich powierzchnię zebrał się szron, poza tym jednak nic nie zakłócało ponurego mroku wietrznych wierzchołków Helgrindu. Ani jedno drzewo nie wyrastało pośród pochyłych kamieni, żaden krzak, trawa czy porost. Nawet orły nie odważyły się założyć gniazd na strzaskanych skalnych półkach. Helgrind, wierny swemu mianu, pozostawał miejscem śmierci i stał spowity w ostre jak brzytwa, zębate fałdy kamiennych skarp i urwisk, niczym kościane widmo nawiedzające ziemię. Posyłając przed siebie myśli, Eragon potwierdził obecność dwóch uwięzionych w Helgrindzie osób, które odkrył poprzedniego dnia. Nie wyczuł jednak ani śladu niewolników, a także, ku swej trosce, Razaców ani Lethrblak. Jeśli nie ma ich tutaj, to gdzie się podziewają? - zastanawiał się. Szukając ponownie, zauważył coś, co wcześniej umknęło jego uwagi: samotny kwiat, goryczkę, kwitnącą pięćdziesiąt stóp przed nimi, w miejscu gdzie wedle wszelkich wskazówek winna ciągnąć się jedynie lita skała. Skąd ma dość światła, by żyć? Saphira odpowiedziała na to pytanie, przysiadając na zwietrzałej iglicy kilkanaście stóp po prawej. Gdy to uczyniła, na moment straciła równowagę i rozłożyła skrzydła, by ją utrzymać. Miast musnąć masyw Helgrindu, koniuszek prawego skrzydła zanurzył się w skale i znów pojawił. Saphiro, widziałaś? Tak. Pochyliwszy się, Saphira wyciągnęła pysk ku kamiennej ścianie. Zatrzymała się cal czy dwa od niej - jakby czekając na zatrzaśnięcie pułapki - a potem ruszyła naprzód. Łuska za łuską, jej głowa wsuwała się w głąb Helgrindu, aż w końcu Eragon widział już tylko szyję, tors i skrzydła smoczycy. To złudzenie! - wykrzyknęła. Jednym szarpnięciem potężnych mięśni zeskoczyła z iglicy i posłała ciało w ślad za głową. Eragon z ogromnym wysiłkiem zapanował nad sobą i nie zasłonił twarzy w rozpaczliwej próbie ochronienia jej przed zbliżającą się w pędzie skałą. Sekundę później ujrzał przed sobą rozległą sklepioną jaskinię, zalaną ciepłym blaskiem poranka. Światło rozszczepiało się w łuskach Saphiry, padając na kamień w tysiącach roztańczonych, błękitnych plamek. Odwróciwszy się, odkrył, że za nim nie ma ściany, lecz wylot jaskini, z którego rozciągał się wspaniały widok na leżące w dole ziemie. Eragon się skrzywił. Wcześniej nie przyszło mu do głowy, że Galbatorix mógł ukryć siedzibę Razaców za pomocą magii. Głupiec ze mnie! Muszę lepiej się starać, pomyślał. Niedocenianie króla stanowiło najprostszą drogę ku śmierci. Roran zaklął cicho. - Następnym razem, kiedy spróbujecie czegoś takiego, ostrzeżcie mnie. Pochylony Eragon zaczął odpinać pasy przytrzymujące nogi przy siodle. Jednocześnie rozglądał się, wypatrując zagrożeń. Wylot jaskini miał kształt nieregularnego owalu, wysokiego na jakieś pięćdziesiąt stóp, szerokiego na sześćdziesiąt. Dalej komora rozszerzała się dwukrotnie i kończyła dobry strzał łuku dalej stosem grubych kamiennych płyt, opierających się o siebie pod niepewnymi kątami. Podłogę pokrywała sieć zadrapań, śladów wielokrotnych startów, lądowań i spacerów Lethrblak. W ścianach jaskini ziało pięć otworów niskich tuneli, przypominających tajemnicze dziurki od kluczy, a także szerszy korytarz, dość duży, by pomieścić Saphirę. Eragon przyjrzał się im uważniej, zalegał w nich jednak nieprzenikniony mrok i wyglądały na puste. Potwierdził ten fakt, posyłając w głąb nich myśli. Z wnętrzności Helgrindu dobiegały osobliwe, chaotyczne pomruki, sugerujące obecność nieznanych stworów, przebiegających w mroku, i kapiącą bez końca wodę. Do owego chóru szeptów dołączył miarowy odgłos oddechu Saphiry, dźwięczący dziwnie głośno pośród ścian pustej jaskini. Najbardziej charakterystyczna była jednak przenikająca ją mieszanina woni. Dominował wśród niej zapach zimnego kamienia. Pod nim jednak Eragon wyczuwał wilgoć, pleśń i coś znacznie gorszego: mdlący, słodki fetor gnijącego mięsa. Odpiąwszy ostatnie rzemienie, przerzucił prawą nogę nad grzbietem Saphiry i, siedząc bokiem, przygotował się do zeskoku. Roran uczynił to samo po przeciwnej stronie. Nim jeszcze zwolnił uchwyt, Eragon usłyszał pośród chóru szelestów igrających ze słuchem kilkanaście jednoczesnych stukotów, jakby ktoś uderzył w skałę całą garścią młotków. Dźwięk powtórzył się parę sekund później. Eragon spojrzał w stronę, z której dobiegał ów odgłos, podobnie Saphira. Wielka skręcona postać wyprysnęła z dużego tunelu. Wybałuszone, pozbawione powiek czarne oczy. Dziób długi na siedem stóp. Nietoperze skrzydła. Nagi, bezwłosy, potężnie umięśniony tors. Szpony wyglądające jak żelazne ćwieki. Saphira cofnęła się, próbując uniknąć ciosu Lethrblaki. Bez skutku. Stwór wpadł na nią z prawej strony z mocą i wściekłością, którą Eragon porównał w myślach do skalnej lawiny. Nie miał pojęcia, co zdarzyło się potem, bo siła uderzenia wyrzuciła go w powietrze, nim w mózgu zdążyła się ukształtować choćby jedna myśl. Lot na oślep zakończył się równie gwałtownie jak zaczął, gdy coś twardego i płaskiego uderzyło go w plecy. Eragon runął na ziemię, po raz drugi uderzając głową w kamień. To zderzenie sprawiło, że z płuc uleciała mu reszta powietrza. Oszołomiony, leżał skulony na boku, sapiąc i próbując choćby częściowo zapanować nad odrętwiałym ciałem. Eragonie! - krzyknęła Saphira. Nic nie mogło dodać mu sił bardziej niż troska dźwięcząca w jej głosie. Gdy życie powróciło do rąk i nóg Eragona, sięgnął przed siebie i chwycił leżący obok kij. Wsunął jego okuty koniec w pobliską szczelinę i wsparty na głogowej lasce dźwignął się na równe nogi. Zachwiał się, przed oczami zatańczył mu rój szkarłatnych iskierek. Sytuacja była tak oszałamiająca, że nie wiedział nawet, gdzie spojrzeć. Saphira i Lethrblaka turlali się po jaskini, kopiąc się i gryząc z taką siłą, że ich ciosy rozdzierały kamień pod nimi. Łoskot towarzyszący walce musiał być niewyobrażalny, lecz dla Eragona zmagali się w ciszy - jego uszy nie działały. Podeszwy stóp wyczuwały jednak wibracje, gdy kolosalne bestie tarzały się na boki, grożąc zgniecenim każdemu, kto znajdzie się zbyt blisko. Spomiędzy szczęk Saphiry wytrysnął jęzor błękitnego ognia i zalał lewą stronę głowy Lethrblaki szalonym inferno, dość gorącym, by stopić stal. Płomienie opływały głowę potwora, nie czyniąc mu krzywdy. Stwór tymczasem dziobnął szyję smoczycy, zmuszając ją do zaprzestania ataku. Szybki niczym strzała wypuszczona z łuku, drugi Lethrblaka wyprysnął z korytarza, skoczył na Saphirę i otworzywszy wąski dziób, wydał upiorny, morderczy wrzask, na dźwięk którego Eragonowi zjeżyły się włosy, a wnętrzności zacisnęły w lodowaty węzeł lęku. Warknął ze złości; tylko to słyszał. Teraz, po zjawieniu się obu Lethrblak, w jaskini zapanował porażający smród - jak gdyby ktoś wrzucił kilkanaście funtów zepsutego mięsa do beczki z pomyjami, które potem fermentowało tydzień w letnim słońcu. Eragon zacisnął zęby, czując wzbierającą w gardle żółć, i pośpiesznie skupił myśli na czymś innym, żeby zwalczyć mdłości. Kilka kroków dalej Roran leżał przy ścianie jaskini, w miejscu gdzie wylądował. Na oczach Eragona kuzyn uniósł rękę, dźwignął się na czworaki, a potem na nogi. Patrzył przed siebie oszołomiony i chwiał się jak pijany. Za plecami Rorana wyłonili się z pobliskiego tunelu Razacowie. W zniekształconych rękach trzymali długie jasne ostrza pradawnej roboty. W odróżnieniu od ich rodziców, Razacowie byli mniej więcej tej samej wielkości i kształtu jak ludzie. Hebanowoczarne pancerze osłaniały ich od stóp do głów, choć Eragon prawie ich nie widział, bo nawet w Helgrindzie wrogowie nie zrzucili czarnych szat i płaszczy. Ruszyli naprzód z zaskakującą prędkością, poruszając się szybko i skokami, jak owady. A jednak Eragon nadal nie wyczuwał ani ich, ani Lethrblak. Czy oni także są złudzeniem? - zastanawiał się. Nie, to bzdura. Ciało, które Saphira rozdzierała szponami, było aż nazbyt prawdziwe. Nagle przyszło mu do głowy inne rozwiązanie: być może nie da się wykryć ich obecności. Może Razacowie potrafili ukrywać się przed umysłami ludzi, ich ofiar, tak jak pająki czają się, polując na muchy? Jeśli tak było, Eragon zrozumiał w końcu, dlaczego z takim powodzeniem polowali na magów i Jeźdźców w służbie Galbatorixa, mimo że sami nie umieli posługiwać się magią. Do diaska! Eragon miał ochotę zakląć soczyściej, lecz wiedział, że nadszedł czas działania, nie przeklinania ich pecha. Brom twierdził, że Razacowie nie zdołają mu dorównać w blasku dnia. I choć istotnie mogło to być prawdą - biorąc pod uwagę fakt, że stary Jeździec miał do dyspozycji dziesiątki lat, w czasie których mógł pracować nad zaklęciami pomocnymi w walce - Eragon wiedział, że bez przewagi wynikającej z zaskoczenia on sam, Saphira i Roran mają niewielkie szanse ujścia z życiem, a co dopiero ocalenia Katriny. Unosząc prawą dłoń nad głowę, wykrzyknął ,,Brisingr!" i cisnął kulę ognia w stronę Razaców. Uskoczyli i ogień rozlał się na skalnej posadzce. Przez chwilę płonął, a potem zgasł bez śladu. Zaklęcie było niemądre i dziecinne, nie mogło im zaszkodzić, jeśli Galbatorix wzmocnił Razaców podobnie jak Lethrblaki. Mimo to ów atak sprawił Eragonowi niezwykłą radość. Odwrócił także uwagę Razaców na dość długo, by móc doskoczyć do Rorana i przylgnąć plecami do pleców kuzyna. - Powstrzymaj ich przez chwilę! - krzyknął, mając nadzieję, że Roran usłyszy. Nawet jeśli nie usłyszał, Roran zrozumiał o co chodzi Eragonowi, bo osłonił się tarczą i uniósł młot, gotów do walki. Siła kolejnych straszliwych uderzeń Lethrblak osłabiła zaklęcia chroniące smoczycę przed cielesnymi obrażeniami. Bez nich Lethrblaki zdołały kilkanaście razy drapnąć ją płytko po udach, a także dźgnąć trzy razy dziobami. Rany te były niewielkie, lecz głębokie i sprawiały ogromny ból. W odwecie Saphira rozpłatała skórę na żebrach jednego Lethrblaki i odgryzła ostatnie trzy stopy ogona drugiego. Ku zdumieniu Eragona, krew Lethrblaki okazała się błękitnozielona z metalicznym pobłyskiem, podobna do śniedzi pokrywającej starą miedź. W tym momencie Lethrblaki cofnęły się od Saphiry i zaczęły ją okrążać, od czasu do czasu skacząc naprzód. Wyraźnie czekały, aż się zmęczy bądź straci czujność, tak by mogły zabić ją uderzeniem ostrego dzioba. Saphira była lepiej niż Lethrblaki przystosowana do walki, dzięki łuskom - twardszym i mocniejszym niż szara skóra stworów - i zębom - dużo groźniejszym w zwarciu niż dzioby - lecz mimo to miała problem z utrzymaniem na dystans obu wrogów jednocześnie, zwłaszcza że sklepienie uniemożliwiało jej skakanie, latanie i manewrowanie wokół przeciwników. Eragon lękał się, że nawet jeśli zwycięży, Lethrblaki okaleczą ją trwale przed końcem walki. Odetchnąwszy szybko, rzucił pojedyncze zaklęcie zawierające wszystkie dwanaście technik zabijania, których nauczył go Oromis. Bardzo uważał, by sformułować je tak, aby tworzyło serię procesów - w wypadku, gdyby zaklęcia ochronne Galbatorixa wytrzymały, mógł w każdej chwili przerwać przepływ magii. Inaczej zaklęcie mogłoby pochłonąć całą jego siłę i go zabić. Całe szczęście, że zachował ostrożność. Tuż po uwolnieniu zaklęcia Eragon zorientował się, że magia nie działa na Lethrblaki, i zaprzestał ataku. Nie spodziewał się, że powiedzie mu się z tradycyjnymi słowami śmierci, ale musiał spróbować, bo istniała niewielka szansa, że Galbatorix zachował się nieostrożnie bądź zapomniał o czymś, chroniąc potwory i ich pomiot. - Jach! - krzyknął Roran za jego plecami. Ułamek sekundy później miecz uderzył z łoskotem o tarczę, zadźwięczała kolczuga, druga klinga odbiła się z głośnym brzękiem od hełmu Rorana. Eragon pojął, że wraca mu słuch. Razacowie uderzali raz po raz, lecz za każdym razem ich broń odbijała się od zbroi Rorana bądź nie trafiała w twarz i kończyny, mijając je o włos, nieważne jak szybko machali mieczami. Roran reagował zbyt wolno, by odparować, ale Razacowie i tak nie mogli mu nic zrobić. Syczeli sfrustrowani, obrzucając go nieustannym potokiem wyzwisk, które brzmiały tym ohydniej, że twarde kłapiące szczęki stworów zniekształcały ludzkie słowa. Eragon się uśmiechnął. Kokon czarów, które utkał wokół kuzyna, działał jak należy. Miał nadzieję, że niewidzialna sieć energii wytrzyma do czasu, aż znajdzie sposób powstrzymania Lethrblak. Nagle wszystko wokół Eragona zadygotało i poszarzało, gdy oba Lethrblaki wrzasnęły unisono. Na chwilę stracił pewność siebie i zamarł jak sparaliżowany. Potem jednak otrząsnął się jak pies, uwalniając się spod ich wpływu. Dźwięk ów brzmiał w jego uszach jak krzyk bólu dwójki dzieci. Teraz zaczął nucić najszybciej jak umiał, wymawiając dokładnie każde słowo w pradawnej mowie. Każde wypowiadane zdanie, a był ich legion, kryło w sobie potencjał zadania natychmiastowej śmierci, a każda z tych śmierci różniła się od pozostałych. I kiedy recytował ów zaimprowizowany monolog, Saphira otrzymała kolejną ranę w lewy bok. W odpowiedzi złamała skrzydło napastnika, rozcinając pazurami cienką błonę na strzępy. Eragon poczuł potężny, przeszywający jego plecy, cios Razaców, atakujących Rorana z szybkością błyskawicy. Większy z dwóch napastników zaczął go okrążać, zamierzając przypuścić atak wprost na Eragona. I wtedy, pośród brzęku stali uderzającej o stal i drewno, drapania pazurów na kamieniu, rozległ się zgrzyt ostrza przebijającego kolczugę, a następnie wilgotny, paskudny dźwięk. Roran wrzasnął i Eragon poczuł krew bryzgającą na prawą łydkę. Kątem oka patrzył, jak zgarbiona postać skacze ku niemu, wyciągając klingę w kształcie liścia, jakby chciała go na nią nabić. Świat jakby się kurczył wokół wąskiego, cienkiego ostrza, którego koniuszek połyskiwał niczym odłamek kryształu. Każde zadrapanie lśniło niczym żyłka rtęci w jasnym blasku świtu. Miał czas na zaledwie jeszcze jedno zaklęcie, nim będzie musiał zająć się powstrzymaniem Razaca przed wbiciem mu miecza między nerki i wątrobę. W desperacji zrezygnował z bezpośrednich prób zaszkodzenia Lethrblakom i zamiast tego krzyknął: - Garjzla, letta! Było to prymitywne zaklęcie, skonstruowane w pośpiechu, lecz zadziałało. Wyłupiaste oczy Lethrblaki o złamanym skrzydle zamieniły się w dwa bliźniacze zwierciadła, idealne lśniące półkule, gdy magia Eragona odbiła światło docierające do źrenic potwora. Oślepiony stwór zaczął się miotać i szarpać w powietrzu, bez powodzenia próbując uderzyć Saphirę. Eragon obrócił w dłoniach głogowy kij i odtrącił miecz Razaca, gdy ten znalazł się cal od jego żeber. Razac wylądował przed nim i wyciągnął szyję. Eragon wzdrygnął się, widząc wyłaniający się z fałd kaptura krótki, gruby dziób. Chitynowe szczęki zatrzasnęły się tuż przed jego prawym okiem. Z dziwną obojętnością zauważył, że język Razaca jest pokryty kolcami, fioletowy i wije się niczym bezgłowy wąż. Łącząc dłonie pośrodku kija, Eragon wyciągnął je przed siebie, trafiając Razaca w zapadniętą pierś i odrzucając kilka jardów dalej. Przeciwnik wylądował na czworakach. Eragon obrócił się wokół Rorana, którego lewy bok lepił się od krwi, i odparował cios mieczem drugiego Razaca. Wyprowadził fintę, odtrącił ostrze, a kiedy Razac dźgnął go w gardło, zakręcił kijem młyńca i sparował cios. Bez chwili wahania rzucił się naprzód, wbijając drewniany koniec kija w brzuch Razaca. Gdyby Eragon miał w dłoni Zarroca, zabiłby stwora na miejscu. Tymczasem w ciele Razaca coś trzasnęło i potwór przeturlał się kilkanaście kroków po podłodze. Natychmiast zerwał się z ziemi, pozostawiając na nierównej skale plamę błękitnej posoki. Potrzebny mi miecz, pomyślał Eragon. Rozstawił szerzej nogi, gdy dwóch Razaców rzuciło się na niego. Nie miał wyboru, musiał wytrwać w miejscu i stawić czoło połączonemu atakowi, bo tylko on oddzielał dziobatych i pazurzastych padlinożerców od Rorana. Zaczął wymawiać to samo zaklęcie, które zadziałało na Lethrblakę, lecz nim zdążył wypowiedzieć choć sylabę, Razacowie cięli - jeden wysoko, drugi nisko. Miecze odbiły się od głogu z głuchym łupnięciem, w żaden sposób nie naruszając zaklętego drewna. Prawa, lewa, góra, dół. Eragon nie myślał - działał i reagował, wymieniając serie ciosów z Razacami. Kij świetnie nadawał się do walki z wieloma przeciwnikami, mógł bowiem uderzać i blokować z obu stron, często jednocześnie. I znakomicie się teraz spisywał. Eragon dyszał, łapiąc krótkie, urywane oddechy. Pot ściekał mu z czoła i zbierał się w kącikach oczu, strużki spływały po plecach i pod pachami. Czerwona bitewna mgiełka przesłaniała mu wzrok, pulsując w rytm uderzeń serca. Nigdy nie czuł się tak żywy ani przerażony, jak wtedy, kiedy walczył. Jego własne zaklęcia ochronne były nieliczne. Ponieważ skupił się przede wszystkim na ochronie Saphiry i Rorana, otaczający Eragona magiczny pancerz wkrótce osłabł i mniejszy z Razaców zranił go w wewnętrzną stronę lewego kolana. Rana nie była groźna, lecz nadal poważna, bo lewa noga odmawiała utrzymania ciężaru ciała. Chwytając okucie na końcu kija, Eragon zamachnął się jak pałką i rąbnął jednego z Razaców prosto w głowę. Razac runął na ziemię, Eragon jednak nie potrafił stwierdzić, czy nie żyje, czy jedynie stracił przytomność. Zbliżając się do drugiego, tłukł stwora po rękach i ramionach, po czym nagłym ruchem wytrącił mu miecz z ręki. Zanim Eragon zdążył dobić przeciwnika, oślepiony Lethrblaka ze złamanym skrzydłem przeleciał przez jaskinię i zderzył się z przeciwległą ścianą tak mocno, że z sufitu posypał się deszcz kamiennych odłamków. Towarzyszące temu ruch i dźwięk były tak potężne, że Eragon, Roran i Razac wzdrygnęli się i odwrócili, kierowani czystym instynktem. Saphira skoczyła za okaleczonym Lethrblaką, którego właśnie kopnęła, i wbiła zęby w jego żylastą szyję. Lethrblaka spiął się w jeszcze jednej próbie uwolnienia się, a potem Saphira gwałtownie szarpnęła głową i skręciła mu kark. Podniosła się znad krwawego truchła i wydała zwycięski ryk, który wypełnił całą jaskinię. Drugi Lethrblaka się nie wahał. Zderzywszy się z Saphirą, wbił szpony pod jej łuski i pociągnął ją za sobą. Oba olbrzymie stworzenia zaczęły się turlać po ziemi do wylotu jaskini. Tam zakołysały się na krawędzi i zniknęły im z oczu, cały czas walcząc. Była to sprytna taktyka, Lethrblaka bowiem usunął się w ten sposób poza zasięg zmysłów Eragona. A Eragon miałby problemy z rzuceniem zaklęcia na coś, czego nie wyczuwał. Saphiro! - krzyknął Eragon. Zajmij się sobą. Ten mi nie ucieknie. Eragon obrócił się gwałtownie, w chwili gdy obaj Razacowie znikali w głębi najbliższego tunelu, mniejszy wsparty na ramieniu większego. Zamknąwszy oczy, Eragon zlokalizował umysły więźniów Helgrindu, wymamrotał coś szybko w pradawnej mowie i zwrócił się do Rorana: - Zablokowałem celę Katriny; Razacowie nie będą mogli wykorzystać jej jako zakładniczki. Teraz tylko ty i ja możemy otworzyć te drzwi. - Świetnie - odparł przez zaciśnięte zęby Roran. - Mógłbyś coś z tym zrobić? Skinieniem głowy wskazał miejsce, do którego przyciskał prawą dłoń. Między palcami wzbierała krew. Eragon nacisnął lekko palcem ranę. Gdy tylko jej dotknął, Roran wzdrygnął się i cofnął. - Masz szczęście. Miecz trafił w żebro. - Położył jedną dłoń na okaleczonym ciele, drugą na dwunastu diamentach ukrytych wewnątrz pasa Belotha Mądrego i zaczerpnął mocy zebranej w klejnotach. - Waíse heill! Bok Rorana zafalował lekko, gdy magia połączyła ponownie rozcięte mięśnie i skórę. Następnie Eragon wyleczył własną ranę: cięcie na kolanie. Skończywszy, wyprostował się i zerknął ku wylotowi jaskini, gdzie zniknęła Saphira. Łącząca ich więź osłabła, gdy smoczyca ścigała Lethrblakę lecącą w stronę jeziora Leona. Straszliwie pragnął jej pomóc, ale wiedział, że przynajmniej na razie będzie musiała radzić sobie sama. - Pośpiesz się - rzucił Roran. - Bo uciekną. - Jasne. Ściskając w dłoni kij, Eragon podszedł do ciemnego tunelu i przesunął wzrokiem z jednej wypukłości skalnej ku kolejnej, spodziewając się, że Razacowie rzucą się na niego od tyłu. Posuwał się powoli, pilnując, by jego kroki nie odbijały się echem w krętym tunelu. Gdy przypadkiem dotknął kamienia, by utrzymać równowagę, odkrył, że pokrywa go lepki śluz. Po kilkunastu jardach, skrętach i zwrotach duża jaskinia zniknęła i obaj pogrążyli się w mroku tak gęstym, że nawet Eragon nie zdołał przeniknąć go spojrzeniem. - Może z tobą jest inaczej, ale ja nie mogę walczyć po ciemku - wyszeptał Roran. - Jeśli zapalę światło, Razacowie nie zbliżą się do nas, zwłaszcza teraz, gdy znam zaklęcie, które na nich działa. Będą się ukrywać dopóki nie odejdziemy. Musimy ich znaleźć, mając na to jeszcze jakąkolwiek szansę. - To co mam robić? Prędzej wpadnę na ścianę i złamię sobie nos, niż odszukam któregoś z tych wielkich chrzą Mogą podkraść się do nas, dźgnąć w plecy. - Trzymaj się mojego pasa, idź za mną i bądź gotów uskoczyć. Eragon nie widział, ale nadal pozostał mu słuch, węch, dotyk i smak, i te zmysły miał tak wyostrzone, że nawet w ciemności orientował się, co jest w pobliżu. Największym niebezpieczeństwem pozostawał atak Razaców z większej odległości, może za pomocą łuku? Ufał jednak swemu refleksowi, wierząc, że jest dość szybki, by ocalić Rorana i jego samego przed nadlatującym pociskiem. Skórę połaskotał mu prąd powietrza, który nagle ustał i zmienił bieg, gdy ciśnienie z zewnątrz osłabło. Cykl powtarzał się w nierównych odstępach, tworząc niewidzialne prądy i wiry ocierające się o Eragona, niczym gejzery wzburzonej wody. Oddechy jego i Rorana rozbrzmiewały głośno, urywanie, pośród innych, cichszych dźwięków rozchodzących się w tunelu. Prócz szumu powietrza Eragon słyszał ciszę, łoskot, trzask kamienia spadającego gdzieś w plątaninie rozgałęziających się tuneli, a także miarowe kap skroplonej pary, uderzającej w gładką taflę podziemnego jeziora. Słyszał również zgrzyt drobnego żwiru pod podeszwami butów. Gdzieś z daleka dobiegł przeciągły, niesamowity jęk. Wśród zapachów nie pokazał się żaden nowy. Eragon wciąż czuł pot, krew, wilgoć i pleśń. Krok za krokiem prowadził kuzyna coraz głębiej w trzewia Helgrindu. Tunel opadał stopniowo, często skręcał bądź się rozgałęział i gdyby nie punkt zaczepienia, jaki dawał Eragonowi umysł Katriny, już dawno by się zgubił. Przechodzili przez kolejne dziury, niskie i ciasne. W pewnym momencie, gdy Eragon uderzył głową o sufit, poczuł nagły, krótki atak klaustrofobii. Wróciłam - oznajmiła Saphira w chwili, gdy Eragon stawiał nogę na nierównym stopniu wyciętym w skale. Przystanął i z ulgą stwierdził, że smoczyca uniknęła dalszych obrażeń. A Lethrblaka? Pływa brzuchem do góry w jeziorze Leona. Niestety, kilku rybaków zauważyło naszą walkę. Kiedy widziałam ich po raz ostatni, wiosłowali w stronę Dras-Leony. Cóż, nic na to nie poradzimy. Sprawdź, co zdołasz znaleźć w tunelu, z którego wyszły Lethrblaki. I uważaj na Razaców, mogą próbować wymknąć się nam i uciec z Helgrindu tamtym wejściem. Pewnie mają też zapasowe u stóp góry. Prawdopodobnie, ale wątpię, by już chcieli uciekać. Po czasie, który w ciemności wydawał się wieloma godzinami, choć Eragon wiedział, że w istocie nie minęło więcej niż dziesięć, najwyżej piętnaście minut, i zejściu ponad stu stóp w głąb góry, zatrzymał się na płaskiej kamiennej podłodze. Cela Katriny jest jakieś pięćdziesiąt stóp przed nami, po prawej - rzekł w myślach do Rorana. Nie możemy ryzykować i uwolnić jej, dopóki nie zabijemy bądź nie przegnamy Razaców. A jeśli nie pokażą się, dopóki jej nie wypuścimy? Z jakichś przyczyn nie potrafię ich wyczuć. Mogą ukrywać się przede mną aż do dnia sądu. Czy będziemy czekać nie wiadomo jak długo, czy też uwolnimy Katrinę, dopóki wciąż mamy szansę? Mogę rzucić na nią zaklęcia chroniące przed większością ataków. Roran przez chwilę milczał. Zatem uwolnijmy ją. Znów ruszyli naprzód, wymacując drogę w niskim korytarzu o szorstkiej, nierównej podłodze. Eragon skupiał uwagę przede wszystkim na podłożu, nie chciał stracić równowagi. W rezultacie o mało nie przeoczył cichego szmeru materiału trącego o materiał i słabego brzęknięcia dobiegającego z dala po prawej. Cofnął się gwałtownie pod ścianę, odpychając Rorana. W tym samym momencie coś przemknęło obok jego twarzy, rozdzierając skórę prawego policzka. Wąska rana piekła jak przypalona. - Kveykva! - krzyknął Eragon. Pomieszczenie rozjaśniło czerwone światło, jasne jak słońce w południe. Nie miało źródła, toteż padało z jednakową siłą na wszystkie powierzchnie, bez cieni, dzięki czemu otoczenie wyglądało osobliwie płasko. Nagły rozbłysk oszołomił Eragona, lecz samotny Razac przed nim zareagował gwałtowniej - upuścił łuk, zakrył osłoniętą kapturem twarz i wrzasnął przenikliwie. Identyczny wrzask uświadomił Eragonowi, że drugi Razac stoi za nimi. Roran! Eragon obrócił się akurat w chwili, gdy Roran skoczył na drugiego Razaca, unosząc wysoko młot. Zdezorientowany potwór cofnął się, ale zbyt wolno. Młot opadł. - Za mojego ojca! - Roran znów uderzył. - Za nasz dom! - Razac już nie żył, lecz Roran raz jeszcze uniósł młot. - Za Carvahall! Ostatni cios strzaskał pancerz Razaca niczym skórę wysuszonej tykwy. W bezlitosnym rubinowym blasku rozlewająca się wokół kałuża krwi mieniła się fioletem. Obracając kij tak, by odtrącić strzałę bądź miecz, które, jak święcie wierzył, zmierzały właśnie ku niemu, Eragon zwrócił się ku drugiemu Razacowi. Tunel przed nimi był pusty. Chłopak zaklął. Podszedł do skręconej postaci na podłodze. Uniósł kij wysoko nad głowę i z donośnym łoskotem rąbnął w pierś martwego Razaca. - Długo na to czekałem - oznajmił. - Ja także. Eragon i Roran spojrzeli po sobie. - Ach! - krzyknął Eragon, łapiąc się za policzek. Ból się zwiększył. - Gotuje się! - zawołał Roran. - Zrób coś! Razacowie musieli zanurzyć grot strzały w oleju seithr, pomyślał Eragon. Przypomniawszy sobie szkolenie, oczyścił ranę i otaczające ją tkanki zaklęciem, po czym naprawił uszkodzoną twarz. Kilka razy otworzył i zamknął usta, by się upewnić, że mięśnie działają jak trzeba. - Wyobraź sobie - rzekł z uśmiechem - w jakim bylibyśmy stanie, gdyby nie magia. - Gdyby nie magia, nie musielibyśmy martwić się Galbatorixem. Pogadacie później - wtrąciła Saphira. Gdy tylko rybacy dotrą do Dras-Leony, król dowie się o naszych poczynaniach od jednego ze swych posłusznych magików w mieście. A nie chcemy, by Galbatorix zwrócił uwagę na Helgrind, gdy wciąż tu będziemy. Tak, tak - odparł Eragon. Zgasiwszy wszechobecny czerwony blask, rzucił: - Brisingr rautdhr! - i stworzył czerwone magiczne światło podobne do tego z poprzedniej nocy, tyle że tym razem, miast podążać w ślad za swym stwórcą, pozostawało zakotwiczone sześć cali od sklepienia. Przyjrzawszy się uważniej tunelowi, Eragon odkrył, że w obu ścianach osadzono około dwadzieściorga okutych żelazem drzwi. Wskazał je ręką. - Dziewiąte po prawej, idź po nią. Ja sprawdzę inne cele, Razacowie mogli zostawić w nich coś ciekawego. Roran przytaknął. Przykucnął i szybko przeszukał trupa leżącego u ich stóp, nie znalazł jednak kluczy. Wzruszył ramionami. - W takim razie załatwię to w prostszy sposób. Pobiegł do wskazanych drzwi, odrzucił tarczę i zaczął tłuc zawiasy młotem. Każdemu uderzeniu towarzyszył potworny huk. Eragon nie zaofiarował pomocy. W tej chwili kuzyn z pewnością by jej nie chciał, a poza tym on sam musiał załatwić coś innego. Podszedł do pierwszej celi, wyszeptał trzy słowa, a kiedy zamek otworzył się ze szczękiem, pchnął drzwi. W niewielkim pomieszczeniu znalazł tylko czarny łańcuch i stos gnijących kości. Nie spodziewał się zresztą niczego innego - wiedział już, gdzie kryje się przedmiot jego poszukiwań, zachowywał jednak pozory ignorancji, by nie wzbudzić podejrzeń Rorana. Dwoje kolejnych drzwi otwarło się i zamknęło pod dotknięciem jego palców. Potem, w czwartej celi, drzwi uchyliły się i w migotliwym blasku magicznego światła Eragon ujrzał człowieka, którego miał nadzieję nie znaleźć: Sloana. Rozstanie Rzeźnik siedział skulony pod ścianą po lewej, obie ręce miał przykute łańcuchami do żelaznego pierścienia nad głową. Poszarpane łachmany ledwie okrywały blade wychudzone ciało. Pod przejrzystą skórą sterczały kości. Eragon dostrzegł też natychmiast sieć błękitnych żył. Od nieustannego tarcia o kajdany na przegubach utworzyły się rany i wrzody, z których wyciekał przejrzysty płyn i krew. To, co pozostało jeszcze z jego włosów, poszarzało bądź posiwiało i opadało w tłustych matowych strąkach na poznaczoną śladami po ospie twarz. Na dźwięk łoskotu młota Rorana Sloan uniósł głowę do światła. - Kto to? - spytał drżącym głosem. - Kto tam? Jego włosy zsunęły się, odsłaniając oczodoły, zapadnięte w głąb czaszki. W miejscu, gdzie winny być powieki, pozostało jedynie kilka strzępów poszarpanej skóry, pokrywającej głębokie dziury. Ciało wokół było posiniaczone i pokryte strupami. Wstrząśnięty Eragon uświadomił sobie, że Razacowie wydziobali Sloanowi oczy. Nie miał pojęcia, co teraz zrobić. Rzeźnik powiedział Razacom, że Eragon znalazł jajo Saphiry. Co więcej, Sloan zamordował wartownika, Byrda, i zdradził Carvahall siłom Imperium. Gdyby postawiono go przed wieśniakami, z pewnością uznaliby Sloana za winnego i skazali na śmierć przez powieszenie. Eragon uważał, że rzeźnik powinien umrzeć za swe zbrodnie. Nie tu kryła się niepewność. Wynikała raczej z faktu, że Roran kochał Katrinę, a Katrina, bez względu na czyny Sloana, wciąż musiała żywić uczucia wobec ojca. Patrzenie, jak wiejski trybunał ogłasza publicznie winy Sloana i każe go powiesić, nie byłoby dla niej łatwe, a tym samym nie byłoby łatwe dla Rorana. Podobne przeżycia mogły nawet zasiać między nimi niezgodę i doprowadzić do zerwania zaręczyn. Tak czy inaczej, Eragon był przekonany, że zabranie stąd Sloana doprowadzi do niesnasek pomiędzy nim, Roranem, Katriną i innymi mieszkańcami Carvahall. Wynikłe z tego spory mogłyby odciągnąć wieśniaków od najważniejszego celu: walki z Imperium. Najłatwiej, pomyślał Eragon, byłoby go zabić i powiedzieć, że znalazłem go martwego w Zadrżały mu wargi, na języku zaciążyło jedno ze słów śmierci. - Czego chcecie? - spytał Sloan, obracając głowę, by lepiej słyszeć. - Powiedziałem wam już wszystko, co wiem! Eragon przeklął swoje niezdecydowanie. Nie miał powodu wątpić w winę rzeźnika, Sloan był zdrajcą i mordercą. Każdy prawodawca skazałby go na śmierć. Ale przecież, niezależnie od innych argumentów, na podłodze przed nim siedział skulony Sloan, człowiek, którego Eragon znał całe życie. Owszem, rzeźnik był człowiekiem godnym pogardy, lecz liczne wspomnienia i doświadczenia, które ich łączyły, zrodziły poczucie bliskości, które dręczyło sumienie Eragona. Atakując Sloana, poczułby się tak, jakby podnosił rękę na Horsta, Loringa czy kogokolwiek ze starszyzny z Carvahall. I znów zaczął szykować się do wypowiedzenia śmiercionośnego słowa. Nagle w myślach ujrzał obraz: Torkenbranda, łowcę niewolników, którego spotkali z Murtaghiem podczas ucieczki do Vardenów, klęczącego na pylistej ziemi, i Murtagha, zadającego cios i ścinającego mu głowę. Eragon pamiętał, jak wówczas protestował przeciwko czynowi towarzysza i jak wspomnienie o tym długo nie dawało mu spokoju. Czyżbym tak bardzo się zmienił, pomyślał teraz, że sam mógłbym zrobić coś podobnego? Jak powiedział Roran: zabijałem, ale tylko w ogniu Nigdy tak. Obejrzał się przez ramię. Roran rozbił właśnie ostatni zawias drzwi celi Katriny. Upuścił teraz młot, szykując się do rzucenia na drzwi i wepchnięcia ich do środka. Potem jednak najwyraźniej wpadł na lepszy pomysł i spróbował je dźwignąć. Drzwi uniosły się o ułamek cala, po czym zatrzymały i zadygotały. - Pomóż mi! - zawołał Roran. - Nie chcę, żeby na nią upadły! Eragon znów spojrzał na nieszczęsnego rzeźnika. Nie miał czasu na bezmyślne dywagacje, musiał wybrać. Tak czy inaczej, musiał wybrać... - Eragonie! Nie wiem co jest słuszne, pojął Eragon. Jego własna niepewność świadczyła o tym, że nie powinien zabijać Sloana ani zabierać go do Vardenów. Nie miał pojęcia, co zrobić zamiast tego, musiał jednak znaleźć trzecie wyjście, mniej oczywiste i mniej krwawe. Unosząc dłoń jak do błogosławieństwa, wyszeptał: ,,slytha". Okowy Sloana zabrzęczały gdy ten opadł bezwładnie, pogrążony w głębokim śnie. Upewniwszy się, że zaklęcie zadziałało, Eragon zamknął na klucz drzwi celi i odnowił chroniące ją zaklęcia. Co ty kombinujesz, Eragonie? - spytała Saphira. Zaczekaj, aż znów będziemy razem. Wtedy ci wyjaśnię. Wyjaśnisz? Co? Nie masz żadnego planu. Daj mi minutę, a będę go miał. - Co to było? - spytał Roran, gdy kuzyn zajął miejsce naprzeciw niego. - Sloan. - Eragon mocniej chwycił drzwi. - Nie żyje. Oczy Rorana się rozszerzyły. - Jak? - Wygląda na to, że skręcili mu kark. Przez sekundę Eragon obawiał się, że Roran mu nie uwierzy. Potem jednak kuzyn sapnął. - Tak chyba jest lepiej - rzekł. - Gotów? Raz, dwa, Razem wyrwali z framugi ciężkie drzwi i odrzucili w głąb korytarza. Łoskot ich upadku powrócił zwielokrotniony, odbijając się echem od kamiennych ścian. Roran bez wahania wpadł do celi oświetlonej pojedynczą woskową świecą. Eragon podążał krok za nim. Katrina kuliła się na końcu żelaznej pryczy. - Zostawcie mnie, wy bezzębne potwory! Urwała oszołomiona, gdy Roran wszedł w blask świecy. Twarz miała bladą z braku słońca i brudną, lecz w tej chwili jej oblicze rozjaśnił wyraz takiego zachwytu i czułej miłości, że Eragon pomyślał, iż rzadko zdarzało mu się ujrzeć kogoś równie pięknego. Nie odrywając wzroku od Rorana, Katrina wstała i drżącą ręką dotknęła jego policzka. - Przyszedłeś. - Przyszedłem. Z ust Rorana wyrwał się ni to śmiech, ni szloch. Kuzyn Eragona chwycił ją w objęcia i przycisnął do piersi. Długą chwilę stali tak w uścisku. W końcu Roran cofnął się i ucałował ją trzykroć w usta. Katrina zmarszczyła nos. - Zapuściłeś brodę! - wykrzyknęła. Ze wszystkich rzeczy, które mogła powiedzieć, ta była tak nieoczekiwana - a jej głos tak zdumiony - że Eragon zachichotał. W tym momencie Katrina go dostrzegła. Zmierzyła go wzrokiem, w końcu skupiła się na twarzy. Przyglądała się jej z widocznym zdumieniem. - Eragonie? To ty? - Tak. - Jest teraz Smoczym Jeźdźcem - dodał Roran. - Jeźdźcem? To - Zająknęła się. To odkrycie najwyraźniej nią wstrząsnęło. Zerkając na Rorana, jakby szukała w nim oparcia, przycisnęła go mocniej i odsunęła się od Eragona. - Jak nas znalazłeś? - spytała Rorana. - Kto jeszcze jest z wami? - Porozmawiamy o tym później. Musimy uciekać z Helgrindu, nim zbiegnie się tu reszta Imperium. - Zaczekaj! Co z moim ojcem? Znaleźliście go? Roran spojrzał na Eragona, po czym znów popatrzył na Katrinę. - Przybyliśmy zbyt późno - rzekł łagodnie. Ciałem dziewczyny wstrząsnął dreszcz. Zamknęła oczy i po jej policzku spłynęła samotna łza. - Niechaj tak będzie. Podczas gdy rozmawiali, Eragon rozpaczliwie próbował wymyślić, jak się pozbyć Sloana. Choć ukrył swe rozważania przed Saphirą, wiedział, że zdecydowanie nie spodobałby jej się tok jego myśli: zaczynał już dostrzegać początki planu, niezwykle śmiałego, pełnego niepewności i niebezpieczeństwa, ale jedynego możliwego, zważywszy na okoliczności. Porzucając dalsze rozmyślania, Eragon zaczął działać. Miał mnóstwo do zrobienia i bardzo mało czasu. - Jierda! - krzyknął, wskazując ręką. W rozbłysku błękitnych iskier i fruwających fragmentów metalowe kajdany okalające kostki Katriny rozpadły się, dziewczyna podskoczyła zdumiona. - - wyszeptała. - Proste zaklęcie. - Kiedy sięgnął ku niej, skuliła się ze strachu. - Katrino, muszę mieć pewność, że Galbatorix bądź jeden z jego magów nie rzucili na ciebie zaklęcia pułapki ani nie zmusili do przysiąg w pradawnej mowie. - - Eragonie - przerwał jej Roran - zrobisz to kiedy rozbijemy obóz, nie możemy tu zostać. - Nie - Eragon machnął ręką - zrobimy to teraz. Roran skrzywił się i odsunął, pozwalając kuzynowi położyć dłonie na ramionach Katriny. - Po prostu spójrz mi w oczy - polecił Eragon. Przytaknęła i posłuchała. Eragon po raz pierwszy miał powód do użycia zaklęcia, którego nauczył go Oromis, wykrywającego dzieła innych władających magią. Z pewnym trudem przypomniał sobie słowa zapisane w zwojach w Ellesmérze. Luki w pamięci okazały się tak poważne, że w trzech przypadkach musiał oprzeć się na synonimach, by dokończyć zaklęcie. Długą chwilę wpatrywał się w błyszczące oczy Katriny, wymawiając frazy w pradawnej mowie i od czasu do czasu, za jej zgodą, oglądając wspomnienia, w poszukiwaniu dowodów, że ktoś majstrował przy jej umyśle. Czynił to najłagodniej jak umiał, w odróżnieniu od Bliźniaków, którzy wtargnęli w jego umysł podczas podobnej procedury w dniu przybycia do Farthen D?ru. Roran stał na straży, krążąc tam i z powrotem przed otwartymi drzwiami. Z każdą upływającą sekundą jego zdenerwowanie rosło; obracał w dłoniach młot i postukiwał nim o udo, jakby wybijał rytm niesłyszalnej melodii. W końcu Eragon puścił Katrinę. - Zrobione. - Co znalazłeś? - wyszeptała. Splotła ręce na piersi, jej czoło zmarszczyło się z troską, gdy czekała na werdykt. Celę wypełniła cisza, Roran zamarł. - Nic, prócz twych własnych myśli. Jesteś wolna od jakichkolwiek zaklęć. - Oczywiście, że tak - warknął Roran i znów chwycił ją w ramiona. Razem opuścili celę. - Brisingr, iet tauthr. - Eragon skinął w stronę magicznego światła, wciąż wiszącego pod sklepieniem. Na jego rozkaz lśniąca kula pomknęła mu nad głowę i tam pozostała, podskakując niczym kawałek drewna na falach. Eragon szedł pierwszy; przemierzali pośpiesznie mieszaninę korytarzy, kierując się do jaskini, w której wylądowali. Stąpając po śliskiej skale, Eragon wypatrywał pozostałego przy życiu Razaca, jednocześnie wznosząc wokół Katriny mur z ochronnych zaklęć. Za plecami słyszał, jak rozmawia z Roranem, wymieniając serie krótkich zdań. - Kocham cię... Horst i pozostali są Dla Tak. W tych słowach tak wyraźnie dźwięczało uczucie i zaufanie jakie do siebie żywili, że Eragon poczuł w sercu bolesną tęsknotę. Gdy znaleźli się jakieś dziesięć jardów od głównej jaskini i ujrzeli przed sobą słaby blask, Eragon zgasił magiczne światło. Parę stóp później Katrina zwolniła, po czym przywarła do ściany tunelu, zasłaniając twarz. - Nie mogę. Jest za jasno, bolą mnie oczy. Roran szybko przesunął się przed dziewczynę, tak by padł na nią jego cień. - Kiedy ostatnio byłaś na dworze? - Nie - W jej głosie zadźwięczała panika. - Nie wiem! Od czasu, gdy mnie tu sprowadzili. Roranie, czy ja ślepnę? Pociągnęła nosem i się rozpłakała. Jej łzy zaskoczyły Eragona. Pamiętał ją jako osobę obdarzoną wielką siłą i spokojem. Ale też spędziła wiele tygodni zamknięta w mroku, w ciągłym strachu o własne życie. Na jej miejscu też pewnie nie byłbym sobą, pomyślał. - Nie, nic ci nie jest. Po prostu musisz znów przywyknąć do słońca. - Roran pogładził jej włosy. - Daj spokój, nie martw się tym, wszystko będzie Jesteś już bezpieczna. Bezpieczna, Katrino. Słyszysz mnie? - Słyszę. Choć niechętnie niszczył jedną z tunik otrzymanych od elfów, Eragon oddarł z niej pas tkaniny i wręczył Katrinie. - Obwiąż tym oczy - polecił. - Powinnaś wciąż móc widzieć przez materiał dostatecznie wyraźnie, by nie upaść ani z niczym się nie zderzyć. Podziękowała mu i zasłoniła oczy. Znów ruszyli naprzód i wkrótce cała trójka znalazła się w rozsłonecznionej, zbryzganej krwią jaskini - cuchnącej jeszcze gorzej niż przedtem, bo do dawnych woni dołączył gryzący odór ciała Lethrblaki. W tym samym momencie w szerokim tunelu naprzeciwko pojawiła się Saphira. Na jej widok Katrina sapnęła i przywarła do Rorana, wbijając mu paznokcie w ramiona. - Katrino - rzekł Eragon. - Pozwól, że przedstawię cię Saphirze. Jestem jej Jeźdźcem. Jeśli do niej przemówisz, zrozumie. - To dla mnie zaszczyt, o smoku - zdołała wyrzec Katrina, zginając kolana w mizernej imitacji dygnięcia. W odpowiedzi Saphira skłoniła głowę, po czym zwróciła się do Eragona: Szukałam gniazda Lethrblak, ale znalazłam tylko kości, kości i jeszcze więcej kości, w tym kilkanaście pachnących świeżym mięsem. Razacowie musieli jeszcze wczoraj pożreć niewolników. Żałuję, że nie zdołaliśmy ich ocalić. Wiem, ale nie możemy chronić wszystkich w tej wojnie. - No, dalej. - Eragon wskazał gestem Saphirę. - Wsiądźcie na nią. Dołączę do was za chwilę. Katrina zawahała się, po czym zerknęła na Rorana, który pokiwał głową. - Nie bój się - wymamrotał. - Saphira nas tu przyniosła. Razem, omijając truchło Lethrblaki, podeszli do Saphiry, która zniżyła się, przyciskając brzuch do ziemi, by mogli na nią wsiąść. Splatając dłonie tak, by utworzyły stopień, Roran uniósł Katrinę dość wysoko, by zdołała się wciągnąć na górę lewej przedniej łapy smoczycy. Stamtąd, chwytając rzemienie siodła niczym szczeble drabiny, Katrina wdrapała się na sam grzbiet. Roran podążył w ślad za nią, niczym kozica przeskakująca z jednej skalnej półki na drugą. Eragon poszedł za nimi i obejrzał smoczycę, oceniając powagę najróżniejszych zadrapań, skaleczeń, rozdarć, sińców i ran. By to zrobić, polegał na tym, co czuła, a także na własnych oczach. Do licha - rzuciła Saphira - oszczędź mi tych zabiegów, dopóki nie znajdziemy się w bezpiecznym miejscu. Nie wykrwawię się na śmierć. To nie do końca prawda i dobrze o tym wiesz. Krwawisz wewnątrz; jeśli tego nie powstrzymam, może dojść do komplikacji, których nie zdołam uleczyć. A wówczas nigdy nie wrócimy do Vardenów. Nie kłóć się, bo mnie nie przekonasz. To potrwa najwyżej minutę. Jak się okazało, Eragon potrzebował kilkunastu minut, by przywrócić Saphirze pełnię sił. Jej obrażenia były tak ciężkie, że aby ukończyć zaklęcia, musiał opróżnić z energii pas Belotha Mądrego, a potem zaczerpnąć z własnych zapasów smoczycy. Za każdym razem, gdy zajmował się kolejną raną, Saphira protestowała, gderała że Eragon zachowuje się niemądrze, i pytała, czy w końcu mogliby ruszać. On jednak nie zważał na jej narzekania, ku rosnącemu niezadowoleniu towarzyszki. Po wszystkim usiadł ciężko na ziemi, zmęczony magią i kłótniami. Wskazując palcem miejsca, w których w jej ciało wbiły się dzioby Lethrblak, rzekł: Powinnaś poprosić Aryę bądź innego elfa, by sprawdzili moją robotę. Starałem się, ale mogłem coś przeoczyć. Doceniam twoją troskę o moje zdrowie - odparła - ale to nie miejsce na wzruszające demonstracje uczuć. Wynośmy się stąd wreszcie! Zgoda, czas znikać. Eragon wstał i zaczął się wycofywać w stronę tunelu za plecami. - No chodź! - krzyknął Roran. - Pośpiesz się! Eragonie! - zawołała Saphira. On jednak pokręcił głową. - Nie, ja tu zostaję. - - zaczął Roran, lecz przerwał mu wściekły warkot smoczycy. Saphira chlasnęła ogonem o ścianę jaskini, wbiła szpony w ziemię, tak że kości i kamienie jęknęły cierpiętniczo. - Słuchajcie! - odkrzyknął Eragon. - Jeden z Razaców wciąż pozostaje na swobodzie. Pomyślcie też, co jeszcze może kryć się w Helgrindzie: zwoje, mikstury, informacje na temat działalności Imperium. Wszystko to może nam pomóc! Możliwe, że Razacowie przechowują tu nawet jaja. Jeśli tak, będę musiał je zniszczyć, nim przechwyci je Galbatorix. Nie mogę zabić Sloana - dodał Eragon, zwracając się do Saphiry. - Nie mogę pozwolić, by Roran bądź Katrina go zobaczyli ani by skonał z głodu w swej celi, bądź pojmali go ludzie Galbatorixa. Przykro mi, ale sam muszę się nim zająć. - Jak wydostaniesz się z Imperium? - spytał Roran. - Pobiegnę. Jestem teraz równie szybki jak elf. Koniuszek ogona Saphiry drgnął. Stanowiło to jedyne ostrzeżenie, nim skoczyła w stronę Eragona, wyciągając jedną błyszczącą łapę. Eragon umknął, uskakując do tunelu ułamek sekundy przed tym, nim łapa Saphiry znalazła się w miejscu, w którym stał przed momentem. Saphira zatrzymała się z poślizgiem przed tunelem i ryknęła sfrustrowana, nie mogąc pójść za nim w głąb ciasnego otworu. Jej masywne ciało niemal zupełnie przesłaniało światło. Kamienne ściany wokół Eragona drżały, gdy smoczyca zaczęła szarpać pazurami i szponami wylot korytarza, odrywając spore kawałki skały. Jej wściekłe warkoty i widok pyska pełnego zębów, długich jak przedramię, wzbudziły w Eragonie nagły strach. Zrozumiał, jak musi czuć się królik przycupnięty w norze rozkopywanej przez wilka. - Gánga! - zawołał. Nie. - Saphira oparła głowę na ziemi i z jej gardła wydobył się żałosny skowyt. Patrzyła na niego wielkimi, zbolałymi oczami. Gánga! Kocham cię, Saphiro, ale musisz już lecieć. Cofnęła się kilka jardów od tunelu i pociągnęła nosem, miaucząc jak kot. Mój mał Eragon bardzo nie chciał jej smucić, nie chciał też jej odsyłać. Miał wrażenie, jakby się rozrywał na pół. Cierpienie smoczycy przenikało łączącą ich mentalną więź i w połączeniu z jego własnym bólem niemal go paraliżowało. W jakiś sposób zebrał dość sił, by się odezwać. Gánga! I nie wracaj po mnie ani nie wysyłaj nikogo innego. Nic mi nie będzie. Gánga! Gánga! Saphira zawyła z wściekłości, po czym niechętnie ruszyła do wylotu jaskini. - Eragonie, chodź! - zawołał siedzący w siodle Roran. - Nie bądź durniem, jesteś zbyt ważny, by ryzykować... Hałas i łoskot zagłuszyły resztę jego słów, bo w tym momencie Saphira wystartowała z jaskini. Na tle bezchmurnego nieba jej łuski zajaśniały niczym tysiące jaskrawo błękitnych diamentów. Jest wspaniała, pomyślał Eragon. Dumna, szlachetna i piękniejsza od jakichkolwiek innych żywych stworzeń. Żaden jeleń bądź lew nie mógł się równać z majestatem smoka w locie. Tydzień - powiedziała. Tyle będę czekać. A potem wrócę po ciebie, Eragonie, nawet gdybym musiała walczyć po drodze z Cierniem, Shruikanem i tysiącem magów. Eragon stał tam, dopóki nie zniknęła mu z oczu i nie wyczuwał jej już myślami. A potem, z sercem ciężkim jak ołów, wyprostował ramiona i odwróciwszy się od słońca i wszelkiego co jasne i żywe, ponownie zstąpił w pogrążone w mroku tunele. Jeździec i Razac Eragon siedział skąpany w niedającym ciepła blasku szkarłatnego magicznego światła w korytarzu między celami w sercu Helgrindu. Na kolanach położył kij. Jego głos odbijał się od skał, gdy raz po raz powtarzał frazę w pradawnej mowie. Nie była to magia, lecz wiadomość do Razaca. - Przybądź, o pożeraczu ludzkiego mięsa, zakończmy naszą walkę - mówił. - Ty jesteś ranny, a ja znużony. Twoi towarzysze nie żyją, ja jestem sam. Godni z nas przeciwnicy. Przyrzekam, że nie użyję przeciw tobie gramarye, nie zranię cię i nie uwiężę rzuconym już zaklęciem. Przybądź, o pożeraczu ludzkiego mięsa, zakończmy naszą walkę... Miał wrażenie, że czas, jaki upłynął, odkąd zaczął przemawiać, ciągnie się bez końca: bezczasowa nicość w upiornie zabarwionej skalnej komorze, niezmiennej mimo upływu słów, których porządek i sens przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Po pewnym czasie rozszalałe myśli ucichły i ogarnął go dziwny spokój. Nagle umilkł z otwartymi ustami i zamknął je ostrożnie. Trzydzieści stóp przed nim stał Razac. Z rąbka poszarpanej szaty stwora ściekała krew. - Mój missstrz nie chsce, żebym cię zzzabił - wysyczał. - Ale teraz to nie ma dla ciebie znaczenia. - Nie, jeśli zzginę z twoich rąk, niech Galbatorix sam się tobą zajmie. Ma więcej sserc niż ty. Eragon się zaśmiał. - Serc? To ja jestem rycerzem ludzi, nie on. - Głupi chłopcze. - Razac lekko przekrzywił głowę, patrząc ponad ramieniem Eragona na truchło drugiego stwora w głębi tunelu. - Była moją towarzyszką lęgu. Stałeś się ssilny od naszego pierwszego ssspotkania, Cieniobójco. - Inaczej bym zginął. - Czy zawrzesz ze mną pakt, Cieniobójco? - Jaki pakt? - Tylko ja pozosstałem z mojej rasy, Cieniobójco. Jesteśmy starzy i nie chciałbym, żeby o nas zapomniano. Czy zgodzisz się przypomnieć w swoich pieśśniach i hisstoriach innym ludziom grozę, którą w was budziliśś Pamiętać nas jako ssstrach? - Czemu miałbym to dla ciebie zrobić? Przyciskając dziób do wąskiej piersi, Razac kilka chwil klekotał i świergotał. - Ponieważ - rzekł w końcu - powiem ci cośś ssekretnego, o tak. - Zatem mów. - Najpierw daj mi ssłowo, inaczej mnie oszukasz. - Nie. Powiedz mi, a ja zdecyduję, czy się zgodzić, czy nie. Minęła długa chwila. Żaden z nich nawet nie drgnął, choć Eragon napinał mięśnie w oczekiwaniu nagłego ataku. Po kolejnej serii głośnych klekotów Razac odezwał się w końcu. - Prawie jużżż odnalazł imię. - Ale kto? - Galbatorix. - Imię czego? Razac syknął sfrustrowany. - Nie mogę powiedzieć! Imię! Prawdziwe imię! - Musisz zdradzić mi coś więcej. - Nie mogę! - Zatem nie mamy umowy. - Bądź przeklęty, Jeźdźcze! Przeklinam cię! Obyś nie znalazł gniazzda ani nory, ni spokoju umysłu w tej sswojej krainie. Obyś opuścił Alagaësię i nigdy nie wrócił. Włosy na karku Eragona zjeżyły się, poczuł chłodny dotyk grozy. W myślach raz jeszcze usłyszał słowa zielarki Angeli, gdy rzuciła dla niego smocze kości i przepowiedziała mu w przyszłości taki sam los. Eragon znalazł się o włos od śmierci, bo Razac odrzucił nagle nasiąknięty krwią płaszcz, ukazując trzymany w rękach łuk z już nałożoną strzałą. Unosząc broń, posłał pocisk wprost w pierś Eragona. Eragon odtrącił drzewce kijem. Zupełnie jakby ta próba stanowiła zwykły wstępny gest, nakazany zwyczajem przed rozpoczęciem prawdziwej walki, Razac pochylił się, odłożył łuk na ziemię, po czym poprawił kaptur i powoli, z rozmysłem dobył spod szaty miecz o klindze w kształcie długiego liścia. Tymczasem Eragon dźwignął się na nogi i stanął w rozkroku, ściskając w dłoniach kij. Skoczyli ku sobie. Razac próbował ciąć Eragona, od obojczyka po biodro, ten jednak obrócił się i uniknął ciosu. Kierując koniec kija w górę, wbił metalowe okucie pod dziób Razaca i dalej przez hitynowe płyty chroniące gardło stwora. Razac zadrżał i runął na ziemię. Eragon wpatrywał się w swego najbardziej znienawidzonego wroga, w jego pozbawione powiek czarne oczy. Nagle ugięły się pod nim nogi i zwymiotował na ścianę korytarza. Otarłszy usta, wyrwał z truchła kij. - Za naszego ojca - wyszeptał. - Za nasz dom. Za Carvahall. Za Dokonałem zemsty. Obyś gnił tu przez wieki, Razacu. Poszedł do celi Sloana i zabrał go z niej - wciąż pogrążonego w magicznym śnie - zarzucił go sobie na ramię, po czym ruszył z powrotem do głównej jaskini Helgrindu. Po drodze często kładł Sloana na ziemię i zostawiał, zwiedzając napotkane komnaty bądź przejścia, których wcześniej nie odwiedził. Odkrył w nich wiele złowieszczych instrumentów, w tym cztery metalowe flaszki oleju seithr, który natychmiast zniszczył, by nikt nie mógł wykorzystać trawiącego ciało kwasu do swych niecnych planów. Gdy Eragon wyłonił się z labiryntu tuneli, od gorących promieni słońca zapiekły go policzki. Wstrzymując oddech, wyminął pośpiesznie martwego Lethrblakę i podszedł do wylotu jaskini. Wyjrzał stamtąd na strome zbocze Helgrindu i ciągnące się daleko w dole wzgórza. Na zachodzie, nad gościńcem łączącym Helgrind z Dras-Leoną ujrzał kolumnę pomarańczowego kurzu. Zwiastowała zbliżanie się oddziału jeźdźców. Prawy bok palił go od dźwigania ciężaru Sloana, więc Eragon przerzucił rzeźnika na drugie ramię. Zamrugał, przeganiając krople potu wiszące na rzęsach i gorączkowo zastanawiając się nad tym, jak ma zabrać Sloana i siebie samego jakieś pięć tysięcy stóp niżej. - To prawie mila - wymamrotał. - Gdyby istniała ścieżka, z łatwością bym nią zszedł, nawet ze Sloanem. Muszę zatem mieć dość sił, by opuścić nas za pomocą Owszem, lecz to, czego można dokonać w dłuższym czasie, może się okazać zbyt wyczerpujące, gdy ograniczyć się do chwili. Może nawet zabić. Jak mówił Oromis, ciało nie może przekształcać swych zapasów paliwa w energię dość szybko, by podtrzymać działanie większości zaklęć dłużej niż kilka sekund. W każdej chwili mam do dyspozycji tylko określoną moc i kiedy zniknie, muszę zaczekać na jej odnowienie. A gadanie do siebie w niczym mi nie pomoże. Chwytając mocniej Sloana, wbił wzrok w wąską półkę jakieś sto stóp niżej. Będzie bolało, pomyślał, szykując się do próby, po czym warknął: - Audr! Poczuł, jak unosi się kilka cali nad ziemię w jaskini. - Fram - dodał i zaklęcie odepchnęło go od Helgrindu w przestrzeń, gdzie zawisł niczym chmura dryfująca po niebie. Choć przywykł do lotów z Saphirą, widok pustki pod stopami wciąż budził w nim niepokój. Manipulując przepływem magii, Eragon szybko opuścił się z kryjówki Razaców - która ponownie zniknęła za niematerialnym skalnym murem - na półkę. Gdy lądował, pośliznął się na obluzowanym kamieniu. Przez parę przerażających sekund wymachiwał rękami, szukając solidnego oparcia i nie mogąc spojrzeć w dół, bo nawet przechylenie głowy mogło posłać go w przepaść. Krzyknął, gdy lewa stopa zsunęła się z półki, i zaczął spadać. Nim zdołał uciec się do magii, by się ocalić, zatrzymał się gwałtownie, gdy lewa noga utkwiła w szczelinie. Krawędzie skalnego pęknięcia wbiły mu się w łydkę za nagolennikiem, nie zważał jednak na to, bo przynajmniej zaklinowana stopa utrzymała go w miejscu. Oparł się plecami o skałę, poprawiając na ramionach bezwładne ciało Sloana. - Nie było tak źle - zauważył. Wysiłek ten kosztował go, owszem, ale nie aż tak wiele, by nie mógł ruszyć dalej. - Dam radę to zrobić. - Zaczerpnął haust świeżego powietrza, czekając, aż walące w piersi serce się uspokoi. Czuł się, jakby, dźwigając Sloana, przebiegł kilkadziesiąt jardów. - Dam radę... Zbliżający się jeźdźcy znów przyciągnęli jego wzrok. Galopowali po suchej krainie w tempie, które go zaniepokoiło. To wyścig pomiędzy nimi a mną, uświadomił sobie. Muszę uciec, nim dotrą do Helgrindu. Z pewnością znajdują się wśród nich magowie, a ja nie jestem w stanie walczyć z czarownikami Galbatorixa. Obejrzał się i popatrzył na twarz Sloana. - Może pomógłbyś mi trochę, co? - rzucił. - Tyle przynajmniej mógłbyś zrobić, zważywszy, że ryzykuję dla ciebie życie, albo jeszcze gorzej. Śpiący rzeźnik poruszył głową. Eragon odepchnął się z sapnięciem od Helgrindu, znów powiedział ,,Audr" i znów zawisł w powietrzu. Tym razem jednak czerpał nie tylko z własnych sił, ale i ze skromnych zapasów energii Sloana. Opadali razem niczym dwa osobliwe ptaki wzdłuż poszarpanego zbocza Helgrindu, w stronę kolejnej półki, dość szerokiej, by stanowić bezpieczną przystań. W ten sposób Eragon zmierzał w dół. Nie podążał w linii prostej, lecz skręcał w prawo, tak by okrążyli Helgrind i by potężna masa czarnego kamienia ukryła jego i Sloana przed oczami jeźdźców. Im bliżej ziemi byli, tym wolniej się poruszali. Eragona ogarnęło mordercze zmęczenie, zmniejszające odległość, którą mógł pokonać za jednym zamachem, i coraz bardziej utrudniające odzyskiwanie sił pomiędzy kolejnymi wysiłkami. Nawet uniesienie palca stawało się zadaniem niezwykle trudnym, a także okropnie irytującym. Senność chwyciła go w ciepłe objęcia, tłumiąc myśli i uczucia, aż w końcu twarde skały wydały się jego obolałym mięśniom miękkie jak poduszki. Gdy Eragon w końcu opadł na spieczoną słońcem ziemię - zbyt słaby, żeby powstrzymać siebie i Sloana przed twardym lądowaniem - został tam, z rękami wygiętymi pod dziwnym kątem pod piersią. Przez półprzymknięte powieki wpatrywał się w żółte kropeczki cytrynu widoczne w niewielkim kamieniu parę cali od jego nosa. Sloan ciążył mu na plecach niczym stos żelaznych sztab. Powietrze wymykało się z płuc Eragona, lecz kolejne jego hausty jakby tam nie docierały. Świat pociemniał mu przed oczami, jakby nagła chmura przesłoniła słońce. Pomiędzy uderzeniami serca pojawił się śmiertelny bezruch, a gdy już uderzało, to ledwo ledwo. Eragon nie był zdolny logicznie myśleć, lecz gdzieś w głębi jego głowy pojawiła się świadomość, że zaraz umrze. Ta myśl nie przerażała go, wręcz przeciwnie, dodawała mu otuchy, był bowiem niewiarygodnie zmęczony, a śmierć uwolniłaby go od poobijanej cielesnej powłoki i pozwoliła odpocząć na wieki. Gdzieś spoza jego głowy wyłonił się trzmiel, wielki jak kciuk. Przez chwilę krążył przy jego uchu, po czym zawisł obok kamienia, badając kryształki cytrynu, idealnie tej samej jaskrawożółtej barwy jak polne kwiatki, żółcienie, rozkwitające wśród wzgórz. Grzywa trzmiela połyskiwała w porannym słońcu - Eragon widział wyraźnie i ostro każdy włosek - a jego rozmazane skrzydełka wydawały łagodne buczenie, niczym delikatny rytm wystukiwany na bębnie. Włoski na nogach pokrywał pyłek. Trzmiel był taki barwny, wyraźny i żywy, tak piękny, że jego obecność dodała Eargonowi woli przetrwania. Świat zawierający w sobie stworzenie tak zdumiewające jak ów trzmiel, był światem, w którym Eragon pragnął żyć. Samą siłą woli odsunął lewą rękę od piersi i chwycił zdrewniałą łodygę pobliskiego krzaka. Niczym pijawka, kleszcz bądź inny pasożyt wyssał z rośliny siłę życiową, pozostawiając brązowe uschnięte truchło. Fala energii, która napłynęła do ciała Eragona, wyostrzyła mu umysł. Teraz zaczął się bać. Odzyskawszy pragnienie dalszego trwania, we wciąż ziejącej przed nim czarnej otchłani widział już tylko grozę. Pełznąc naprzód, złapał kolejny krzak i przelał jego życie do swego ciała. Potem trzeci, czwarty i tak dalej, aż w końcu odzyskał pełnię sił. Wstał i obejrzał się na ciągnący się za nim szlak zbrązowiałych roślin. Na widok tego, co uczynił, usta wypełniła mu gorycz. Wiedział, że nieostrożnie posługiwał się magią i że gdyby zginął, jego bezmyślne zachowanie mogło skazać Vardenów na całkowitą klęskę. Teraz, gdy o tym pomyślał, wzdrygnął się, widząc własną głupotę. Brom złoiłby mi uszy za wchodzenie w podobne bagno, pomyślał. Powróciwszy do Sloana, dźwignął z ziemi wychudzonego rzeźnika. Następnie zwrócił się na wschód i oddalił od Helgrindu, znikając w płytkiej, dającej osłonę dolince. Dziesięć minut później, gdy przystanął, żeby sprawdzić stan pościgu, ujrzał obłok pyłu u podnóża Helgrindu. Oznaczało to, że jeźdźcy dotarli do mrocznej kamiennej wieży. Uśmiechnął się. Sługi Galbatorixa były za daleko, by pomniejsi magowie pośród nich zdołali wykryć umysł jego bądź Sloana. Nim odnajdą trupy Razaców, pomyślał, przebiegnę co najmniej staję. Wątpię, by wówczas zdołali mnie znaleźć. Poza tym będą szukać smoka i Jeźdźca, nie człowieka podróżującego pieszo. Upewniwszy się, że nie musi się lękać natychmiastowego ataku, Eragon ruszył naprzód, utrzymując tempo: miarowy, lekki krok. Mógł tak biec cały dzień. Nad nim słońce jaśniało złotem i bielą, przed sobą miał wiele staj pustkowia, a dalej zabudowania wioski. W sercu czuł nową radość i nadzieję. Wreszcie Razacowie nie żyli. Wreszcie dokonał swojej zemsty. Wreszcie wypełnił obowiązek wobec Garrowa i Broma. I wreszcie zrzucił z siebie cień strachu i lęku, który ciążył mu od pierwszego pojawienia się Razaców w Carvahall. Zabicie ich zabrało znacznie więcej czasu niż przypuszczał. Ale w końcu dokonało się i był to wspaniały wyczyn. Pozwolił sobie napawać się tym, że osiągnął coś równie trudnego, choć nie bez pomocy Rorana i Saphiry. A jednak, ku swemu zdumieniu, odkrył, że tryumf ma słodko-gorzki smak, bo towarzyszyło mu niespodziewane poczucie straty. Łowy na Razaców stanowiły jedną z ostatnich rzeczy wiążących go z dawnym życiem w dolinie Palancar. A choć była to straszna więź, nie miał wcale ochoty jej zrywać. Co więcej, owa misja dawała mu cel w życiu, to ona sprawiła, że pierwotnie opuścił dom. Bez niej w jego wnętrzu pozostała pustka, w miejscu gdzie wcześniej pielęgnował nienawiść do Razaców. Fakt, że mógł żałować zakończenia równie potwornej misji, wstrząsnął Eragonem. Przysiągł sobie, że nie popełni więcej podobnego błędu. Nie zwiążę się tak bardzo z moją walką przeciw Imperium, Murtaghowi i Galbatorixowi, bym nie chciał zająć się czymś innym, kiedy - jeżeli - nadejdzie czas, lub, co gorsza, bym pragnął ją przedłużać, zamiast przystosować się do tego, co nadejdzie po niej. Postanowił odrzucić niechciany żal i skupić się na uldze: uldze, że uwolnił się od ponurych, narzuconych sobie wymogów zemsty. Pozostały mu już tylko zobowiązania zrodzone z jego obecnej pozycji. Radość dodała Eragonowi skrzydeł. Po śmierci Razaców czuł się tak, jakby mógł w końcu stworzyć sobie życie oparte nie na tym, kim był, lecz kim się stał: Smoczym Jeźdźcem. Uśmiechnął się do nierównego horyzontu i roześmiał, nie zważając, czy ktoś mógłby go usłyszeć. Jego głos odbił się echem w dolince i wokół niego wszystko wydało się nowe, piękne i pełne obietnic. Błąkać się samotnie Eragonowi zaburczało w brzuchu. Leżał na wznak z nogami ugiętymi w kolanach - rozciągał uda po tym, jak biegł dalej i z większym ciężarem niż kiedykolwiek przedtem - gdy w jego wnętrznościach eksplodował donośny, wilgotny dźwięk. Rozległ się tak nieoczekiwanie, że Eragon usiadł gwałtownie, sięgając po kij. Na pustkowiu świszczał wiatr. Słońce już zaszło i pod jego nieobecność wszystko było niebieskie i fioletowe. Nic się nie poruszało, prócz rozkołysanych źdźbeł trawy i Sloana, którego palce powoli odginały się i zaciskały w reakcji na wizje oglądane w magicznym śnie. Przejmujący chłód zapowiadał nastanie nocy. Eragon odprężył się i pozwolił sobie na słaby uśmiech. Jego rozbawienie wkrótce zniknęło, gdy pomyślał o przyczynie nieoczekiwanego zjawiska. Bitwa z Razacami, rzucanie licznych zaklęć i dźwiganie Sloana na ramieniu przez większość dnia wzbudziły u niego tak wielki apetyt, iż przypuszczał, że gdyby mógł cofnąć się w czasie, pochłonąłby całą ucztę, którą przyrządziły na jego cześć krasnoludy podczas odwiedzin w Tarnagu. Wspomnienie pieczonego nagry, olbrzymiego dzika - ostrej, ciężkiej woni, zmieszanej z zapachami miodu i przypraw, i rozgrzanego tłuszczu - sprawiło, że do ust napłynęła mu ślinka. Problem w tym, że nie miał żadnych zapasów. Zdobycie wody było łatwe, w każdej chwili mógł wyciągnąć wilgoć z ziemi. Natomiast znalezienie pożywienia na tym pustkowiu nie tylko było znacznie trudniejsze, ale też wiązało się z dylematem moralnym, którego miał nadzieję uniknąć. Oromis poświęcił wiele lekcji najróżniejszym klimatom i regionom geograficznym w Alagaësii. Kiedy więc Eragon opuścił obóz, by zbadać otaczający go teren, z łatwością rozpoznał większość napotkanych roślin. Niewiele z nich nadawało się do jedzenia, a żadna nie rosła dość bujnie, by w rozsądnym czasie dało się zebrać jej dość na posiłek dla dwóch dorosłych mężczyzn. Miejscowe zwierzęta z pewnością ukryły w norach zapasy nasion i owoców, Eragon jednak nie miał pojęcia, jak je odnaleźć. Wątpił też, by pustynna mysz zgromadziła więcej niż parę kęsów. Pozostawały mu dwa wyjścia i żadne z nich nie budziło jego entuzjazmu. Mógł, jak wcześniej, wysączyć energię z roślin i owadów wokół obozu. Cenę stanowiło pozostawienie martwej plamy na ziemi, blizny, na której nie żyłoby nic, nawet najmniejsze organizmy. A choć dzięki temu utrzymałby się na nogach ze Sloanem, transfuzje energii trudno byłoby nazwać satysfakcjonującymi, bo nie napełniały żołądka. Mógł też zapolować. Eragon skrzywił się, po czym zakręcił kijem i wbił jego koniec w ziemię. Po tym, jak odczuwał myśli i pragnienia najróżniejszych zwierząt, sam pomysł zjedzenia któregoś z nich budził w nim odrazę. Nie mógł jednak osłabić samego siebie i być może pozwolić schwytać się Imperium, bo zrezygnował z posiłku, by ocalić życie królika. Jak zauważyli Saphira i Roran, przetrwanie każdej żywej istoty zależy od pożerania innych. To okrutny świat, pomyślał, i nie mogę zmienić tego, jakim go Elfy być może słusznie unikają mięsa, lecz ja w tej chwili bardzo go potrzebuję. Nie zamierzam czuć się winny, skoro zmuszają mnie do tego okoliczności. To nie zbrodnia posilić się boczkiem, pstrągiem czy czymś podobnym. Jego umysł nadal podsuwał najróżniejsze argumenty, lecz trzewia wciąż ściskały się z niesmaku na samą myśl. Niemal pół godziny pozostawał w miejscu jak przymurowany, niezdolny uczynić tego, co nakazywała logika. Potem uświadomił sobie, jak jest późno, i zaklął. Stracił tyle czasu, a przecież potrzebował każdej minuty odpoczynku. Zbierając siły, posłał swe myśli naprzód. Zbadał teren wokół i wkrótce znalazł dwie duże jaszczurki, a także skuloną w piaszczystej norze kolonię gryzoni, które przypominały krzyżówkę szczura, królika i wiewiórki. - Deyja - powiedział Eragon, zabijając jaszczurki i jednego gryzonia. Zginęły natychmiast, bezboleśnie, nadal jednak zaciskał zęby, widząc w umyśle gasnące jasne płomyki. Jaszczurki zebrał sam, podnosząc kamienie, pod którymi się ukrywały. Gryzonia natomiast wyciągnął z nory za pomocą magii. Bardzo uważał, by nie obudzić innych zwierząt, manewrując ciałem i przesuwając je na powierzchnię. Uznał, że to byłoby okrutne, gdyby przerażała je świadomość, że niewidoczny drapieżca może je zabić w nawet najpewniejszej kryjówce. Oprawił, obdarł ze skóry i oczyścił jaszczurki i gryzonia, grzebiąc odpadki dość głęboko, by nie przyciągnęły padlinożerców. Z cienkich płaskich kamyków zbudował niewielki piec, zapalił w środku ogień i zaczął piec mięso. Bez soli nie mógł przyprawić go jak należy, lecz kilka miejscowych roślin po zgnieceniu w palcach wydzielało przyjemny zapach, zatem natarł nimi i nadział tuszki. Gryzoń, mniejszy od jaszczurek, upiekł się pierwszy. Eragon podniósł go z zaimprowizowanego pieca i powąchał. Skrzywił się. Wstręt zapewne sparaliżowałby go na dobre, musiał jednak nadal podsycać ogień i obracać jaszczurki. Te dwie czynności zajęły go tak, że bez namysłu posłuchał surowych nakazów głodu i się posilił. Pierwszy kęs był najgorszy. Utknął mu w gardle, a gdy poczuł smak gorącego tłuszczu, zrobiło mu się niedobrze. Zadrżał, dwa razy przełknął, zwalczając odruch wymiotny. Potem było już łatwiej. Ucieszył się, że mięso smakuje nijako, bo brak smaku pozwolił mu zapomnieć co dokładnie gryzie. Zjadł całego gryzonia i kawałek jaszczurki. Odrywając ostatni strzęp mięsa od cienkiej kostki nogi, westchnął z zadowoleniem, po czym się zawahał, wstrząśnięty faktem, że mimo wszystko posiłek mu smakował. Był tak głodny, że, kiedy już zwalczył blokadę, skąpa wieczerza wydała mu się wyborna. Może, pomyślał, może kiedy wrócę... jeśli zasiądę przy stole Nasuady albo króla Orina i podadzą mię Może, jeśli będę miał ochotę, a odmowę uznano by za niegrzeczną, zjem parę kęsó Nie będę jadał tak jak kiedyś, ale też nie będę trzymał się zasad elfów. Myślę, że umiarkowanie jest lepsze od fanatyzmu. W bijącym z pieca blasku ognia przyjrzał się dłoniom Sloana; rzeźnik leżał krok czy dwa dalej, w miejscu gdzie Eragon go położył. Długie, kościste palce, zakończone długimi paznokciami - w Carvahall zawsze o nie dbał, teraz jednak były połamane, nierówne i czarne od zebranego pod nimi brudu - przecinały dziesiątki cienkich białych blizn. Blizny te stanowiły pamiątki rzadkich błędów, jakie Sloan popełnił podczas wielu lat posługiwania się nożami. Skórę miał ciemną i pomarszczoną, Eragon widział wyraźnie odcinające się pod nią żyły, ale też chude, twarde mięśnie. Przykucnął, krzyżując dłonie na kolanach. - Nie mogę po prostu go wypuścić - mruknął. Gdyby to zrobił, Sloan mógłby wytropić Rorana i Katrinę, co Eragon uznał za niedopuszczalne. Poza tym, choć nie zamierzał zabić rzeźnika, uważał, że zasłużył on na karę za swe zbrodnie. Eragon nie znał zbyt dobrze Byrda, wiedział jednak, że był dobrym człowiekiem, uczciwym i solidnym. Wspominał też ciepło jego żonę, Feldę i ich dzieci, bo wraz z Garrowem i Roranem kilka razy jadali i nocowali w ich domu. Jego śmierć wydała mu się zatem szczególnie okrutna i uznał, że rodzina wartownika zasłużyła na sprawiedliwość, nawet jeśli nigdy się o niej nie dowiedzą. Jednak, co stanowiło stosowną karę? Nie chciałem zostać katem, pomyślał. Tylko po to, by mianować się sędzią. Co ja wiem o prawie? Dźwignął się z ziemi, podszedł do Sloana i pochylił się nad nim. - Vakna - rzekł. Rzeźnik obudził się z nagłym szarpnięciem, drapiąc ziemię żylastymi dłońmi. Resztki powiek zatrzepotały, jakby instynktownie próbował je unieść i się rozejrzeć. Zamiast tego pozostał uwięziony w okowach otaczającego go mroku. - Masz, jedz. - Eragon podsunął Sloanowi połówkę jaszczurki. Rzeźnik, choć nic nie widział, z pewnością poczuł woń jedzenia. - Gdzie ja jestem? - spytał. Drżącymi dłońmi zaczął obmacywać kamienie i rośliny przed sobą. Dotknął też poranionych przegubów i kostek i z oszołomieniem odkrył, że krępujące go więzy zniknęły. - Elfy, a także Jeźdźcy z minionych czasów, nazywali to miejsce Mírnathor. Krasnoludy zwą je Werghadn, a ludzie Szarym Wrzosowiskiem. Jeśli to nic ci nie mówi, może pomóc stwierdzenie, że znajdujemy się kilkanaście staj na południowy-wschód od Helgrindu, w którym cię więziono. Sloan wymówił szeptem słowo: ,,Helgrind". - Ty mnie uratowałeś? - Tak. - A - Pytania zostaw na później. Najpierw to zjedz. Jego szorstki ton zadziałał na rzeźnika niczym cios bata. Sloan wzdrygnął się i sięgnął drżącą ręką po jaszczurkę. Eragon wycofał się na swe miejsce obok kamiennego pieca i zasypał żar kilkoma garściami ziemi, tak by blask ognia nie zdradził ich obecności, gdyby - co było mało prawdopodobne - jeszcze ktoś znalazł się w okolicy. Po pierwszym, niepewnym liźnięciu, by sprawdzić, co dał mu Eragon, Sloan wbił zęby w jaszczurkę i oderwał spory kęs mięsa. Z każdym ugryzieniem wpychał do ust jak najwięcej i gryzł najwyżej raz czy dwa, zanim przełknął i powtórzył cały proces. Oczyszczał kolejne kości ze sprawnością człowieka dysponującego dokładną wiedzą o tym, jak są zbudowane zwierzęta i jak najszybciej można je rozczłonkować. Kostki układał w zgrabny stosik po lewej. Gdy ostatni kęs mięsa z ogona jaszczurki zniknął w gardle Sloana, Eragon podał mu drugiego gada, wciąż całego. Sloan mruknął w podzięce i nadal się napychał, nie próbując nawet otrzeć tłuszczu z ust i brody. Druga jaszczurka okazała się dla niego zbyt duża. Zostawił dwa ostatnie żebra i całą resztę wraz z ogonem, po czym złożył mięso na stosiku kości. Wyprostował plecy, przesunął dłonią po ustach, odgarnął za uszy długie włosy. - Dziękuję ci, szlachetny nieznajomy, za gościnę. Tak wiele czasu minęło, odkąd jadłem prawdziwy posiłek, że chyba cenię to jadło bardziej niż własną wolność... Jeśli mogę spytać, czy wiesz coś o mojej córce Katrinie i o tym, co się z nią stało? Była uwięziona ze mną w Helgrindzie. - W jego głosie dźwięczała cała gama uczuć: szacunek, strach i pokora w obecności nieznanego mocarza, nadzieje i obawy co do losu córki oraz determinacja równie niezłomna jak góry Kośćca. Brakowało natomiast jednego elementu, którego Eragon się spodziewał: wyniosłej pogardy, z którą zawsze traktował go Sloan w Carvahall. - Jest z Roranem. - Z Roranem? Skąd on się tu wziął? Czy Razacowie i jego schwytali, czy też... - Razacowie i ich wierzchowce nie żyją. - Ty ich zabiłeś? Jak?... - Na ułamek sekundy Sloan zamarł, jakby jąkał się całym ciałem, a potem w oszołomieniu otworzył usta, skulił ramiona i przytrzymał się najbliższego krzaka. Pokręcił głową. - Nie, nie, To niemożliwe. Razacowie mówili o tym, żądali odpowiedzi, których nie znałem. Ale myślał To znaczy, kto by uwierzył...? - Jego tors unosił się tak gwałtownie, że Eragon zastanowił się, czy aby nic mu nie jest. Głuchym szeptem, jakby przemawiał po potężnym ciosie w żołądek, Sloan dodał: - Ty nie możesz być Eragonem. Eragona ogarnęło poczucie nieuchronności. Odniósł wrażenie, że jest narzędziem bezlitosnego losu i przeznaczenia, i odparł stosownie, mówiąc wolno, by każde słowo uderzało niczym cios młota i niosło ze sobą wagę jego pozycji, godności i gniewu. - Jestem Eragonem, a nawet znacznie więcej. Jestem Argetlamem, Cieniobójcą i Ognistym Mieczem. Moja smoczyca to Saphira, znana także jako Bjartskular i Płomienny Język. Uczył nas Brom, który był kiedyś Jeźdźcem, a także krasnoludy i elfy. Walczyliśmy z urgalami, Cieniem i Murtaghem, synem Morzana. Służyliśmy Vardenom i ludowi Alagaësii. I sprowadziłem cię tutaj, Sloanie Aldenssonie, by cię osądzić za mord na Byrdzie i zdradę Carvahall Imperium. - Kłamiesz! Nie możesz być... - Kłamię?! - ryknął Eragon. - Ja nie kłamię! Jednym uderzeniem myśli otoczył świadomość Sloana własną i zmusił rzeźnika do przyjęcia wspomnień potwierdzających prawdziwość jego słów. Chciał, by Sloan poczuł moc, którą teraz dysponował, i pojął, że nie jest już do końca człowiekiem. A choć Eragon nie przyznałby się do tego głośno, cieszył się, mając władzę nad człowiekiem, który często mu szkodził i nękał go drwinami, obrażając zarówno jego, jak i całą rodzinę. Wycofał się po niezbyt długiej chwili. Sloan nadal dygotał, nie padł jednak na ziemię i nie skulił się, jak przypuszczał Eragon. Jego twarz stężała jak kamień. - Bądź przeklęty - rzekł. - Nie muszę ci się tłumaczyć, Eragonie, niczyj synu. Zrozum: zrobiłem to, co zrobiłem, dla dobra Katriny i niczego więcej. - Wiem. To jedyny powód, dla którego wciąż żyjesz. - Rób zatem ze mną co chcesz, nie obchodzi mnie to, jeśli tylko jest bezpieczna. No, dalej! Co mnie czeka? Chłosta? Napiętnowanie? Odebrali mi już oczy, więc może jedna z rąk? A może zostawisz mnie tu, bym skonał z głodu albo znów schwytali mnie siepacze Imperium? - Jeszcze nie zdecydowałem. Sloan przytaknął ostrym ruchem głowy i owinął się ciasno łachmanami, dla ochrony przed nocnym chłodem. Siedział wyprostowany, patrząc pustymi oczodołami w mrok okalający pierścieniem obozowisko. Nie błagał. Nie prosił o litość. Nie wypierał się swych czynów i nie próbował ugłaskać Eragona. Siedział tak i czekał, zbrojny w stoicki, niezłomny hart ducha. Jego odwaga zaimponowała Eragonowi. Mroczna kraina wokół nich wydała mu się niewiarygodnie olbrzymia i cały ten ukryty ogrom jakby zbiegał się ku niemu. Uczucie to wzmocniło jeszcze zdenerwowanie Eragona i niepewność dotyczącą czekającego go wyboru. Mój wyrok ukształtuje resztę jego życia, pomyślał. Porzucając na moment myśl o karze, zastanowił się, co właściwie wie o Sloanie. Połączył w myślach wszechpotężną miłość rzeźnika do Katriny - obsesyjną, samolubną i chorą, choć kiedyś będącą czymś normalnym i zdrowym - jego strach i nienawiść do Kośćca, stanowiące owoc rozpaczy po śmierci żony, Ismiry, która zginęła w upadku z jednego owych sięgających chmur szczytów; izolację od pozostałych gałęzi rodziny; dumę z wykonywanej pracy; historie, które słyszał o jego dzieciństwie, i jego własną wiedzę o tym, jak wyglądało życie w Carvahall. Eragon oglądał kolejno w myślach ów zbiór odczuć i informacji, zastanawiając się nad ich znaczeniem. Próbował dopasować je do siebie niczym fragmenty układanki. Rzadko mu się udawało, nie ustępował jednak i stopniowo odkrył miriady połączeń między wydarzeniami i odczuciami życia Sloana. Utkał z nich złożoną sieć, której wzór ukazywał jego istotę. Nałożywszy na nią ostatnią nić, poczuł, że w końcu rozumie powody postępowania Sloana, i przez to zaczął mu współczuć. Co więcej jednak, czuł, że rozumie Sloana, że dotarł do podstawowych elementów jego osobowości, tych których nie da się usunąć, nie zmieniając go nieodwracalnie. Nagle przyszły mu do głowy trzy słowa w pradawnej mowie, zdające się ucieleśniać Sloana, i wyszeptał je bez zastanowienia. Dźwięk owych słów nie mógł dotrzeć do rzeźnika, a jednak mężczyzna się poruszył - jego dłonie zacisnęły się na udach, a twarz się wykrzywiła. Lodowaty dreszcz przebiegł po lewym boku Eragona. I gdy tak patrzył na rzeźnika, na rękach i nogach wystąpiła mu gęsia skórka. Rozważył kilka różnych wyjaśnień, tłumaczących reakcje Sloana, coraz bardziej skomplikowanych, lecz tylko jedno wydało mu się możliwe, choć bardzo mało prawdopodobne. Ponownie wyszeptał trzy słowa i Sloan znów się poruszył. Eragon usłyszał, jak mruczy: - Ktoś przeszedł po moim grobie. Odetchnął głęboko. Trudno mu było uwierzyć, lecz eksperyment nie pozostawiał cienia wątpliwości: przypadkiem natknął się na prawdziwe imię Sloana. To odkrycie go oszołomiło. Znajomość czyjegoś prawdziwego imienia niesie ze sobą wielką odpowiedzialność, daje bowiem absolutną władzę nad tym człowiekiem. Z powodu wiążącego się z tym ryzyka, elfy rzadko ujawniały swe prawdziwe imiona, a jeśli nawet, to tylko tym, którym ufały bez zastrzeżeń. Eragon nigdy wcześniej nie poznał niczyjego prawdziwego imienia. Zawsze przypuszczał, że jeśli tak się stanie, otrzyma dar od kogoś, na kim będzie mu bardzo zależało. Poznanie prawdziwego imienia Sloana bez jego zgody kompletnie go zaskoczyło i sam nie wiedział, co teraz począć. Nagle pojął, że, by odgadnąć prawdziwe imię Sloana, musiał zrozumieć rzeźnika lepiej niż samego siebie, nie miał bowiem najbledszego pojęcia, jak brzmi jego własne. Świadomość ta okazała się niezbyt przyjemna. Podejrzewał, że biorąc pod uwagę naturę jego wrogów, brak pełnej wiedzy o nim samym może się okazać groźny. Poprzysiągł zatem, że poświęci więcej czasu rozmyślaniom i próbom odkrycia własnego prawdziwego imienia. Może Oromis i Glaedr mi je podadzą? - pomyślał. Pośród wątpliwości i zamętu, jakie wzbudziło w Eragonie odkrycie prawdziwego imienia Sloana, w jego umyśle zakiełkował pomysł, co począć z rzeźnikiem. Jednak, nawet gdy miał już wstępną koncepcję, potrzebował dobrych dziesięciu minut, by doszlifować resztę planu i upewnić się, że zadziała tak jak zamierzał. Gdy Eragon wstał i wyszedł z obozu na mroczne ziemie pod gwiaździstym niebem, Sloan przekrzywił głowę. - Dokąd idziesz? - spytał. Eragon milczał. Wędrował przez głuszę, aż w końcu natknął się na niski, szeroki kamień pokryty plamami porostów. Pośrodku kamienia utworzyło się głębokie jak misa zagłębienie. - Adurna r?sa - powiedział Eragon. Wokół kamienia zaczęły się wyłaniać z ziemi niezliczone maleńkie kropelki wody, zbierające się w krystalicznie czyste, srebrzyste strużki, unoszące się i - tworząc przy tym dziesiątki łuków - wpadające do zagłębienia. Gdy woda zaczęła się przelewać i spływać na ziemię, tylko po to, by znów pochwyciło ją zaklęcie, Eragon zatrzymał przepływ magii. Zaczekał, aż powierzchnia kałuży stanie się idealnie nieruchoma, niczym lustro - patrzył teraz na naczynie pełne gwiazd - i rzekł: - Draumr kópa. - Następnie wypowiedział wiele dodatkowych słów, recytując zaklęcie pozwalające mu nie tylko widzieć, ale i rozmawiać na odległość. Oromis nauczył go tej odmiany postrzegania dwa dni przed tym, nim Eragon z Saphirą odlecieli z Ellesméry do Surdy. Woda gwałtownie poczerniała, jakby ktoś zdmuchnął gwiazdy niczym świece. Parę chwil później pośrodku tafli pojawił się jaśniejszy owal i Eragon ujrzał wnętrze wielkiego białego namiotu, oświetlone pozbawionym płomienia blaskiem czerwonego erisdaru, jednej z magicznych elfickich lamp. W zwykłych okolicznościach Eragon nie mógłby postrzegać osoby bądź miejsca, których wcześniej nie oglądał. Lecz widzące szkło elfów zaklęto tak, by przekazało obraz otoczenia każdemu, kto się z nim skontaktuje. Podobnie zaklęcie Eragona przekazywało obraz jego i jego otoczenia na powierzchnię szkła. Ta metoda pozwalała nieznajomym kontaktować się ze sobą niezależnie od odległości, co stanowiło bezcenną umiejętność w czasie wojny. W polu widzenia Eragona pojawił się wysoki elf o srebrnych włosach i w zbroi; Eragon rozpoznał lorda Dätherdra, który doradzał królowej Islanzadí i był przyjacielem Aryi. Jeśli nawet Dätherd zdumiał się, widząc Eragona, nie pokazał tego po sobie; skłonił głowę, przyłożył dwa palce prawej dłoni do ust i rzekł melodyjnym głosem: - Atra esterní ono thelduin, Eragon Shurtugal. Przełączając się w myślach na pradawną mowę, Eragon powtórzył gest palcami. - Atra du evarinyo ono varda, Dätherd Vaodhr. - Cieszę się, widząc, że dobrze się miewasz, Cieniobójco - rzekł Dathr nadal w swym ojczystym języku. - Arya Dröttningu poinformowała nas o twej misji kilka dni temu i odtąd bardzo niepokoiliśmy się o ciebie i Saphirę. Ufam, że wszystko poszło dobrze. - Owszem, ale natknąłem się na nieprzewidziany problem i jeśli mogę, chciałbym zasięgnąć rady królowej Islanzadí i wysłuchać jej mądrych słów. Kocie oczy Dätherda niemal się zamknęły; wyglądały teraz jak dwie ukośne szparki, nadając twarzy groźny, nieprzenikniony wyraz. - Wiem, że nie prosiłbyś o to, gdyby sprawa nie była ważna, Eragon-vodhr, lecz strzeż się: naciągnięty łuk może równie łatwo pęknąć i zranić łucznika, jak posłać w powietrze strzałę... Jeśli sobie życzysz, zaczekaj, a ja poszukam królowej. - Zaczekam. I szczerze dziękuję za pomoc, Dätherd-vodhr. Gdy elf odwrócił się od widzącego szkła, Eragon skrzywił się lekko. Nie znosił oficjalnego zachowania tego ludu, najbardziej jednak nie lubił interpretować ich enigmatycznych stwierdzeń. Czy ostrzegał mnie, że snucie planów i spiskowanie bez wiedzy królowej to niebezpieczna rozrywka, czy też twierdził, że Islanzadí jest naciągniętym łukiem, który może pęknąć? A może chodziło mu o coś zupełnie innego? Przynajmniej mogę nawiązać kontakt z elfami, pomyślał Eragon. Zaklęcia ochronne elfów nie pozwalały niczemu magicznemu przekroczyć granic Du Weldenvarden. Obejmowało to także postrzeganie na odległość. Dopóki elfy pozostawały w swych miastach, można się było z nimi porozumiewać jedynie wyprawiając do puszczy posłańców. Teraz jednak, kiedy wymaszerowały, porzucając cień ogromnych sosen o czarnych szpilkach, potężne zaklęcia już ich nie chroniły i można było korzystać z narzędzi takich jak widzące szkło. Z każdą upływającą chwilą Eragon niepokoił się coraz bardziej. - No, dalej - wymamrotał. Szybko rozejrzał się, sprawdzając, czy żaden człowiek bądź bestia nie podkrada się do niego, podczas gdy on wpatruje się w taflę wody. Z odgłosem podobnym do rozdzieranej tkaniny zasłona w wejściu do namiotu uniosła się gwałtownie, gdy królowa Islanzadí pchnęła ją, maszerując wprost do widzącego szkła. Miała na sobie jasny pancerz ze złotych łusek, a także nagolenniki i kolczugę oraz przepięknie zdobiony hełm - wysadzany opalami i innymi drogocennymi kamieniami - spod którego wypływały bujne czarne włosy. Ramiona okrywała czerwona peleryna, oblamowana bielą; Eragonowi skojarzyła się z nadciągającym frontem burzowym. Islanzadí dzierżyła w lewej dłoni nagi miecz, a prawa, pusta, wyglądała jakby była okryta szkarłatną rękawicą. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że jej rękę pokrywa świeża krew. Na widok Eragona ukośne brwi Islanzadí się ściągnęły. W tym momencie była niezwykle podobna do Aryi, choć postawę miała jeszcze godniejszą i bardziej imponującą od córki. Była piękna i straszliwa, niczym złowieszcza bogini wojny. Eragon dotknął ust palcami, po czym obrócił prawą dłoń przy piersi, w elfim geście lojalności i szacunku i wyrecytował początek tradycyjnego pozdrowienia. Przemawiał pierwszy, co powinien uczynić, zwracając się do kogoś wyższego rangą. Islanzadí udzieliła odpowiedzi. Próbując ją zadowolić i zademonstrować znajomość zwyczajów elfów, Eragon zakończył trzecią, opcjonalną częścią pozdrowienia ,,I niechaj pokój zagości w twoim sercu". Surowa twarz królowej odrobinę złagodniała, na jej wargach zatańczył lekki uśmiech, jakby w uznaniu jego manewru. - I w twoim także, Cieniobójco. - W jej niskim, melodyjnym głosie pobrzmiewały echa szumiących sosnowych szpilek, bulgoczących strumieni i muzyki wygrywanej na trzcinowych fletniach. Wsunęła miecz do pochwy, przeszła przez namiot do składanego stołu i stanęła zwrócona bokiem do Eragona, zmywając krew ze skóry wodą z dzbana. - Lękam się jednak, że w tych czasach niełatwo o pokój. - Toczycie ciężkie walki, Wasza Wysokość? - Już wkrótce. Mój lud zbiera się przy zachodniej granicy Du Weldenvarden, gdzie możemy przygotować się do zabijania i bycia zabijanymi, pozostając w pobliżu drzew, które tak bardzo kochamy. Żyjemy w rozproszeniu, nie maszerujemy w oddziałach i szeregach jak inni, by nie zadawać ran ziemi, toteż trzeba czasu, byśmy zdołali tam dotrzeć z najdalszych zakątków puszczy. - Rozumiem, tyle ż - Szukał sposobu wyrażenia tego dyplomatycznie, w sposób, który by jej nie uraził. - Skoro walki jeszcze się nie zaczęły, przyznam, że zastanawiam się, skąd plamy posoki na twej dłoni. Islanzadí strząsnęła krople wody z palców i uniosła doskonałe, złocistobrązowe przedramię, ukazując je Eragonowi, który nagle uświadomił sobie, że to królowa pozowała do rzeźby dwóch splecionych rąk, stojącej w wejściu jego domu na drzewie w Ellesmérze. - Już nie. Krew pozostawia trwałe ślady na naszej duszy, nie na ciele. Powiedziałam, że wkrótce dojdzie do ciężkich walk, a nie: że jeszcze się nie zaczęły. - Zsunęła rękaw tuniki i miękkiego pancerza, ukrywając rękę. Zza wysadzanego klejnotami pasa okalającego smukłą kibić wyjęła rękawicę haftowaną srebrną nicią i wsunęła na dłoń. - Obserwowaliśmy miasto Ceunon, bo zamierzamy zaatakować je pierwsze. Dwa dni temu nasi zwiadowcy zauważyli grupy ludzi i mułów, podróżujące z Ceunonu do Du Weldenvarden. Sądziliśmy, że zamierzają zebrać drwa ze skraju lasu, jak to często czynią. Tolerujemy to, bo ludzie muszą mieć drewno, a drzewa na granicy są młode i pozostają poza naszym wpływem. Zresztą, do tej pory nie chcieliśmy się narażać. Grupy jednak nie zatrzymały się na granicy. Wtargnęły głęboko do Du Weldenvarden, podążając szlakami zwierząt, które najwyraźniej znały. Ludzie szukali najwyższych, najgrubszych drzew - drzew równie starych, jak sama Alagaësia, drzew wysokich i sędziwych już wtedy, kiedy krasnoludy odkryły Farthen D?r. Gdy je znaleźli, zaczęli je ścinać. - W głosie Islanzadí zadźwięczał gniew. - Z ich słów dowiedzieliśmy się, po co tu przybyli. Galbatorix potrzebował największych możliwych drzew, by odtworzyć maszyny oblężnicze i tarany, które stracił podczas bitwy na Płonących Równinach. Gdyby mieli niewinne, szlachetne zamiary, może wybaczylibyśmy im utratę jednego monarchy naszego lasu. Może nawet dwu. Ale nie dwudziestu ośmiu. Eragon poczuł nagły chłód. - Co zrobiliście? - spytał, choć podejrzewał, że zna odpowiedź. Islanzadí uniosła wysoko głowę, rysy jej twarzy stwardniały. - Towarzyszyłam dwóm naszym zwiadowcom. Wspólnie wskazaliśmy ludziom ich błąd. W przeszłości mieszkańcy Ceunonu dobrze wiedzieli, że nie powinni wkraczać na nasze tereny. Dziś przypomnieliśmy im, dlaczego tak było. - Nieświadomie potarła prawą dłoń, jakby ją zabolała, i spojrzała gdzieś poza widzące szkło, skupiając się na własnych wizjach. - Wiesz już, Eragon-finiarel, jak to jest dotknąć siły życiowej roślin i zwierząt wokół siebie. Wyobraź sobie, jak bardzo byś je cenił, gdybyś dysponował tą umiejętnością od stuleci. Oddajemy część siebie, by zachować Du Weldenvarden, i ta puszcza stanowi przedłużenie naszych ciał i umysłów. Jeśli ktoś zadaje jej ból, to i nam takż Niełatwo wzbudzić gniew naszego ludu, lecz kiedy już tak się stanie, to podobnie jak smoki, wpadamy w szał. Minęło ponad sto lat, odkąd ja i większość innych elfów przelewaliśmy krew w bitwie. Świat zapomniał, do czego jesteśmy zdolni. Być może nasza siła zmalała od czasu upadku Jeźdźców, ale wciąż potrafimy wiele zdziałać. Nasi wrogowie odczują lęk, jakby zwróciły się przeciw nim same żywioły. Jesteśmy starszą rasą, nasza wiedza i umiejętności dalece przewyższają śmiertelników. Niech Galbatorix i jego sojusznicy się strzegą, bo my, elfy, zamierzamy opuścić nasz las. Powrócimy tu tryumfalnie bądź w ogóle. Eragon zadrżał. Nawet w czasie pojedynku z Durzą nigdy nie zetknął się z podobną determinacją i brakiem litości. To nieludzkie, pomyślał, po czym zaśmiał się drwiąco w duchu. Oczywiście, że nie, i powinienem o tym pamiętać. Choć wyglądamy podobnie - w moim przypadku niemal identycznie - nie jesteśmy tacy sami. - Jeśli zajmiecie Ceunon, to jak zapanujecie nad tamtejszymi ludźmi? Może i nienawidzą Imperium bardziej niż śmierci, ale wątpię, czy wam zaufają. Choćby dlatego, że to ludzie, a wy jesteście elfami. Islanzadí machnęła ręką. - To nieważne. Gdy znajdziemy się wewnątrz miejskich murów, potrafimy dopilnować, by nikt się nam nie sprzeciwił. Nie pierwszy raz walczymy z takimi jak wy. - Zdjęła hełm, spod którego wysypała się kaskada kruczych włosów, okalając twarz niczym rama obraz. - Nie ucieszyłam się na wiadomość o twoim wypadzie do Helgrindu. Zakładam jednak, że atak już się dokonał i zakończył zwycięsko. - Tak, Wasza Wysokość. - Zatem moje protesty nie mają sensu. Ostrzegam cię jednak, Eragonie Shurtugalu, nie podejmuj się kolejnych bezsensownie niebezpiecznych wypraw. To, co powiem, zabrzmi okrutnie: twoje życie jest ważniejsze niż szczęście twego kuzyna. - Przysiągłem Roranowi, że mu pomogę. - Zatem przysiągłeś pochopnie, nie rozważywszy konsekwencji. - Czy wolałabyś, żebym porzucił tych, na których mi zależy? Gdybym tak uczynił, stałbym się człowiekiem niegodnym szacunku i zaufania. Nie zasługiwałbym na pokładane we mnie nadzieje ludzi, którzy wiedzą, że w jakiś sposób obalę Galbatorixa. Poza tym, dopóki Katrina pozostawała zakładniczką króla, Roran był narażony na jego manipulacje. Królowa uniosła ostrą jak sztylet brew. - Mogłeś zapobiec temu zagrożeniu ze strony Galbatorixa, ucząc Rorana pewnych przysiąg w tej mowie, języku Nie twierdzę, że masz odrzucić przyjaciół i rodzinę, to byłoby szaleństwo. Pamiętaj jednak zawsze o co toczy się gra: o całą Alagaësię. Jeśli teraz poniesiemy klęskę, tyrania Galbatorixa ogarnie wszystkie rasy, a jego panowanie nie będzie miało końca. Jesteś ostrzem włóczni naszych wysiłków i jeśli ostrze się złamie, włócznia odbije się od zbroi przeciwnika i my także zginiemy. Płaty porostów pękły pod palcami Eragona, ściskającymi krawędź kamiennej misy. Z trudem zwalczył cisnącą się na usta impertynencką uwagę o tym, że dobrze wyposażony wojownik powinien prócz włóczni mieć jeszcze miecz bądź inną zapasową broń. Nie odpowiadał mu kierunek, w jakim zmierzała ich rozmowa, i pragnął jak najszybciej zmienić temat; nie nawiązał kontaktu z królową po to, by robiła mu wyrzuty niczym niesfornemu dziecku. Mimo wszystko jednak zgoda na to, by niecierpliwość zapanowała nad jego uczynkami, w niczym by nie pomogła. Zachował zatem spokój. - Proszę, Wasza Wysokość, uwierz, że traktuję twoje troski bardzo, bardzo poważnie. Mogę tylko rzec, że gdybym nie pomógł Roranowi, byłbym równie nieszczęśliwy jak on. A gdyby spróbował uwolnić Katrinę sam i zginął, czułbym się jeszcze gorzej. Tak czy inaczej, byłbym zbyt wstrząśnięty, by na cokolwiek wam się przydać. Czy nie możemy zgodzić się co do tego, że mamy w tej kwestii różne zdania? Żadne z nas nie zdoła przekonać drugiego. - Doskonale - odparła Islanzadí. - Zostawimy tę kwestię... na razie. Nie sądź jednak, że unikniesz dokładnej oceny twojej decyzji, Eragonie Smoczy Jeźdźcze. I mam wrażenie, że traktujesz swe podstawowe obowiązki niepokojąco lekko, a to bardzo poważna sprawa. Pomówię o tym z Oromisem, on zdecyduje, co mamy z tobą począć. Teraz powiedz, dlaczego prosiłeś o tę audiencję? Eragon kilka razy zacisnął zęby, nim w końcu zdołał uprzejmym tonem opisać wydarzenia tego dnia, powody tego, jak postąpił ze Sloanem, i karę wymyśloną dla rzeźnika. Kiedy skończył, Islanzadí odwróciła się na pięcie i zaczęła krążyć po namiocie, gibka niczym kot. Po chwili się zatrzymała. - Postanowiłeś zostać w samym sercu Imperium po to, by ocalić życie mordercy i zdrajcy. Jesteś sam z tym człowiekiem, pieszo, bez zapasów i broni - prócz magii - a wrogowie depczą ci po piętach. Widzę, że moje wcześniejsze uwagi były więcej niż uzasadnione. - Wasza Wysokość, jeśli musisz się na mnie gniewać, to gniewaj się później. Chcę rozwiązać to szybko i odpocząć nieco przed świtem; jutro czeka mnie wiele mil drogi. Królowa skinęła głową. - Najważniejsze jest twoje przetrwanie. Będę wściekła po naszej Co do twej prośby, coś takiego nie ma precedensu w naszych dziejach. Na twoim miejscu zabiłabym Sloana i tym samym pozbyła się problemu. - Wiem, Wasza Wysokość. Widziałem kiedyś, jak Arya zabiła rannego białozora, stwierdziła bowiem, że i tak niechybnie umrze, a w ten sposób oszczędziła ptakowi wielu godzin cierpienia. Może powinienem postąpić tak samo ze Sloanem, ale nie mogłem. Myślę, że żałowałbym tego przez resztę życia. Albo, co gorsza, że czyn ten ułatwiłby mi w przyszłości zabijanie. Islanzadí westchnęła, nagle wydała się znużona. Eragon przypomniał sobie, że ona także walczyła tego dnia. - Choć Oromis był twoim prawdziwym nauczycielem, dowiodłeś właśnie, że nie jesteś dziedzicem jego, lecz Broma. Ze wszystkich znanych mi osób tylko Brom potrafił wplątywać się w równie liczne tarapaty. Podobnie jak on, zawsze znajdujesz najgłębszy zbiornik ruchomych piasków i wskakujesz w sam jego środek. Eragon ukrył uśmiech; to porównanie bardzo go ucieszyło. - Co będzie ze Sloanem? - spytał. - Jego los spoczywa teraz w twych rękach, Wasza Wysokość. Islanzadí usiadła powoli na stołku obok składanego stolika. Złożyła dłonie na kolanach i spojrzała gdzieś poza widzące zwierciadło. Wyglądała teraz jak tajemniczy obserwator, piękna maska, której Eragon, mimo najszczerszych starań, nie potrafił przeniknąć, skrywała myśli i uczucia królowej. - Skoro uznałeś za stosowne ocalić życie tego człowieka - powiedziała - zadając sobie przy tym wiele trudu, nie mogę odmówić twej prośbie i pozbawić znaczenia twego poświęcenia. Jeśli Sloan przetrwa trudy, które mu wyznaczyłeś, Gilderien Mądry pozwoli mu przejść, a my zapewnimy pokój, łóże i strawę. Więcej nie mogę przyrzec, gdyż to, co się stanie później, zależy od samego Sloana. Ale jeśli wypełni wzmiankowane przez ciebie warunki, owszem, rozjaśnimy jego ciemność. - Dziękuję, Wasza Wysokość. Jesteś, pani, niezmiernie hojna. - Nie, nie hojna, praktyczna. Ta wojna nie pozwala na hojność. Idź i rób co musisz. I bądź ostrożny, Eragonie Cieniobójco. - Wasza Wysokość. - Skłonił się. - Jeśli mogę prosić o jeszcze jedno: czy zechcesz nie wspominać Aryi, Nasuadzie i reszcie Vardenów o sytuacji, w jakiej się znalazłem? Nie chcę, by martwili się o mnie dłużej niż to konieczne, a wkrótce i tak się dowiedzą od Saphiry. - Rozważę twoją prośbę. Eragon czekał. Gdy jednak nie odezwała się więcej i pojął, że nie zamierza ogłosić mu swej decyzji, skłonił się ponownie, powtarzając: - Dziękuję. Lśniący obraz na powierzchni wody zamigotał i zniknął w ciemności, gdy Eragon przerwał działanie zaklęcia, którym go wywołał. Zakołysał się na piętach, spoglądając w niezliczone gwiazdy i przyzwyczajając wzrok do słabego, migotliwego blasku. Potem porzucił zwietrzały kamień z kałużą wody i pomaszerował wśród traw i krzaków do obozu, gdzie Sloan wciąż siedział wyprostowany, sztywny jak żelazny pręt. Eragon trącił stopą kamyk. Na ów dźwięk Sloan obrócił głowę. - Podjąłeś już decyzję? - spytał ostro. - Tak - odrzekł Eragon. Zatrzymał się i przykucnął przed rzeźnikiem, opierając się jedną ręką o ziemię. - Słuchaj uważnie, bo nie zamierzam niczego powtarzać. Zrobiłeś to, co zrobiłeś, z powodu miłości do Katriny, tak przynajmniej twierdzisz. Ale, choć tego nie przyznasz, wierzę, że próbując rozdzielić ją z Roranem, byłeś posłuszny innym, niższym uczuciom. nienawiś mściwoś i własnemu bólowi. Wargi Sloana zacisnęły się, tworząc białą wąską kreskę. - Krzywdzisz mnie. - Nie, nie sądzę. Ponieważ sumienie nie pozwala mi cię zabić, twoja kara musi być najstraszniejsza, jaką tylko zdołam wymyślić. Wierzę, że to, co powiedziałeś wcześniej, jest prawdą, że Katrina jest dla ciebie ważniejsza niż cokolwiek innego. Zatem oto twoja kara: nigdy już nie zobaczysz córki, nie spotkasz się z nią ani z nią nie pomówisz, nawet na łożu śmierci. I będziesz żył ze świadomością, że jest z Roranem i że oboje są szczęśliwi bez ciebie. Sloan wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. - To niby twoja kara? Ha! Nie możesz mi jej narzucić! Nie masz więzienia, w którym mógłbyś mnie zamknąć. - Jeszcze nie skończyłem. Wymuszę ją, każąc ci złożyć przysięgi w mowie elfów - języku prawdy i magii - byś dotrzymał warunków wyroku. - Nie zmusisz mnie do dania ci słowa - warknął Sloan. - Nawet gdybyś mnie torturował. - Zmuszę i nie będę cię torturował. Co więcej, nałożę na ciebie przymus podążania na północ, dopóki nie dotrzesz do miasta elfów Ellesméry, stojącego w sercu puszczy Du Weldenvarden. Możesz próbować mu się oprzeć, jeśli chcesz, ale, nieważne jak długo będziesz walczył, zaklęcie będzie cię dręczyć niczym nieznośnie swędząca rana, aż w końcu go posłuchasz i wyruszysz do królestwa elfów. - Brak ci odwagi, żeby mnie zabić? - spytał Sloan. - Jesteś zbyt wielkim tchórzem, by przyłożyć mi ostrze do gardła, toteż każesz mi wędrować w głuszy, ślepemu i zagubionemu, dopóki nie zabije mnie zmęczenie bądź zwierzęta? - Splunął na lewo od Eragona. - Jesteś jedynie żółtobrzuchym pomiotem sparszywiałego tryka, jesteś bękartem, niechcianym cielakiem, zafajdanym obleśnym gnojarzem, zarzyganym draniem, jadowitą ropuchą, mizernym zapłakanym pomiotem tłustej świni. Nie oddałbym ci nawet kromki chleba, choćbyś konał z głodu, kropli wody, choćbyś płonął, żebraczego grobu, gdybyś umarł. Masz ropę zamiast szpiku, grzyb zamiast mózgu, ty nieprawy wypierdku! W przekleństwach Sloana było coś obscenicznie imponującego, choć podziw, jaki wzbudziły w Eragonie, nie zmieniał wcale faktu, że miał ochotę udusić rzeźnika gołymi rękami, albo przynajmniej odpłacić mu tym samym. Pragnienie zemsty przezwyciężyło jednak podejrzenie, że Sloan z rozmysłem próbuje go rozwścieczyć, tak by powalił go, obdarowując szybką, niezasłużoną śmiercią. - Może i jestem bękartem, lecz nie mordercą - odparł. Sloan odetchnął głośno. Nim zdążył znów zasypać go potokiem obelg, Eragon dodał: - Gdziekolwiek pójdziesz, nie zabraknie ci jadła, a dzikie stworzenia cię nie zaatakują. Rzucę na ciebie czary, które powstrzymają ludzi i zwierzęta przed nękaniem ciebie i sprawią, że w razie potrzeby przyniosą ci strawę. - Nie możesz tego zrobić - wyszeptał Sloan. Nawet w blasku gwiazd Eragon ujrzał, jak z jego skóry znikają resztki kolorów, pozostawiając ją białą jak kość. - Nie masz takiej mocy. I nie masz prawa. - Jestem Smoczym Jeźdźcem, mam takie samo prawo jak królowie bądź królowe. A potem Eragon, którego znużyła rozmowa ze Sloanem, wymówił prawdziwe imię rzeźnika dość głośno, by tamten usłyszał. Na twarzy Sloana pojawił się wyraz grozy i zrozumienia. Uniósł przed sobą ręce i zawył jak dźgnięty nożem. Jego krzyk był ochrypły, gorzki i rozpaczliwy: krzyk człowieka skazanego przez samą swoją naturę na los, jakiego nie zdoła uniknąć. Upadł w przód, wspierając się na dłoniach, i w tej pozycji się rozpłakał. Długie włosy przysłoniły mu twarz. Eragon patrzył, zafascynowany reakcją Sloana. Czy poznanie prawdziwego imienia działa tak na każdego? Czy mnie też by to spotkało? Z twardym sercem, nie zważając na cierpienie rzeźnika, Eragon zabrał się za to, co mu zapowiedział. Powtórzył prawdziwe imię Sloana, po czym, słowo po słowie, zaczął przekazywać rzeźnikowi przysięgi w pradawnej mowie, które miały sprawić, że Sloan już nigdy nie spotka Katriny ani nie nawiąże z nią kontaktu. Tamten opierał się, łkając, zawodząc i zgrzytając zębami. Nieważne jednak, jak zacięcie walczył, nie miał wyboru, musiał słuchać za każdym razem, gdy Eragon przywoływał jego prawdziwe imię. A gdy skończyli z przysięgami, Eragon rzucił pięć zaklęć, które poprowadzą Sloana do Ellesméry, będą go chronić przed wszelkimi atakami i nakażą ptakom, zwierzętom i rybom żyjącym w rzekach i jeziorach go karmić. Ułożył je przy tym tak, by czerpały energię z rzeźnika, nie z niego. Gdy dokończył ostatni wers, po północy pozostało jedynie wspomnienie. Oszołomiony zmęczeniem, wsparł się na głogowym kiju. Sloan leżał skulony u jego stóp. - Skończyłem - oznajmił Eragon. Postać na ziemi jęknęła bełkotliwie, brzmiało to tak, jakby Sloan próbował coś powiedzieć. Marszcząc brwi, Eragon ukląkł obok niego. Policzki rzeźnika były czerwone i zakrwawione w miejscach gdzie poorał je paznokciami. Ciekło mu z nosa, z lewego, mniej okaleczonego oczodołu kapały łzy. W sercu Eragona wezbrała litość i poczucie winy. Nie ucieszył go żałosny stan Sloana. Rzeźnik był człowiekiem złamanym, pozbawionym wszystkiego, co cenił, łącznie z kłamstwami, które sobie wmawiał. I to właśnie Eragon go złamał. Na myśl o tym czynie poczuł się zbrukany, jakby zrobił coś wstydliwego. To było konieczne, pomyślał, ale nikt nie powinien być zmuszony, by robić podobne rzeczy. Z ust Sloana dobiegł kolejny jęk. - ...Tylko kawałek liny - rzekł. A potem: - ... nie, proszę Bełkot rzeźnika ucichł. Eragon położył dłoń na jego ramieniu. Sloan natychmiast zesztywniał. - Eragonie - wyszeptał. - jestem ślepy, a ty każesz mi ruszać w drogę, błąkać się samotnie. Jestem przeklęty i przymuszony. Wiem, kim jestem, i nie mogę tego znieść. Pomóż mi, zabij mnie! Uwolnij od tego bólu. Kierowany impulsem Eragon wcisnął mu w prawą dłoń głogowy kij. - Weź moją laskę - rzekł - niech cię poprowadzi w podróży. - Zabij mnie! - Nie. Z gardła Sloana wydarł się ochrypły krzyk. Mężczyzna szarpnął się z boku na bok, tłukąc o ziemię pięściami. - Okrutny! Jakiż jesteś okrutny. - Tracąc resztkę sił, skulił się jeszcze mocniej, dysząc i jęcząc. Eragon pochylił się nad Sloanem i przysunął wargi do jego ucha. - Nie jestem pozbawiony litości - wyszeptał. - Daję ci zatem tę nadzieję: jeśli dotrzesz do Ellesméry, zastaniesz czekający na ciebie dom. Elfy zajmą się tobą i pozwolą robić co tylko zechcesz przez resztę życia. Z jednym wyjątkiem: gdy raz przekroczysz granicę Du Weldenvarden, nie będziesz mógł go opuścić. Sloanie, wysłuchaj mnie. Żyjąc pośród elfów, odkryłem, że prawdziwe imię człowieka zmienia się często wraz z jego wiekiem. Rozumiesz, co to znaczy? To, kim jesteś, nie jest ustalone raz na zawsze. Jeśli zechcesz, możesz sam się odmienić. Sloan nie odpowiedział. Eragon zostawił kij obok niego, przeszedł na drugą stronę obozu i wyciągnął się na ziemi. Już z zamkniętymi oczami wymamrotał zaklęcie, które obudzi go przed świtem. A potem pozwolił sobie osunąć się w kojące objęcia drzemki na jawie. *** Kiedy w głowie Eragona odezwało się ciche brzęczenie, Szare Wrzosowiska wciąż były zimne, mroczne i niegościnne. - Letta - rzekł i dźwięk ucichł. Z jękiem przeciągnął obolałe mięśnie, wstał i uniósł ręce nad głowę, potrząsając nimi, by rozruszać krew w żyłach. Plecy bolały go tak bardzo, że miał nadzieję, że minie nieco czasu, nim będzie musiał znów posłużyć się bronią. Opuścił ręce i poszukał wzrokiem Sloana. Rzeźnik zniknął. Eragon uśmiechnął się na widok śladów, którym towarzyszył odcisk kija. Choć chwiejne, skręcające, to w jedną, to w drugą stronę, ogólnie rzecz biorąc, wiodły na północ, w stronę wielkiej puszczy elfów. Chcę, żeby mu się udało, pomyślał z lekkim zdumieniem Eragon. Chcę, żeby mu się udało, bo oznaczałoby to, że wszyscy mamy szansę odpokutowania za nasze błędy. A jeśli Sloan zdoła naprawić skazy swego charakteru i pogodzić się ze złem, które sprowadził, odkryje, że jego przyszłość nie jest tak mroczna, jak się wydaje. Eragon nie powiedział rzeźnikowi, że jeśli dowiedzie, iż szczerze żałuje swych zbrodni i że stał się innym, lepszym człowiekiem, królowa Islanzadí każe swym władającym magią przywrócić mu wzrok. Była to nagroda, na którą musiał zasłużyć, nie wiedząc o jej istnieniu, w przeciwnym razie mógłby spróbować oszukać elfy, tak by obdarzyły go nią przedwcześnie. Długą chwilę Eragon wpatrywał się w odciski stóp, potem uniósł wzrok ku horyzontowi. - Powodzenia - rzekł. Zmęczony, ale też zadowolony, odwrócił się plecami do śladów Sloana i ruszył biegiem przez Szare Wrzosowiska. Wiedział, że na północnym zachodzie znajduje się starożytne wzniesienie z piaskowca, na którym Brom spoczywa w diamentowym grobowcu. Bardzo pragnął zboczyć z drogi i odwiedzić go, ale nie śmiał. Jeśli bowiem Galbatorix odkrył to miejsce, z pewnością posłał swych agentów, by go tam szukali. - Wrócę tu - rzekł. - Przyrzekam ci, Bromie: któregoś dnia wrócę. Znów ruszył przed siebie. Próba Długich Noży - Ale my jesteśmy twoim ludem! Fadawar, wysoki czarnoskóry mężczyzna o orlim nosie przemawiał z tym samym naciskiem i przeciągłą intonacją, którą Nasuada zapamiętała z dzieciństwa w Farthen D?rze, gdy pojawiali się emisariusze plemienia ojca, a ona drzemała na kolanach Ajihada, słuchając, jak rozmawiają i palą ziele cardus. Teraz spojrzała na Fadawara, żałując, że nie jest wyższa o sześć cali, by móc patrzeć wojownikowi i jego czterem sekundantom prosto w oczy. Przywykła jednak do mężów górujących nad nią. Znacznie gorszy był fakt, że znalazła się pośród ludzi ciemnoskórych jak ona. Dziwnie się czuła, nie będąc obiektem zaciekawionych spojrzeń i wyszeptywanych uwag. Stała przed rzeźbionym krzesłem, na którym zasiadała, udzielając audiencji - jednym z nielicznych mebli, jakie Vardeni zabrali ze sobą na tę kampanię - w czerwonym pawilonie dowodzenia. Słońce chyliło się ku zachodowi, jego promienie przenikały przez prawą ścianę namiotu niczym przez witraż, zalewając wnętrze krwistym blaskiem. Połowę pawilonu zajmował długi niski stół, pokryty rozrzuconymi raportami i mapami. Wiedziała, że tuż przy wejściu czeka sześciu członków jej straży osobistej - po dwóch ludzi, krasnoludów i urgali. Każdy trzymał w dłoni broń, gotów zaatakować, gdyby cokolwiek sugerowało, że grozi jej niebezpieczeństwo. Jörmundur, jej najstarszy i najbardziej zaufany dowódca, przydzielił Nasuadzie strażników w dniu śmierci Ajihada. Wówczas nie było ich tak wielu, jednakże w dniu po bitwie na Płonących Równinach wyraził głęboką troskę o jej niebezpieczeństwo. Troskę, dodał, przez którą często nie mógł sypiać nocami i czuł ostre pieczenie w żołądku. A że w Aberonie zaatakował ją zabójca, a niecały tydzień wcześniej Murtaghowi udało się zabić króla Hrothgara, według Jörmundura Nasuada powinna stworzyć osobny oddział zajmujący się wyłącznie obroną jej osoby. Protestowała, mówiąc, że podobne środki to przesada, lecz nie zdołała przekonać Jörmundura. Zagroził rezygnacją ze swych stanowisk, jeśli Nasuada odmówi podjęcia środków ostrożności, które on uznał za właściwe. W końcu ustąpiła, tylko po to, by przez następną godzinę targować się, ilu strażników ma jej pilnować. Jörmundur chciał co najmniej dwunastu na jednej zmianie, Nasuada najwyżej czterech. W końcu zgodzili się na sześciu. Wciąż uważała, że to zbyt wielu, martwiła się, że przez nich wygląda na słabą albo, co gorsza, że ludzie uznają to za próbę zastraszenia tych, z którymi się spotyka. I znów jej protesty nie zdołały przekonać Jörmundura. Gdy oskarżyła go o bycie upartym starym męczyduszą, roześmiał się tylko. - Lepszy uparty stary męczydusza niż zawzięty martwy młodzik. Ponieważ członkowie jej świty zmieniali się co sześć godzin, w sumie do ochrony Nasuady wyznaczono trzydziestu czterech żołnierzy, w tym dziesięciu dodatkowych, gotowych zastąpić swych towarzyszy w razie choroby, obrażeń bądź śmierci. To Nasuada nalegała, by kandydaci pochodzili ze wszystkich trzech śmiertelnych ras sprzymierzonych przeciw Galbatorixowi. W ten sposób miała nadzieję zjednoczyć żołnierzy, a także przekazać im, że reprezentuje interesy wszystkich ras pod jej komendą, nie tylko ludzi. Chętnie uwzględniłaby także elfy, lecz w tej chwili tylko Arya walczyła u boku Vardenów i ich sprzymierzeńców, a dwunastu magów, których Islanzadí wysłała do ochrony Eragona, jeszcze nie dotarło. Ku zawodowi Nasuady, strzegący jej ludzie i krasnoludy odnosili się wrogo do służących z nimi urgali. Przewidziała tę reakcję, nie zdołała jednak jej załagodzić. Wiedziała, że trzeba czegoś więcej niż jednej wspólnej bitwy, by złagodzić napięcia pomiędzy rasami, które walczyły ze sobą i nienawidziły się od pokoleń. Ucieszył ją jednak fakt, że żołnierze postanowili nazwać swój oddział Nocnymi Jastrzębiami, tytuł ów bowiem odnosił się zarówno do koloru jej skóry, jak i faktu, że urgale niezmiennie zwracali się do niej Nocna Łowczyni. Choć nigdy nie przyznałaby się Jörmundurowi, Nasuada szybko doceniła zwiększone bezpieczeństwo, zapewniane przez strażników. Prócz mistrzowskiego władania wybraną bronią - mieczami ludzi, toporami krasnoludów bądź ekscentryczną zbieraniną narzędzi używanych przez urgale - wielu wojowników nieźle radziło sobie z zaklęciami, a wszyscy przysięgli jej w pradawnej mowie bezwarunkową wierność. Od dnia, gdy Nocne Jastrzębie po raz pierwszy objęły obowiązki, wartownicy nigdy nie zostawili Nasuady samej z kimś innym prócz Faricy, jej służki. To znaczy, aż do tej chwili. Nasuada odesłała ich z pawilonu, bo wiedziała, że spotkanie z Faradarem może doprowadzić do rozlewu krwi, któremu Nocne Jastrzębie próbowałyby zapobiec. Mimo to jednak nie była całkiem bezbronna. W fałdach sukni ukrywała sztylet, drugi, mniejszy, tkwił za jej gorsem pod bielizną, a tuż za zasłoną wiszącą za fotelem Nasuady czekała Elva, jasnowidzące magiczne dziecko, gotowe interweniować w razie potrzeby. Fadawar postukał o ziemię długim na cztery stopy berłem. Wykuto je ze szczerego złota, podobnie jak fantastyczną kolekcję biżuterii wojownika: złote bransolety na przedramionach, półpancerz z kutego kruszcu, długie grube łańcuchy wokół szyi, grawerowane dyski z białego złota obciążające płatki uszu i pyszną koronę, tak wielką, że Nasuada zastanawiała się, jakim cudem szyja Fadawara jest w stanie unieść ten ciężar, nie łamiąc się, i jak utrzymuje w miejscu ten monumentalny przykład architektury. Wydawało się, że ozdobę wysoką na co najmniej dwie i pół stopy mogły uratować przed wywrotką tylko śruby wbite głęboko w podłoże z kości. Ludzie Fadawara byli odziani podobnie, choć mniej bogato. Noszone przez nich złoto miało dowodzić nie tylko bogactwa, ale też statusu i czynów każdego z nich, a także umiejętności słynących ze swych zdolności rzemieślników plemienia. Pośród nomadów i mieszkańców miast ciemnoskóre plemiona Alagaësii od dawna słynęły ze wspaniałej biżuterii, mogącej stawać w szranki z klejnotami krasnoludów. Nasuada sama miała kilka podobnych ozdób, postanowiła jednak ich nie zakładać. Jej uboga kolekcja i tak nie mogła się równać z klejnotami Fadawara. Poza tym uznała, że niemądrze byłoby się wiązać z tylko jedną grupą, nieważne jak bogatą i wpływową, skoro musiała kierować i przemawiać w imieniu najróżniejszych frakcji Vardenów. Gdyby zaczęła którąś faworyzować, zaszkodziłaby tylko swemu wizerunkowi dowódcy. I to właśnie stanowiło sedno jej sporu z Fadawarem. Mężczyzna ponownie uderzył o ziemię berłem. - Krew jest najważniejsza! Na pierwszym miejscu winny pozostawać zobowiązania wobec rodziny, następnie szczepu, następnie dowódcy, dalej bogów w górze i w dole i dopiero potem króla i narodu, jeśli je masz. Tak właśnie nakazuje żyć ludziom Unulukuna i tak żyć winniśmy, jeśli chcemy pozostać szczęśliwi. Czy masz dość odwagi, by splunąć na buty Starca? Jeśli człek nie pomaga swej rodzinie, kto ma pomóc jemu? Przyjaźń bywa ulotna, lecz rodzina jest na zawsze. - Prosisz mnie - odparła Nasuada - bym oddała wysokie stanowiska twoim krewniakom, bo jesteś kuzynem mojej matki, a mój ojciec zrodził się pośród was. Chętnie bym tak uczyniła, gdyby owi krewniacy mogli wypełniać obowiązki lepiej niż inni Vardeni. Lecz nic z tego, co dotąd powiedziałeś, nie przekonało mnie, że tak jest w istocie. A nim znów zasypiesz mnie owocami swojej elokwencji, winieneś wiedzieć, że odwołania do wspólnej krwi nic dla mnie nie znaczą. Chętniej rozważyłabym twoją prośbę, gdybyś uczynił więcej, by wesprzeć mego ojca, nie tylko posyłał do Farthen D?ru błyskotki i puste obietnice. Dopiero teraz, gdy to mnie przypadły wpływy i zwycięstwo, objawiłeś się przede mną. Moi rodzice nie żyją, nie mam innej rodziny. Jesteście moim ludem, owszem, lecz niczym poza tym. Oczy Fadawara zwęziły się, uniósł wysoko brodę. - Duma kobiety to oznaka głupoty. Bez naszego wsparcia poniesiesz klęskę. Przeszedł na swój ojczysty język, co zmusiło Nasuadę, by także to uczyniła. Nienawidziła go za to. Pełne wahania słowa i niepewny ton ukazywały brak obeznania z ojczystą mową, podkreślając, że nie dorastała w plemieniu, lecz była kimś z zewnątrz. Poza tym podstęp Fadawara podważał jej autorytet. - Zawsze chętnie witam nowych sojuszników - oznajmiła. - Nie mogę jednak nikogo faworyzować, a wy wcale nie potrzebujecie moich względów. Wasze plemiona są silne i uzdolnione, ludzie z pewnością szybko awansują w szeregach Vardenów, nie musząc polegać na łaskawości innych. Czyż jesteście wygłodniałymi psami, skowyczącymi u mego stołu, czy mężami, którzy sami umieją się wykarmić? Bo jeśli tak, czekam niecierpliwie na nawiązanie współpracy, by wzmocnić Vardenów i pokonać Galbatorixa. - Ba! - wykrzyknął Fadawar. - Twoja oferta jest równie fałszywa jak ty. Nie będziemy pracować jak służba, jesteśmy ludem wybranym. Obrażasz nas! Stoisz tu i się uśmiechasz, lecz serce masz pełne skorpioniego jadu. Tłumiąc gniew, Nasuada spróbowała ugłaskać wodza. - Nie zamierzałam nikogo urazić, próbowałam tylko wyjaśnić swoją pozycję. Nie żywię wrogości do wędrownych plemion ani też nie darzę ich szczególną miłością. Czy to złe? - To coś gorszego niż złe, to bezczelna zdrada! Twój ojciec domagał się od nas pewnych rzeczy, powołując się na pokrewieństwo, a ty teraz lekceważysz nasze wsparcie i odsyłasz nas z pustymi rękami, jak żebraków. Nasuadę ogarnęło poczucie rezygnacji. Zatem Elva miała rację - to nieuniknione, pomyślała. Po jej ciele przebiegła fala lęku i podniecenia. Skoro musi tak być, nie ma powodu utrzymywać dłużej pozorów. - Prośby, których co najmniej połowy nie spełniliście. - Nieprawda! - Ależ tak. A nawet gdybyś mówił prawdę, sytuacja Vardenów jest zbyt niepewna, bym mogła dać ci coś za nic. Domagasz się względów, powiedz mi jednak, co proponujesz w zamian? Czy pomożesz pokryć koszty naszych działań, opłacając szpiegów złotem i klejnotami? - Nie bezpośrednio, - Czy pozwolisz mi bez dodatkowych opłat skorzystać z usług twoich rzemieślników? - My - Jak zatem zamierzasz zasłużyć sobie na stanowiska? Nie możesz zapłacić wojownikami: twoi ludzie już dla mnie walczą, nieważne czy w szeregach Vardenów, czy też w armii króla Orrina. Ciesz się tym, co masz, wodzu, i nie domagaj się więcej, niż ci się prawnie należy. - Przekręcasz prawdę tak, by pasowała do twych samolubnych celów. Domagam się tego, co się nam prawnie należy! Dlatego właśnie tu jestem. Gadasz i gadasz, lecz twoje słowa nie mają znaczenia, bo czynami nas zdradziłaś! - Bransolety na jego rękach zabrzęczały, gdy wyciągnął oskarżycielsko palec, jakby przemawiał do tysięcy zebranych. - Przyznajesz, że jesteśmy twoim ludem, zatem wciąż przestrzegasz naszych zwyczajów i czcisz naszych bogów? Oto punkt zwrotny, pomyślała Nasuada. Mogła skłamać i stwierdzić, że porzuciła dawne zwyczaje. Ale tym samym Vardeni straciliby plemiona Fadawara i innych nomadów, którzy odeszliby, słysząc takie słowa. Potrzebujemy ich, potrzebujemy wszystkich - kogo tylko się da - jeśli mamy mieć choćby cień szansy obalenia Galbatorixa. - Owszem - odparła. - W takim razie twierdzę, że nie nadajesz się do przewodzenia Vardenom, tak jak pozwala mi moje prawo, i wyzywam cię na Próbę Długich Noży. Jeżeli zwyciężysz, pokłonimy się tobie i nigdy już nie będziemy kwestionować twojej władzy. Lecz jeśli przegrasz, ustąpisz, a ja zajmę twoje miejsce jako przywódca Vardenów. Nasuada dostrzegła błysk radości, rozjaśniający oczy Fadawara. Od początku tego właśnie chciał, uświadomiła sobie. Zażądałby próby nawet gdybym posłuchała jego żądań. - Może się mylę - rzekła. - Sądziłam jednak, iż tradycja mówi, że zwycięzca prócz władzy we własnym plemieniu obejmuje także przywództwo plemienia przeciwnika. Czyż nie tak? O mało nie wybuchła śmiechem na widok zawiedzionej miny Fadawara. Nie spodziewałeś się, że będę to wiedziała, co? - Zgadza się. - Przyjmuję więc wyzwanie, rozumiejąc, że jeśli wygram, twoja korona i berło przypadną mnie. Zgoda? Fadawar skrzywił się i przytaknął. - Zgoda. Wbił berło w ziemię tak mocno, że ustało, nie przewracając się. Potem chwycił pierwszą bransoletę na lewym przedramieniu i zaczął zsuwać ją przez dłoń. - Zaczekaj - poleciła Nasuada. Podeszła do stołu zajmującego drugą połowę pawilonu, podniosła mały dzwoneczek z brązu i zadzwoniła dwukrotnie. A po krótkiej przerwie jeszcze cztery razy. Po zaledwie minucie do namiotu wkroczyła Farica. Spojrzała z zaciekawieniem na gości Nasuady, po czym dygnęła przed nimi. - Tak, pani? Nasuada skinęła głową. - Możemy zaczynać - rzekła do przeciwnika i odwróciła się do pokojówki. - Pomóż mi zdjąć suknię, nie chcę jej zniszczyć. Starsza kobieta wydawała się wstrząśnięta jej prośbą. - Tutaj, pani? Na oczach mężczyzn? - Tak, tutaj. I ruszaj się! Nie powinnam być zmuszona do kłótni z własną służką. Nasuada przemówiła ostrzej, niż zamierzała, lecz serce waliło jej w piersi, a skóra stawała się niewiarygodnie, przerażająco wrażliwa; miękkie płótno bielizny wydawało jej się szorstkie niczym samodział. Nie miała głowy do uprzejmości i cierpliwości, skupiała się wyłącznie na czekającej ją męce. Stała bez ruchu, podczas gdy Farica rozplątywała i pociągała sznurówki sukni, ciągnące się od łopatek aż do podstawy kręgosłupa. Gdy dostatecznie je poluzowała, uniosła ręce Nasuady, wysuwając je z rękawów, i okrycie z ciężkiej tkaniny opadło do stóp dziewczyny. Stała teraz niemal naga w swej białej koszuli. Zwalczyła dreszcz. Czterej mężczyźni przyglądali się jej, a ona czuła się odsłonięta, bezbronna wobec pożądliwych spojrzeń. Nie zwracając na nie uwagi, wystąpiła naprzód, zostawiając za sobą suknię, którą Farica podniosła szybko z ziemi. Naprzeciw Nasuady Fadawar zdejmował w skupieniu bransolety, odsłaniając haftowane rękawy szaty. Gdy skończył, dźwignął masywną koronę i wręczył jednemu z towarzyszy. Nagle sprzed pawilonu dobiegły ich głosy. Do środka wmaszerował posłaniec - Nasuada przypomniała sobie, że ma na imię Jarsha. Po paru krokach zatrzymał się i oznajmił: - Król Orrin z Surdy, Jörmundur z Vardenów, Trianna z Du Vrangr Gata i Naako oraz Ramusewa z plemienia Inapashunna. Mówiąc, cały czas demonstracyjnie wbijał wzrok w sufit. Skończywszy, Jarsha obrócił się na pięcie i zniknął. Tuż po nim do środka wmaszerował zapowiedziany orszak, przewodził mu Orrin. Jako pierwszego król zobaczył Fadawara. Powitał go. - Wodzu, nie spodziewałem się tu ciebie. Ufam, ż - Nagle na jego młodzieńczej twarzy odbiło się zdumienie na widok Nasuady. - Ależ, Nasuado, cóż to ma znaczyć? - Też chciałbym wiedzieć. - Jörmundur zacisnął broń na rękojeści miecza, wodząc gniewnym okiem po wszystkich, którzy śmieli patrzeć na nią zbyt otwarcie. - Wezwałam was tutaj - oznajmiła - abyście byli świadkami Próby Długich Noży, której poddamy się wraz z Fadawarem, i byście później opisali ją prawdziwie każdemu, kto zapyta. Słowa te wyraźnie poruszyły dwóch siwowłosych mężczyzn, Naako i Ramusewę. Pochylili się ku sobie i zaczęli i szeptać. Trianna skrzyżowała ręce na piersi, odsłaniając owiniętą wokół smukłego przegubu wężową bransoletę, poza tym jednak nie okazała po sobie zdumienia. Jörmundur zaklął. - Straciłaś zupełnie rozum, pani? To szaleństwo, nie moż - Mogę i zrobię to. - Pani, jeśli to uczynisz, - Doceniam twoją troskę, ale moja decyzja jest ostateczna. I zabraniam komukolwiek wtrącania się. Widziała, że bardzo pragnął złamać ten zakaz. Lecz, choć jak zwykle chciał ją chronić, podstawową cechą Jörmundura pozostawała lojalność. - Ależ, Nasuado - zaprotestował król Orrin - ta próba to chyba - Owszem. - Do diaska, czemu nie darujesz sobie tego szaleństwa? Tylko głupiec zgodziłby się na coś takiego. - Dałam już słowo Fadawarowi. Nastrój w pawilonie stał się jeszcze bardziej ponury. Fakt, że dała słowo, oznaczał, że nie mogła teraz się wycofać, nie zyskując sobie miana pozbawionej honoru krzywoprzysiężczyni, z którą nie zada się żadna uczciwa istota. Orrin przez moment nie wiedział co rzec, nie ustępował jednak. - Ale po co? Przecież jeśli - Jeśli przegram, Vardeni nie będą już podlegać moim rozkazom, lecz rozkazom Fadawara. Nasuada oczekiwała burzy protestów. Zamiast tego w namiocie zapadła cisza. Ognisty gniew widoczny na twarzy króla Orrina zniknął, jego rysy wyostrzyły się niebezpiecznie. - Nie podoba mi się fakt, że postawiłaś na szalę bezpieczeństwo całej naszej sprawy. - Zwrócił się do Fadawara: - Czy nie okażesz rozsądku i nie zwolnisz Nasuady z danego słowa? Jeśli zgodzisz się porzucić swe niemądre ambicje, hojnie cię wynagrodzę. - Już jestem bogaty - odparł Fadawar. - Nie potrzebuję waszego skażonego cyną złota. Tylko Próba Długich Noży może zadośćuczynić za oszczerstwa, które Nasuada wypowiedziała pod adresem moim i mojego ludu. - Dajcie świadectwo - powiedziała Nasuada. Orrin zacisnął dłonie na fałdach szaty, skłonił jednak głowę. - Zgoda - rzekł. - Dam świadectwo. Czterech wojowników Fadawara wydobyło z obszernych rękawów małe bębenki z włochatej koziej skóry. Przykucnąwszy, wsunęli je między kolana i zaczęli wybijać gorączkowy rytm; ich szybko poruszające się dłonie zamieniły się w ciemne smugi. Prymitywna muzyka zagłuszała wszystkie inne dźwięki, a także wirujące myśli Nasuady. Miała wrażenie, że jej serce dotrzymuje kroku szaleńczemu rytmowi bębnów, atakującemu uszy. Najstarszy z ludzi Fadawara, nie gubiąc tempa, jakimś cudem sięgnął pod kamizelę i dobył spod niej dwa długie, zakrzywione noże, które cisnął pod dach namiotu. Nasuada patrzyła, jak wirują w powietrzu, zafascynowana pięknem ich ruchu. Gdy jeden z noży znalazł się dość blisko, uniosła rękę i chwyciła go. Wysadzana opalami rękojeść uderzyła boleśnie w jej dłoń. Fadawarowi także udało się złapać broń. Teraz chwycił mocno lewy mankiet swego stroju i podciągnął rękaw. Gdy to czynił, Nasuada wbijała wzrok w jego przedramię. Widok potężnych mięśni uznała za nieistotny - siła i atletyczna budowa nie pomogą mu podczas próby. Zamiast tego szukała charakterystycznych blizn, które, jeśli istnieją, winny przecinać spodnią część przedramienia. Naliczyła pięć. Pięć, pomyślała. Aż tyle! Jej pewność siebie nieco osłabła na widok dowodów niezłomności Fadawara. Przed wpadnięciem w panikę chroniła ją tylko przepowiednia Elvy: dziewczynka oznajmiła, że w tym starciu Nasuada zwycięży. Teraz trzymała się tego wspomnienia kurczowo, jakby było jej jedynym dzieckiem. Powiedziała, że zdołam to zrobić, więc muszę przetrzymać Muszę! Jako ten, który rzucił wyzwanie, Fadawar zaczynał. Uniósł wyprostowaną lewą rękę dłonią do góry. Przyłożył ostrze noża do przedramienia tuż pod zagłębieniem łokcia i przesunął błyszczącą jak zwierciadło klingą po ciele. Jego skóra pękła niczym przejrzała jagoda, w szkarłatnej ranie wezbrała krew. Spojrzał w oczy Nasuady. Uśmiechnęła się i także przyłożyła nóż do ręki. Metal był zimny jak lód. Ich starcie było próbą siły woli, sprawdzającą, kto zniesie więcej nacięć. Uważano, że kandydat na wodza wszystkich plemion czy nawet jednego winien być gotów znieść większy ból niż ktokolwiek inny, dla dobra swoich ludzi. W przeciwnym razie, jak plemiona mogłyby ufać swym przywódcom i wierzyć, że interesy wspólnoty postawią ponad własnymi samolubnymi pragnieniami? Osobiście Nasuada uważała, że praktyka ta promuje postawy ekstremistyczne, ale rozumiała też, że podobny gest pomaga zdobyć zaufanie ludu. Choć Próba Długich Noży była zwyczajem ciemnoskórych plemion, pokonanie Fadawara mogło wzmocnić jej pozycję wśród Vardenów. A także, na co liczyła, poddanych króla Orrina. Pomodliła się szybko o siłę do Gokukary, bogini modliszki, i przysunęła nóż do przedramienia. Ostra stal przecięła skórę tak łatwo, że Nasuada z trudem uniknęła zbyt głębokiego cięcia. Zadrżała. Miała ochotę odrzucić ostrze, przycisnąć dłoń do rany i krzyknąć. Jednakże nie zrobiła tego. Nadal rozluźniała mięśnie - gdyby je spięła, ból byłby znacznie większy - i wciąż się uśmiechała, gdy ostrze powoli gwałciło jej ciało. Cięcie dobiegło końca po zaledwie trzech sekundach. Lecz podczas owych trzech sekund poruszone nerwy wrzeszczały, wydając z siebie tysiąc oburzonych okrzyków, a każdy sprawiał, że o mało nie przerwała. Opuszczając nóż, zauważyła, że choć mężczyźni nadal tłuką w bębny, ona słyszy jedynie bicie własnego serca. A potem Fadawar ciął po raz drugi. Widziała napięte mięśnie jego szyi, tętnica pulsowała jakby miała pęknąć, podczas gdy nóż drążył krwawą ścieżkę. Nasuada pojęła, że znów nadeszła jej kolej. Świadomość tego, czego może się spodziewać, tylko podsyciła jej strach. Instynkt samozachowawczy - który tak dobrze jej służył przy innych okazjach - walczył z rozkazem wydanym ręce i dłoni. W desperacji skupiła się na pragnieniu uchronienia Vardenów i obalenia Galbatorixa, dwóch spraw, którym poświęciła całe swe życie. W umyśle ujrzała ojca, Jörmundura, Eragona i Vardenów i pomyślała: dla nich! Robię to dla nich. Urodziłam się po to, by służyć; oto moja służba. Przysunęła ostrze do ciała. Chwilę później Fadawar otworzył trzecią ranę w przedramieniu; Nasuada zrobiła to samo. Wkrótce potem pojawiła się czwarta rana. I pią Nasuada czuła, jak ogarnia ją osobliwa apatia. Była bardzo zmęczona, czuła chłód. Nagle przyszło jej do głowy, że o losach pojedynku może rozstrzygnąć nie wytrzymałość na ból, tylko to, kto zemdleje pierwszy z powodu utraty krwi. Strumyczki czerwieni ściekały po jej przegubie i palcach, tworząc rosnącą kałużę u stóp. Podobna, może nawet większa, zebrała się wokół wysokich butów Fadawara. Rząd otwartych czerwonych ran na ręce wojownika skojarzył się Nasuadzie ze skrzelami ryby, i ta myśl wydała jej się z jakichś przyczyn niewiarygodnie śmieszna. Musiała ugryźć się w język, by nie zacząć chichotać. Z głośnym krzykiem Fadawar zdołał dokończyć szóste cięcie. - Przebij to, dumna wiedźmo! - ryknął, przekrzykując łoskot bębnów, i osunął się na kolano. Zrobiła to. Fadawar dygotał, przekładając nóż z prawej dłoni do lewej; tradycja zabraniała cięcia więcej niż sześć razy w jedną rękę, by nie uszkodzić ścięgien i żył w pobliżu przegubu. Gdy Nasuada uczyniła to samo, król Orrin skoczył pomiędzy nich. - Stójcie! - rzucił. - Nie pozwolę tego ciągnąć. Pozabijacie się! Sięgnął w stronę Nasuady, po czym odskoczył, gdy dźgnęła na oślep. - Nie wtrącaj się - warknęła przez zaciśnięte zęby. Fadawar zaczął wysoko na przedramieniu, z twardego mięśnia bryznęła krew. Napina je, zrozumiała. Miała nadzieję, że ten błąd wystarczy, by go złamać. Nie mogła się powstrzymać - kiedy ostrze wbiło się w ciało, krzyknęła. Ostra jak brzytwa klinga paliła niczym rozgrzany do białości drut. W połowie cięcia poraniona lewa ręka drgnęła, nóż skręcił, zostawiając długą, poszarpaną ranę, dwukrotnie głębszą niż pozostałe. Wstrzymała oddech, porażona falą bólu. Nie wytrzymam dłużej, pomyślała. Nie mogę... nie mogę! Nie zniosę tego, wolałabym umrzeć... Błagam, niech to się skończy. Te myśli sprawiły jej lekką ulgę, podobnie inne rozpaczliwe błagania. Lecz w głębi serca wiedziała, że nigdy się nie podda. Po raz ósmy Fadawar uniósł nóż do przedramienia i stał tak, z błyszczącym ostrzem wiszącym ćwierć cala od hebanowej skóry. Po twarzy ściekały mu strużki potu, rany roniły rubinowe łzy. Wyglądał jakby zabrakło mu odwagi, potem jednak warknął i szybkim szarpnięciem rozpłatał rękę. Jego wahanie dodało Nasuadzie sił. Ogarnęło ją gorączkowe podniecenie, zmieniając ból w niemal przyjemne doznanie. Dorównała Fadawarowi, a potem pchnięta nagłym szalonym lekceważeniem własnego zdrowia znów opuściła nóż. - Przebij to - szepnęła. Perspektywa zrobienia dwóch cięć z rzędu - jednego, by dorównać Nasuadzie, i drugiego, by kontynuować starcie - wyraźnie przeraziła Fadawara. Zamrugał, oblizał wargi i trzy razy poprawił w dłoni nóż, nim uniósł go nad prawą rękę. Jego język śmignął naprzód, znów zwilżając wargi. Lewa dłoń rozluźniła się w nagłym spazmie, nóż wyśliznął się z wykrzywionych palców i wbił głęboko w ziemię. Fadawar podniósł go, pod szatą jego pierś w gorączkowym tempie wznosiła się i opadała. Ściskając nóż, przyłożył go do ramienia, ze skóry popłynęła cienka strużka krwi. Szczęka Fadawara zacisnęła się gwałtownie, a potem wzdłuż jego pleców przebiegł dreszcz. Zgiął się wpół, przyciskając do brzucha poranione ręce. - Poddaję się - oznajmił. Bębny umilkły. Cisza trwała jedynie moment, potem namiot wypełniła wrzawa głosów Orrina, Jörmundura i pozostałych. Nasuada nie zwracała uwagi na ich okrzyki. Macając powietrze za sobą, odnalazła fotel i opadła na niego, z radością odciążając uginające się pod nią nogi. Z trudem zachowywała przytomność, choć świat przed jej oczami pociemniał i zamigotał. Wiedziała, że nie może zemdleć na oczach ciemnoskórych wojowników. Lekki nacisk na ramię uświadomił jej, że Farica stoi obok, trzymając w rękach kłąb bandaży. - Pani, czy mogę cię opatrzyć? - spytała z troską i wahaniem, jakby nie była pewna, jak zareaguje Nasuada. Ta jednak skinęła głową. Gdy Farica zaczęła owijać jej ręce pasmami czystego płótna, do fotela podeszli Naako i Ramusewa. Skłonili się i Ramusewa przemówił. - Nigdy jeszcze nikt nie zniósł tak wielu cięć podczas Próby Długich Noży. Oboje z Fadawarem dowiedliście swej odwagi, lecz ty bez wątpienia zwyciężyłaś. Powiadomimy nasz lud o twym osiągnięciu, przysięgnie ci wierność. - Dziękuję - odparła Nasuada. Zamknęła oczy. Pulsujący ból ran stawał się coraz silniejszy. - Pani. Wokół słyszała kakofonię dźwięków, nie próbowała nawet ich rozumieć. Zamiast tego wycofała się w głąb siebie, gdzie ból nie był już tak naglący i groźny. Unosiła się swobodnie w łonie bezkresnej czarnej pustki, oświetlonej bezkształtnymi plamami nieustannie zmieniających się kolorów. Nagle z transu wyrwał ją głos czarodziejki Trianny. - Natychmiast przestań to robić, służko, i zdejmij bandaże, bym mogła uleczyć twoją panią. Otworzywszy oczy, Nasuada ujrzała Jörmundura, króla Orrina i Triannę. Stali nad nią. Fadawar i jego ludzie opuścili już namiot. - Nie - rzekła. Tamci spojrzeli na nią zdumieni. - Nasuado - zaprotestował Jörmundur - nie myślisz jasno. Próba dobiegła końca, a my musimy powstrzymać krwawienie. - Farica świetnie sobie z tym radzi. Potem uzdrowiciel zaszyje mi rany i zrobi okład zmniejszający opuchliznę. - Ale dlaczego? - Próba Długich Noży wymaga, by uczestnicy pozwolili ranom zagoić się w sposób naturalny. W przeciwnym razie nie doświadczylibyśmy w pełni bólu związanego z próbą. Jeśli złamię tę zasadę, Fadawar zostanie ogłoszony zwycięzcą. - Czy pozwolisz przynajmniej zmniejszyć twoje cierpienie? - spytała Trianna. - Znam kilka zaklęć mogących wyłączyć ból. Gdybyś zwróciła się do mnie wcześniej, mogłabym sprawić, że nie poczułabyś niczego, nawet gdybyś musiała odrąbać całą rękę. Nasuada roześmiała się, jej głowa opadła na bok. Czuła się jak pijana. - Moja odpowiedź brzmiałaby tak samo jak teraz: to niehonorowy podstęp. Musiałam zwyciężyć bez oszustwa, by w przyszłości nikt nie mógł podważać mojej pozycji. - Ale co, gdybyś przegrała? - spytał cichym, śmiertelnie groźnym głosem król Orrin. - Nie mogłam przegrać. Nawet gdyby oznaczało to moją śmierć, nie pozwoliłabym Fadawarowi przejąć władzy nad Vardenami. Przez długą chwilę Orrin przyglądał jej się z powagą. - Wierzę ci. Lecz czy zdobycie plemion było warte tak wielkiego poświęcenia? Nie jesteś kimś, kogo moglibyśmy z łatwością zastąpić. - Zdobycie plemion? Nie. Ale skoro musisz wiedzieć, wieść o tym rozejdzie się dalej, znacznie dalej i pomoże zjednoczyć nasze siły. A to jest już warte zaryzykowania nawet kilku nader nieprzyjemnych śmierci. - Powiedz mi, proszę, co zyskaliby Vardeni, gdybyś istotnie dziś zginęła? Wówczas twoja śmierć zdałaby się na nic. Twoim dziedzictwem pozostałoby zniechęcenie, chaos i zapewne ruina. Za każdym razem, gdy Nasuadzie zdarzyło się pić wino, miód, a zwłaszcza mocne trunki, bardzo uważała na to, co mówi i robi. Bo nawet jeśli sama tego nie dostrzegała, wiedziała, że alkohol osłabia rozum. A nie miała ochoty zachować się niewłaściwie ani dawać innym przewagi w kontaktach z nią. Teraz jednak, upojona bólem, nie zdawała sobie sprawy, że w dyskusji z Orrinem winna zachować równą czujność jak w sytuacji, gdyby wypiła trzy kufle jagodowego miodu krasnoludów. Wówczas dobre maniery nie doszłyby do głosu i nie odpowiedziałaby: - Zamartwiasz się jak starzec, Orrinie. Musiałam to zrobić i zrobiłam, nie ma sensu dłużej o tym gadać. Owszem, zaryzykowałam, ale nie możemy pokonać Galbatorixa, nie tańcząc na samym skraju przepaści. Jesteś królem, powinieneś rozumieć, że niebezpieczeństwo to coś, na co musimy się zgodzić, jeśli w swej arogancji decydujemy się rozstrzygać o losach innych ludzi. - Rozumiem to doskonale - warknął Orrin. - Moja rodzina i ja broniliśmy Surdy przed zakusami Imperium każdego dnia od pokoleń. Tymczasem Vardeni jedynie ukrywali się w Farthen D?rze, żyjąc na łasce Hrothgara. Jego szaty zawirowały w powietrzu, gdy odwrócił się i wymaszerował z pawilonu. - Kiepsko to załatwiłaś, pani - zauważył Jörmundur. Nasuada skrzywiła się, gdy Farica pociągnęła bandaż. - Wiem - wysapała. - Jutro ukoję jego zranioną dumę. Skrzydlate wieści W tym miejscu w pamięci Nasuady pojawiła się dziura: całkowity brak bodźców zmysłowych. Uświadomiła sobie tylko, że straciła jakiś czas, gdy dotarło do niej, że Jörmundur potrząsa jej ramieniem i mówi coś głośno. Potrzebowała kilku chwil, by zrozumieć dźwięki wylewające się z jego ust. - ...Patrz na mnie, do diaska! - usłyszała. - O właśnie! Tylko znów nie zasypiaj, bo jeśli zaśniesz, już się nie obudzisz. - Możesz mnie już puścić, Jörmundurze - odparła, z trudem zmuszając się do słabego uśmiechu. - Nic mi nie jest. - A mój wuj Undset był elfem. - A nie był? - Ba! Jesteś taka sama jak ojciec, nigdy nie zważasz na własne bezpieczeństwo. Jeśli o mnie chodzi, plemiona mogą zgnić w okowach swych własnych przeklętych zwyczajów. Trzeba wezwać uzdrowiciela, nie jesteś w stanie podejmować jakichkolwiek decyzji. - Dlatego właśnie zaczekałam do wieczora. Widzisz, słońce już prawie zaszło. W nocy mogę odpocząć, a rano zajmę się sprawami wymagającymi mojej uwagi. Z boku pojawiła się Farica i pochyliła się nad Nasuadą. - Och, pani, bardzo nas przeraziłaś. - I wciąż przerażasz - wymamrotał Jörmundur. - Już mi lepiej. - Nasuada wyprostowała się w fotelu, nie zważając na gorąco promieniujące z obu rąk. - Możecie odejść, nic mi nie będzie. Jörmundurze, powiadom Fadawara, że może pozostać wodzem własnego plemienia, jeśli tylko złoży mi przysięgę jako swojemu wodzowi. Jest zbyt sprawnym dowódcą, by miał się marnować. I, Farico, w drodze do namiotu powiadom, proszę, zielarkę Angelę, że potrzebuję jej usług. Zgodziła się przygotować dla mnie tonik i okłady. - Nie zostawię cię samej w tym stanie - oznajmił Jörmundur. Farica skinęła głową. - Błagam o wybaczenie, pani, bo zgadzam się z nim. To niebezpieczne. Nasuada zerknęła w stronę wejścia do pawilonu, sprawdzając, czy żaden z Nocnych Jastrzębi nie stoi dość blisko, by usłyszeć, a potem zniżyła głos do szeptu. - Nie będę sama. Brwi Jörmundura uniosły się, na twarzy Faricy odbił się niepokój. - Nigdy nie jestem sama. Rozumiecie? - Podjęłaś środki ostrożności, pani? - spytał Jörmundur. - Owszem. Oboje opiekunów wyraźnie zaniepokoiły jej słowa. - Nasuado - rzekł Jörmundur - odpowiadam za twoje bezpieczeństwo. Muszę wiedzieć, jakie dodatkowe środki podjęłaś i kto dokładnie ma dostęp do twojej osoby. - Nie - odparła łagodnie. Widząc ból i oburzenie w jego oczach, dodała: - Nie wątpię w twoją lojalność, wręcz przeciwnie. Po prostu to muszę zrobić sama. Dla własnego spokoju muszę mieć sztylet, którego nie widzi nikt inny: ukrytą broń schowaną w rękawie, jeśli mogę tak to ująć. Uznaj to za wadę mego charakteru, ale nie zadręczaj się, myśląc, że moja decyzja w jakikolwiek sposób stanowi krytykę tego, jak wypełniasz swoje obowiązki. - Pani ma. - Jörmundur skłonił się oficjalnie, choć dotąd czynił to niezmiernie rzadko. Nasuada uniosła dłoń, dając do zrozumienia, że pozwala im odejść. Jörmundur i Farica opuścili pośpiesznie czerwony pawilon. Przez długą minutę, może dwie, jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, były ochrypłe okrzyki kruków krążących nad obozowiskiem Vardenów. A potem zza jej pleców dobiegł cichy szelest, jakby z nory wyszła mysz w poszukiwaniu strawy. Obróciwszy głowę, Nasuada ujrzała, jak Elva opuszcza swoją kryjówkę i wyłania się spomiędzy dwóch długich zasłon. Przyjrzała się jej uważnie. Dziewczynka nadal rosła nienaturalnie szybko. Gdy Nasuada spotkała ją po raz pierwszy, zaledwie kilka miesięcy wcześniej, Elva wyglądała jak trzy-, czterolatka. Teraz bardziej przypominała sześciolatkę. Nosiła prostą czarną sukienkę z kilkoma akcentami fioletu wokół szyi i ramion. Jej długie proste włosy były jeszcze ciemniejsze: falująca otchłań spływająca aż do pasa. Twarz o ostrych rysach pozostawała śmiertelnie biała, bo dziewczynka rzadko wypuszczała się na zewnątrz. Smocze piętno na czole połyskiwało srebrem, a jej fioletowe oczy spoglądały na świat ze znużeniem i cynizmem - był to rezultat błogosławieństwa Eragona, stanowiącego w istocie przekleństwo, zmuszało ją bowiem do znoszenia bólu innych ludzi i ciągłych prób zapobiegania ich krzywdom. Niedawna bitwa o mało jej nie zabiła, gdy połączone cierpienia tysięcy atakowały jej umysł, choć jeden z magów z Du Vrangr Gata, próbując chronić dziewczynkę, pogrążył ją w sztucznym śnie na czas trwania walk. Dopiero niedawno znów zaczęła mówić i interesować się najbliższym otoczeniem. Teraz otarła małe różowe usta grzbietem dłoni. - Źle się czujesz? - spytała Nasuada. Elva wzruszyła ramionami. - Przywykłam do bólu, ale opieranie się zaklęciu Eragona jest wciąż bardzo trudne. Ciężko mi zaimponować, Nasuado, ale silna z ciebie kobieta, skoro zniosłaś tak wiele cięć. Choć Nasuada słyszała go wiele razy, głos Elvy nadal budził w niej przejmujący niepokój, był to bowiem pełen goryczy, drwiący głos zmęczonego światem dorosłego, a nie dziecka. Z trudem zignorowała swe odczucia. - Ty jesteś silniejsza. Ja nie musiałam znosić także bólu Fadawara. Dziękuję, że ze mną zostałaś, wiem, ile musiało cię to kosztować, i jestem wdzięczna. - Wdzięczna? Ha! To dla mnie puste słowo, Nocna Łowczyni. - Małe usta Elvy wykrzywiły się w paskudnym uśmiechu. - Masz może coś do jedzenia? Konam z głodu. - Farica zostawiła za zwojami trochę chleba i wina. - Nasuada wskazała drugi koniec pawilonu. Patrzyła, jak dziewczynka niemal biegnie do jedzenia i zaczyna z wilczym apetytem pochłaniać chleb, wpychając do ust wielkie kawały. - Przynajmniej nie będziesz musiała zbyt długo tak żyć. Gdy tylko wróci Eragon, zdejmie z ciebie zaklęcie. - Może. - Pochłonąwszy pół bochenka, Elva dodała: - Skłamałam co do Próby Długich Noży. - To znaczy? - Przewidywałam, że przegrasz. - Co takiego?! - Gdybym pozwoliła wydarzeniom potoczyć się tak jak powinny, zabrakłoby ci odwagi przy siódmym cięciu i Fadawar siedziałby tu, gdzie ty teraz. Powiedziałam ci zatem to, co musiałaś usłyszeć, by zwyciężyć. Nasuadę ogarnął nagły chłód. Jeśli Elva mówiła prawdę, była jeszcze większą dłużniczką magicznej dziewczynki. Nie znosiła jednak manipulacji, nawet dla własnego dobra. - Rozumiem. Wygląda na to, że znów muszę ci podziękować. W tym momencie Elva zaśmiała się gorzko. - I szczerze tego nienawidzisz, prawda? Nieważne, nie musisz się martwić, że mnie urazisz, Nasuado. Jesteśmy dla siebie użyteczne, nic więcej. Nasuada ucieszyła się, gdy jeden ze strzegących pawilonu krasnoludów, dowódca tej akurat zmiany, uderzył młotem o tarczę, oznajmiając: - Zielarka Angela prosi o audiencję, Nocna Łowczyni. - Udzielam - odparła, podnosząc głos. Angela wpadła do pawilonu, dźwigając kilka sporych toreb i koszy założonych na ręce. Jej kręcone włosy jak zawsze unosiły się wokół twarzy niczym gradowa chmura. Sama twarz zdradzała głęboką troskę. U jej stóp dreptał kotołak Solembum. Natychmiast skręcił w stronę Elvy i zaczął ocierać się o jej nogi, prężąc grzbiet. - Doprawdy - rzuciła Angela, ułożywszy pakunki na ziemi i prostując ramiona - przez ciebie i Eragona większość czasu spędzonego wśród Vardenów poświęcam uzdrawianiu ludzi zbyt niemądrych, by mogli pojąć, że lepiej jest unikać krojenia na kawałeczki. - Mówiąc to, drobna zielarka podeszła do Nasuady i zaczęła odwijać bandaże okalające prawe przedramię. Zacmokała z dezaprobatą. - Zazwyczaj w takiej chwili uzdrowicielka pyta pacjentkę, jak się czuje, a pacjentka kłamie w żywe oczy, mówiąc: ,,Och, nie tak źle", na co uzdrowicielka odpowiada: ,,To dobrze, dobrze". Nie martw się i wyzdrowiejesz raz dwa. Myślę jednak, iż oczywiste jest, że nie zaczniesz od razu biegać i kierować atakami na Imperium. Wprost przeciwnie. - Ale wyzdrowieję, prawda? - spytała Nasuada. - Wyzdrowiałabyś, gdybym mogła za pomocą magii zasklepić te rany. Ponieważ jednak nie mogę, trudno mi stwierdzić. Będziesz musiała czekać tak jak zwykli ludzie i liczyć na to, że w żadną nie wda się zakażenie. - Przerwała na chwilę i spojrzała na Nasuadę. - Zdajesz sobie sprawę, że zostaną ci blizny? - Będzie jak będzie. - To prawda. Nasuada zdusiła jęk i uniosła wzrok, gdy Angela zaszywała kolejne rany, a potem pokrywała je grubą, mokrą warstwą zmiażdżonych roślin. Kątem oka ujrzała, jak Solembum wskakuje na stół i siada obok Elvy. Kotołak wyciągnął długą kosmatą łapę, chwycił kawałek chleba z talerza dziewczynki i zaczął go skubać, błyskając białymi kłami. Czarne chwosty na jego wielkich uszach dygotały, gdy strzygł nimi, nasłuchując kroków zakutych w metal wojowników mijających czerwony pawilon. - Barz?l - wymamrotała Angela. - Tylko mężczyźni mogli wymyśleć, że nacinanie własnego ciała to najlepszy sposób wybrania przodownika stada. Idioci! Choć Nasuada nadal czuła ból, nie zdołała powstrzymać śmiechu. - Istotnie - odparła, gdy pierwszy atak wesołości minął. W chwili, gdy Angela skończyła bandażować ręce Nasuady, kapitan krasnoludów przed pawilonem wykrzyknął: ,,Stój!", a wartownicy - ludzie - skrzyżowali miecze, zagradzając drogę temu, kto pragnął wtargnąć do środka. Nasuada dobyła bez namysłu czterocalowy nóż z pochwy wszytej za gorsem. Trudno jej było chwycić rękojeść, palce wydawały jej się grube i niezgrabne, a mięśnie reagowały bardzo wolno, zupełnie jakby jej ręka zdrętwiała. Czuła tylko ostre, palące rany przecinające ciało. Angela także dobyła sztylet gdzieś z fałd ubrania. Stanęła przed Nasuadą i wymamrotała coś szybko w pradawnej mowie. Solembum zeskoczył na ziemię i przycupnął obok niej. Ze zjeżonym futrem wydawał się większy niż psy. Warknął cicho w głębi gardła. Elva wciąż jadła, wyraźnie nieporuszona tym wszystkim. Przyjrzała się kawałkowi chleba, trzymanemu między kciukiem i palcem wskazującym, tak jak ktoś mógłby się przyjrzeć osobliwej odmianie owada, po czym zanurzyła go w kielichu wina i wsunęła do ust. - Pani! - wykrzyknął jakiś człowiek. - Eragon i Saphira nadlatują szybko z północnego wschodu! Nasuada ukryła sztylet. Dźwignąwszy się z fotela, skinęła na Angelę. - Pomóż mi się ubrać. Angela uniosła suknię. Nasuada naciągnęła ją na biodra, po czym zielarka delikatnie wsunęła jej ręce w rękawy i zaczęła sznurować okrycie z tyłu. Dołączyła do niej Elva, razem wkrótce odziały Nasuadę jak należy. Nasuada zerknęła na ręce i nie dostrzegła śladu bandaży. - Mam ukryć rany czy je pokazać? - To zależy - odparła Angela. - Czy sądzisz, że ich pokazanie wzmocni twoją pozycję, czy raczej zachęci wrogów, którzy uznają, że jesteś słaba i podatna na ataki? W gruncie rzeczy to bardzo filozoficzne pytanie. Trudno przewidzieć, czy na widok człowieka, który stracił duży palec u nogi, powiesz: ,,och, to kaleka", czy raczej: ,,och, musiał być bardzo sprytny, silny bądź mieć szczęście, skoro uniknął gorszych obrażeń". - Zawsze robisz dziwaczne porównania. - Dziękuję. - Próba Długich Noży to próba sił - wtrąciła Elva. - Vardeni i Surdanie doskonale o tym wiedzą. Czy jesteś dumna ze swej siły, Nasuado? - Odetnijcie rękawy - poleciła Nasuada. Gdy się zawahały, dodała: - No, dalej! W łokciach. Nie przejmujcie się suknią, później mi ją naprawią. Kilkoma szybkimi ruchami Angela usunęła wskazane przez Nasuadę fragmenty stroju i odrzuciła na stół niepotrzebne kawałki materiału. Nasuada uniosła głowę. - Elvo, gdybyś wyczuła, że zaraz zemdleję, proszę, uprzedź Angelę, żeby mnie złapała. Pójdziemy? We trzy utworzyły ciasny trójkąt, Nasuada maszerowała na przodzie. Solembum szedł za nimi. - Zająć pozycje! - warknął krasnoludzki dowódca, gdy wyszły z czerwonego pawilonu i sześciu obecnych członków Nocnych Jastrzębi ustawiło się wokół Nasuady i jej towarzyszek: ludzie i krasnoludy z przodu i z tyłu, a potężni Kulle - urgale liczący co najmniej osiem stóp wzrostu - po bokach. Zmierzch rozpościerał złocisto-purpurowe skrzydła nad obozowiskiem Vardenów i w jego półmroku rzędy płóciennych namiotów, ciągnące się jak daleko Nasuada sięgała wzrokiem, miały w sobie coś tajemniczego. Pogłębiające się cienie zwiastowały nadejście nocy i niezliczone pochodnie i ogniska płonęły już jasnym blaskiem dookoła. Na wschodzie niebo było czyste, na południu niska, długa chmura czarnego dymu skrywała horyzont i Płonące Równiny, leżące półtorej stai dalej. Na zachodzie rząd buków i jesionów znaczył koryto rzeki Jet, na której unosiło się Smocze Skrzydło, statek, który uprowadzili Jeod, Roran i wieśniacy z Carvahall. Lecz Nasuada patrzyła tylko na północ i migotliwą sylwetkę Saphiry widoczną na niebie. Światło gasnącego słońca wciąż na nią padało, otaczając smoczycę błękitną aureolą. Przypominała grupkę gwiazd spadających z nieba. Ten widok był tak majestatyczny, że Nasuada przez moment stała oszołomiona, powtarzając w myślach, jakie to szczęście, że może go oglądać. Są bezpieczni! - dodała i odetchnęła z ulgą. Wojownik, który przyniósł wieść o powrocie Saphiry - szczupły mężczyzna z bujną niestrzyżoną brodą - skłonił się i wskazał ręką. - Pani ma, jak widzisz, mówiłem prawdę. - Tak, dobrze się spisałeś. Musisz mieć niezwykle bystry wzrok, skoro tak wcześnie wypatrzyłeś Saphirę. Jak się nazywasz? - Fletcher, syn Hardena, pani. - Dziękuję ci, Fletcherze, możesz już wrócić na posterunek. Skłoniwszy się raz jeszcze, mężczyzna podreptał na skraj obozu. Nie odrywając wzroku od Saphiry, Nasuada ruszyła naprzód pomiędzy rzędami namiotów, w stronę sporego placu wyznaczonego na miejsce startów i lądowań smoczycy. Strażnicy i towarzyszki nie odstępowali jej, lecz ona nie zwracała na nich uwagi, nie mogąc się już doczekać spotkania z Eragonem i Saphirą. Poprzedniego dnia zbyt długo martwiła się o nich, zarówno jako przywódczyni Vardenów, jak i, ku swemu zdumieniu, jako przyjaciółka. Saphira mknęła chyżo niczym sokół bądź jastrząb, od obozu wciąż jednak dzieliło ją wiele mil i potrzebowała niemal dziesięciu minut, by pokonać ten dystans. W tym czasie wokół placu zgromadził się potężny tłum żołnierzy, ludzi, krasnoludów, a nawet oddział szaroskórych urgali pod dowództwem Nar Garzhvoga. W tłumie znalazł się także król Orrin i jego dworzanie, ustawieni naprzeciw Nasuady; Narheim, ambasador krasnoludzki, który przejął obowiązki Orika, po tym jak tamten wyruszył do Farthen D?ru, Jörmundur, inni członkowie rady starszych i Arya. Wysoka elfka zaczęła się przedzierać przez tłum, zmierzając w stronę Nasuady. Nawet w obliczu zbliżającej się Saphiry mężczyźni i kobiety odrywali wzrok od nieba, przyglądając się jej, nigdy bowiem nie oglądali nikogo podobnego. Odziana w czerń, miała nogawice, jak mężczyzna, miecz na biodrze, łuk i kołczan na plecach. Twarz powleczona skórą barwy jasnego miodu była trójkątna, jak u kota. Elfka poruszała się płynnie i z gracją, co świadczyło o jej zręczności w posługiwaniu się mieczem, a także nadludzkiej sile. Ekscentryczny strój Aryi Nasuadzie zawsze wydawał się trochę nieprzyzwoity, gdyż zbytnio odsłaniał sylwetkę. Musiała jednak przyznać, że nawet gdyby elfka przywdziała suknię z łachmanów, wciąż wyglądałaby bardziej królewsko i godnie niż jakakolwiek śmiertelna szlachcianka. Teraz przystanęła przed Nasuadą i wdzięcznym gestem wskazała jej rany. - Jak powiedział poeta Earnë, narażenie się na ból dla dobra ludu i kraju, który kochasz, to najwspanialszy wyczyn, do jakiego jesteśmy zdolni. Znałam wszystkich przywódców Vardenów, byli to potężni mężowie i niewiasty, lecz żaden nie dorównywał Ajihadowi. Tym wyczynem jednak przerosłaś nawet jego. - To dla mnie zaszczyt, Ayro. Lękam się jednak, że jeśli zapłonę zbyt jasno, niewielu będzie pamiętać mego ojca, który zasłużył na pamięć. - Czyny dzieci stanowią hołd złożony ich wychowaniu przez rodziców. Płoń niczym słońce, Nasuado, bo im jaśniej zaświecisz, tym bardziej ludzie będą szanować Ajihada za to, że nauczył cię wypełniać obowiązki dowódcy w tak młodym wieku. Nasuada pochyliła głowę, biorąc do serca radę Aryi. Potem się uśmiechnęła. - W młodym wieku? Wedle naszej rachuby jestem dojrzałą kobietą. W zielonych oczach Aryi zapłonęły iskry rozbawienia. - W istocie. Gdybyśmy jednak oceniali w latach, nie mądrości, wśród mych pobratymców żaden człowiek nie byłby uznany za dorosłego. To znaczy, oprócz Galbatorixa. - I mnie - wtrąciła Angela. - Daj spokój - rzuciła Nasuada. - Nie możesz być wiele starsza ode mnie. - Ha! Mylisz wygląd z wiekiem. Po tak długiej znajomości z Aryą powinnaś mieć więcej rozumu. Nim Nasuada zdążyła spytać, ile właściwie lat ma Angela, poczuła, jak z tyłu ktoś mocno szarpie ją za spódnicę. Obejrzawszy się, stwierdziła, że pozwoliła sobie na to Elva. Dziewczynka machała ręką. Nasuada pochyliła się i przysunęła do niej głowę. - Eragon nie dosiada Saphiry - wymamrotała Elva. Nasuada miała wrażenie, że tężeje jej pierś, tłumiąc oddech. Zerknęła w górę: smoczyca krążyła nad obozem tysiące stóp w powietrzu, jej potężne nietoperze skrzydła odcinały się czernią na tle nieba. Widziała brzuch Saphiry i jej szpony, białe na tle niebieskich łusek, nie miała jednak pojęcia, kto siedzi na grzbiecie. - Skąd wiesz? - spytała, zniżając głos. - Nie wyczuwam jego niepokoju ani lęków. Jest tam Roran i kobieta, pewnie Katrina. Nikt poza tym. Nasuada wyprostowała się i klasnęła w dłonie. - Jörmundurze! - zawołała. Jörmundur, stojący niemal dwadzieścia kroków dalej, podbiegł do niej, odpychając wszystkich, którzy zagradzali mu drogę. Miał dość doświadczenia, by poznać, kiedy dzieje się coś złego. - Pani? - Oczyść to pole. Zabierz stąd wszystkich, nim wyląduje Saphira. - Łącznie z Orrinem, Narheimem i Garzhvogiem? Skrzywiła się. - Nie, ale nie pozwól zostać nikomu innemu. Szybko! Gdy Jörmundur zaczął wykrzykiwać rozkazy, Arya i Angela ruszyły ku Nasuadzie. Sprawiały wrażenie równie zaniepokojonych, jak ona. - Saphira nie byłaby tak spokojna, gdyby Eragon został ranny bądź zginął - rzekła elfka. - Gdzie on jest? - spytała ostro Nasuada. - W jakie znów kłopoty się wplątał? Na placu wybuchło zamieszanie, kiedy Jörmundur i jego ludzie zaczęli kierować gapiów z powrotem do namiotów, nie wahając się użyć kija, gdy niechętni żołnierze zwlekali zbyt długo bądź protestowali. Doszło do kilku przepychanek, lecz kapitanowie pod dowództwem Jörmundura szybko je uciszyli, nie dopuszczając do przemocy. Na szczęście urgale na słowo swego wodza Garzhvoga odeszli bez protestów, choć sam Garzhvog ruszył ku Nasuadzie, podobnie król Orrin i krasnolud Narheim. Kiedy ośmioipółstopowy urgal zbliżył się, Nasuada poczuła drżenie ziemi pod stopami. Uniósł kościstą brodę, odsłaniając gardło, jak nakazywał zwyczaj jego rasy. - Cóż to ma znaczyć, Nocna Łowczyni? - spytał. Kształt jego szczęki i zębów, w połączeniu z akcentem sprawiał, że z trudem go rozumiała. - Tak, do kata, ja też chciałbym usłyszeć wyjaśnienie - rzucił Orrin. Twarz miał czerwoną. - I ja - dodał Narheim. Kiedy tak na nich patrzyła, Nasuadzie przyszło do głowy, że zapewne po raz pierwszy od tysiąca lat członkowie tak wielu ras Alagaësii zebrali się razem w pokoju. Brakowało jedynie Razaców i ich wierzchowców, ale Nasuada wiedziała, że żadna rozsądna istota nigdy nie zaprosiłaby tych ohydnych stworów na tajną radę. Wskazała ręką Saphirę. - Ona udzieli wam wszystkich odpowiedzi. W chwili, gdy ostatni żołnierze opuścili plac, Nasuada poczuła na twarzy prąd powietrza. Saphira opadła gwałtownie ku ziemi, uderzając skrzydłami, by spowolnić lot, i wylądowała na tylnych łapach. Obozem wstrząsnął głuchy huk. Roran i Katrina odpięli się od siodła i zeskoczyli na plac. Wystąpiwszy naprzód, Nasuada przyjrzała się Katrinie. Była ciekawa, jakaż to kobieta mogła natchnąć mężczyznę do podjęcia równie niezwykłych wysiłków po to, by ją ratować. Stojąca przed nią dziewczyna miała mocne kości, bladą cerę osoby ciężko chorej, grzywę miedzianorudych włosów i suknię tak podartą i brudną, że trudno było stwierdzić, jak wyglądała pierwotnie. Lecz mimo śladów długiej niewoli, Nasuada stwierdziła natychmiast, że Katrina jest bardzo ładna, choć nikt nie nazwałby jej wielką pięknością. Miała jednak w sobie pewną skrywaną siłę, sprawiającą, że Nasuada podejrzewała, że gdyby to Roran został schwytany, Katrina sama zdołałaby poruszyć wieśniaków z Carvahall, poprowadzić ich do Surdy, stanąć do walki w bitwie na Płonących Równinach, a potem ruszyć dalej do Helgrindu, tylko po to, by ocalić ukochanego. Nawet gdy Katrina dostrzegła Garzhvoga, nie wzdrygnęła się, lecz pozostała u boku Rorana. Ten skłonił głowę przed Nasuadą i, obróciwszy się, także przed królem Orrinem. - Pani ma - rzekł z poważną miną. - Wasza Wysokość, czy mogę wam przedstawić moją narzeczoną Katrinę? Dziewczyna dygnęła. - Witaj wśród Vardenów, Katrino - rzekła Nasuada. - Wszyscy tu słyszeliśmy twe imię i znamy niezwykłe oddanie Rorana. Pieśni o jego miłości krążą już po całym kraju. - Jesteś tu mile widziana - dodał Orrin. - Witaj. Nasuada zauważyła, że król ani na moment nie oderwał wzroku od Katriny, podobnie wszyscy obecni mężowie, łącznie z krasnuludami. Była pewna, że nim jeszcze noc dobiegnie końca, będą powtarzać swym kompanom opowieści o urokach dziewczyny. To, co Roran dla niej uczynił, sprawiło, że wyrosła ponad zwykłe kobiety, w oczach żołnierzy stała się obiektem zachwytu, fascynacji i podziwu. Fakt, że ktokolwiek mógł poświęcić tak wiele dla jednej osoby, musiał oznaczać, że ta osoba jest niezwykle cenna. Katrina zarumieniła się i uśmiechnęła. - Dziękuję - powiedziała. Na jej twarzy, prócz zakłopotania uwagą tak wielu osób, było widać także cień dumy, jakby wiedziała, jak niezwykłym człowiekiem jest Roran, i radowała się zdobyciem jego serca. Ze wszystkich kobiet w Alagaësii ona tego dokonała. Roran należał do niej. Nie pragnęła żadnych innych skarbów ani oznak statusu. Nasuada poczuła bolesne ukłucie. Chciałabym mieć to, co oni, pomyślała. Obowiązki nie pozwalały jej na dziewczęce marzenia o miłości i małżeństwie - a już na pewno nie o dzieciach - chyba że miałoby to być zaaranżowane małżeństwo z rozsądku, służące dobru Vardenów. Często zastanawiała się, czy nie poślubić Orrina, lecz zawsze brakowało jej odwagi. Wystarczyło jej jednak to co miała i nie zazdrościła Katrinie i Roranowi ich szczęścia. Ona sama poświęciła się sprawie. Pokonanie Galbatorixa było znacznie ważniejsze niż coś tak nieistotnego jak małżeństwo. Niemal wszyscy się pobierali, lecz jak wielu miało okazję doprowadzić do nastania nowej ery? Nie jestem dziś sobą, uświadomiła sobie Nasuada. Rany sprawiły, że myśli rozbiegły mi się niczym pszczoły w ulu. Otrząsnąwszy się, spojrzała dalej, ponad głowami Rorana i Katriny, na Saphirę. Uniosła bariery, którymi zazwyczaj otaczała swój umysł, by móc usłyszeć, co ma do powiedzenia smoczyca. Gdzie on jest? - spytała. Z suchym szelestem łusek trących o łuski Saphira podpełzła naprzód i opuściła głowę, tak że znalazła się na wysokości Nasuady, Aryi i Angeli. Lewe oko smoczycy płonęło błękitnym ogniem. Dwa razy pociągnęła nosem, szkarłatny język wysunął się z paszczy. Wilgotny, gorący oddech poruszył koronkami kołnierza sukni Nasuady. Nasuada przełknęła ślinę, czując dotyk świadomości Saphiry. Była zupełnie inna niż wszystkie znane jej istoty: starożytna, obca, jednocześnie gwałtowna i łagodna. Dotyk ów, wraz z imponującą fizycznością Saphiry, zawsze przypominał Nasuadzie, że gdyby smoczyca zechciała ich pożreć, mogłaby to uczynić. Nie dało się zachowywać obojętności w obecności smoka. Czuję krew - odparła Saphira. Kto cię zranił, Nasuado? Powiedz, a rozszarpię ich od gardzieli po krocze i przyniosę ci głowy do zabawy. Nie ma potrzeby, byś kogokolwiek rozszarpywała. A przynajmniej na razie. Sama trzymałam nóż. To jednak niewłaściwa chwila na zgłębianie tego tematu. Obecnie interesuje mnie tylko miejsce pobytu Eragona. Eragon - rzekła Saphira - postanowił pozostać w Imperium. Przez parę sekund Nasuada nie była w stanie poruszyć się ani myśleć. Potem narastająca groza zastąpiła niedowierzanie. Pozostali także zareagowali na różne sposoby, z czego Nasuada wywnioskowała, że Saphira rozmawiała również z nimi. Jak mogłaś na to pozwolić? - spytała. W nozdrzach Saphiry zafalowały niewielkie płomyki. Smoczyca parsknęła. Eragon sam dokonał wyboru. Nie mogłam go powstrzymać. Upiera się, by robić to, co uważa za słuszne, nie zważając na konsekwencje, tak dla niego, jak i dla reszty Alagaë Mogłam potrząsnąć nim jak pisklakiem, ale jestem z niego dumna. Nie lękaj się: potrafi o siebie zadbać. Jak dotąd nie spotkało go nic złego; poczułabym, gdyby coś mu się stało. A dlaczego dokonał takiego wyboru, Saphiro? - spytała Arya. Szybciej będzie, jeśli wam pokażę, zamiast wyjaśniać słowami. Mogę? Wszyscy się zgodzili. Do umysłu Nasuady wtargnęła rzeka wspomnień Saphiry. Nasuada ujrzała czarny Helgrind wyrastający ponad chmury; usłyszała Eragona, Rorana i Saphirę, zastanawiających się, jak najlepiej zaatakować; patrzyła, jak odkrywają kryjówkę Razaców, i doświadczała epickiej bitwy Saphiry z Lethrblaką. Korowód obrazów ją fascynował. Urodziła się w Imperium, lecz w ogóle go nie pamiętała. Teraz po raz pierwszy jako osoba dorosła mogła ujrzeć coś poza granicami ziem Galbatorixa. Wreszcie we wspomnieniach pojawił się Eragon i jego starcie z Saphirą. Saphira próbowała ukryć swe uczucia, lecz ból, jaki czuła, pozostawiając Eragona, wciąż był tak potężny i przeszywający, że Nasuada musiała wytrzeć łzy bandażami na przedramionach. Uznała jednak, że powody, jakie przedstawił Eragon, każące mu zostać - zabicie ostatniego Razaca i zbadanie tajemnic Helgrindu - były zdecydowanie niewystarczające. Zmarszczyła brwi. Eragonowi zdarza się postępować pochopnie, ale z pewnością nie jest aż takim głupcem, żeby narazić na niebezpieczeństwo wszystko co zdołaliśmy osiągnąć, tylko po to by odwiedzić parę jaskiń i dokonać swej gorzkiej zemsty. Musi istnieć inne wyjaśnienie. Zastanawiała się, czy powinna nacisnąć na Saphirę. Wiedziała jednak, że smoczyca nie ukryłaby podobnej informacji bez ważnych powodów. Może chce pomówić o tym na osobności. - Do diaska! - wykrzyknął król Orrin. - Eragon nie mógł wybrać sobie gorszej chwili na samotną eskapadę. Jakie znaczenie ma pojedynczy Razac, gdy cała armia Galbatorixa zatrzymała się zaledwie parę mil od nas? Musimy go tu ściągnąć. Angela się roześmiała. Robiła właśnie skarpetę na pięciu kościanych drutach, które szczękały i ocierały się o siebie w miarowym, osobliwym rytmie. - Jak? Będzie podróżował za dnia, a Saphira nie odważy się polecieć na poszukiwania po wschodzie słońca. Nie chce, by ktoś ją wypatrzył i powiadomił Galbatorixa. - Owszem, ale to nasz Jeździec! Nie możemy siedzieć po próżnicy, podczas gdy on przedziera się przez linie wroga. - Zgadzam się - dodał Narheim. - Nieważne jak, ale musimy zapewnić mu bezpieczny powrót. Grimstborith Hrothgar przyjął Eragona do swego rodu i klanu - mego własnego klanu, jak wiecie. Jesteśmy mu winni wsparcie wedle prawa i mocy krwi. Arya uklękła i ku zdumieniu Nasuady zaczęła rozsznurowywać i ponownie wiązać swe wysokie buty. Przytrzymując sznurówkę zębami, spytała: Saphiro, gdzie dokładnie był Eragon, gdy ostatnio poczułaś jego umysł? W wejściu do Helgrindu - odparła smoczyca. Czy masz pojęcie, którędy zamierzał uciec? Sam jeszcze nie wiedział. W takim razie będę musiała szukać go wszędzie. Zerwała się z ziemi. Niczym łania pomknęła przez plac, znikając wśród namiotów i kierując się na północ, szybko i lekko jak wiatr. - Aryo, nie! - wykrzyknęła Nasuada, lecz elfka już zniknęła. Patrzącą za nią Nasuadę ogarnęło poczucie beznadziejności. Środek się wali, pomyślała. Garzhvog zacisnął dłonie na niepasujących do siebie kawałkach zbroi okrywających mu tors. - Chcesz, żebym pobiegł za nią, Nocna Łowczyni? - spytał. - Nie umiem biegać tak szybko jak elfy, ale potrafię równie daleko. - nie, zostań. Arya z daleka może udawać człowieka, lecz gdyby jakiś farmer cię zobaczył, żołnierze zaczęliby na ciebie polować. - Przywykłem do tego, że na mnie polują. - Ale nie w sercu Imperium, gdzie setki ludzi Galbatorixa krążą po okolicy. Nie, Arya będzie musiała radzić sobie sama. Modlę się, by odnalazła Eragona i zdołała go ochronić, bo bez niego czeka nas klęska. Ucieczka i uniki Stopy Eragona uderzały o ziemię. Miarowy rytm jego kroków rodził się w piętach i odbijał w kościach nóg, biodrach i wzdłuż kręgosłupa, by wygasnąć u podstawy czaszki, gdzie kolejne wstrząsy sprawiały, że zaciskał zęby, i podsycały ból głowy, pogarszający się z każdą milą. Monotonna muzyka biegu z początku go drażniła, lecz wkrótce wprowadziła w stan niemal przypominający trans, w którym nie myślał, lecz jedynie się poruszał. Przy każdym opadnięciu stopy Eragon słyszał trzask kruchych źdźbeł trawy, pękających niczym gałązki, i dostrzegał obłoczki pyłu wznoszące się z ziemi. Oceniał, że minął co najmniej miesiąc, odkąd w tej wysuszonej części Alagaësii ostatnio spadł deszcz. Suche powietrze wysysało wilgoć z jego oddechu, przez co piekło go gardło. Nieważne, ile płynów wypijał, nie mógł odzyskać wody, której pozbawiły go słońce i wiatr. Stąd właśnie ból głowy. Helgrind pozostał daleko za nim. Czynił jednak wolniejsze postępy, niż założył. Setki patroli Galbatorixa - złożonych zarówno z żołnierzy, jak i magów - wyroiły się na równiny i często musiał się ukrywać, żeby ich uniknąć. Nie wątpił ani przez moment, że szukają właśnie jego. Poprzedniego wieczoru zauważył nawet Ciernia, lecącego nisko nad zachodnim horyzontem. Natychmiast osłonił umysł, rzucił się do rowu i został tam, dopóki Cierń nie zniknął poza krawędzią świata. Eragon postanowił podróżować utartymi szlakami i gościńcami kiedy się tylko da. Wydarzenia ostatniego tygodnia sprawiły, że osiągnął granice swych sił fizycznych i emocjonalnych. Wolał pozwolić ciału odpocząć i odzyskać siły, zamiast przedzierać się przez chaszcze, wzgórza i muliste rzeki. Czas rozpaczliwych potężnych wysiłków znów nadejdzie, ale jeszcze nie teraz. Dopóki trzymał się dróg, nie śmiał biec tak szybko jak potrafił. Prawdę mówiąc, rozsądniej byłoby w ogóle unikać biegu. W okolicy było sporo wiosek i samotnych farm. Gdyby ich mieszkańcy zauważyli człowieka pędzącego, jakby ścigało go stado wilków, z pewnością wzbudziłby ich ciekawość i podejrzenia, a może nawet pchnął jakiegoś wystraszonego rolnika do złożenia meldunku Imperium. To mogło się okazać śmiertelnie niebezpieczne dla Eragona, którego podstawową ochroną pozostawała anonimowość. Teraz biegł tylko dlatego, że w promieniu ponad stai nie wyczuwał żadnej żywej istoty, prócz długiego węża grzejącego się na słońcu. Przede wszystkim Eragonowi zależało na powrocie do Vardenów i irytowało go, że musi wlec się jak zwykły włóczęga. Doceniał jednak sposobność pobycia w samotności. Nie był sam, naprawdę sam, odkąd znalazł w Kośćcu jajo Saphiry. Jej myśli zawsze rozbrzmiewały w jego głowie, podobnie myśli Broma, Murtagha czy kogokolwiek stojącego u jego boku. Prócz brzemienia ciągłego towarzystwa, wszystkie miesiące od opuszczenia doliny Palancar Eragon poświęcił morderczemu treningowi, przerywanemu tylko podczas podróży bądź udziału w bitwach. Nigdy wcześniej nie musiał skupiać się tak mocno przez tak długi czas i radzić sobie z tak wieloma troskami i lękami. Chętnie zatem powitał samotność i towarzyszący jej spokój umysłu. Nieobecność głosów, w tym własnego, była niczym słodka kołysanka i na krótki czas przegnała obawy przed przyszłością. Nie pragnął postrzegać Saphiry - choć była zbyt daleko, by móc dotknąć jej umysłu, łącząca ich więź sprawiała, że poczułby, gdyby coś jej się stało - ani kontaktować się z Aryą i Nasuadą i słuchać ich gniewnych słów. Znacznie lepiej, pomyślał, jest napawać się śpiewami roztrzepotanych ptaków i westchnieniami wiatru wśród traw i liściastych gałęzi. *** Brzęk uprzęży, tupot kopyt i ludzkie głosy wyrwały Eragona z zamyślenia. Zaniepokojony zatrzymał się i rozejrzał, próbując ustalić, z której strony dobiegają. Z pobliskiego jaru wzleciała para rozchichotanych kawek, wznosząc się spiralą ku niebu. Jedyne schronienie w okolicy dawał niewielki gąszcz jałowców. Eragon pobiegł ku nim i zanurkował pod opadającymi gałęziami dokładnie w chwili, gdy sześciu żołnierzy wyłoniło się z jaru i wyjechało cwałem na wąski ubity trakt zaledwie dziesięć stóp od niego. W zwykłych okolicznościach Eragon wyczułby ich obecność na długo przedtem, nim zdążyliby się zbliżyć, lecz od czasu pojawienia się w oddali Ciernia chronił umysł przed otoczeniem. Żołnierze ściągnęli wodze i zatrzymali się pośrodku drogi, sprzeczając się między sobą. - Powiadam wam, coś widziałem! - krzyknął jeden, mężczyzna średniego wzrostu o rumianych policzkach i żółtej brodzie. Z walącym sercem Eragon zmusił się do powolnego, cichego oddychania. Dotknął czoła, sprawdzając, czy pas materiału, którym obwiązał głowę, wciąż ukrywa jego skośne brwi i szpiczaste uszy. Szkoda, że nie mam na sobie zbroi, pomyślał. Aby nie zwracać niczyjej uwagi, z suchych gałęzi i kwadratowego kawałka grubego płótna, które przehandlował mu wędrowny druciarz, zrobił sobie plecak i ukrył w nim zbroję. Teraz nie odważył się jej wyjąć i przywdziać, w obawie że żołnierze coś usłyszą. Żółtobrody zeskoczył ze swego gniadego wierzchowca i ruszył skrajem drogi, przyglądając się ziemi i rosnącym dalej jałowcom. Podobnie jak wszyscy w armii Galbatorixa miał na sobie czerwoną tunikę, na której złotą nicią wyhaftowano poszarpany jęzor ognia. Nić połyskiwała przy każdym ruchu mężczyzny. Jego prosta zbroja - hełm, zwężająca się tarcza i skórzany pancerz - wskazywała, że jest zaledwie zwykłym żołnierzem. W prawej dłoni trzymał włócznię, u lewego biodra kołysał mu się miecz. Gdy żołnierz zbliżył się do kryjówki Eragona, pobrzękując strzemionami, ten zaczął szeptać złożone zaklęcie w pradawnej mowie. Słowa wylewały mu się z ust nieprzerwanym strumieniem. Nagle jednak, ku własnemu zdziwieniu, wymówił błędnie szczególnie skomplikowaną serię samogłosek i musiał zacząć od nowa. Żołnierz postąpił kolejny krok ku niemu. I następny. W chwili, gdy zatrzymał się tuż przed nim, Eragon dokończył zaklęcie i poczuł, jak jego siła maleje, gdy magia zadziałała. Spóźnił się jednak o ułamek sekundy i nie zdołał całkowicie umknąć uwagi. - Aha! - wykrzyknął żołnierz i rozgarnął gałęzie, odsłaniając go. Eragon nawet nie drgnął. Żołnierz spojrzał wprost na niego, marszcząc brwi. - Co, - wymamrotał. Dźgnął włócznią zagajnik o niecały cal obok twarzy Eragona, który zacisnął dłonie, wbijając paznokcie w skórę. Przez jego napięte mięśnie przebiegł dreszcz. - Ach, do diaska. - Żołnierz puścił gałęzie, które wyprostowały się natychmiast, ponownie ukrywając Eragona. - Co to było?! - zawołał któryś z mężczyzn. - Nic. - Żołnierz powrócił do swych towarzyszy, zdjął hełm i otarł spocone czoło. - Coś mi się przywidziało. - Czego właściwie oczekuje po nas ten drań Braethan? Przez ostatnie dwa dni prawie w ogóle nie spaliśmy. - Zgadza się. Król musi być w desperacji, skoro tak nas Szczerze mówiąc, wolałbym nie znaleźć tego, czego szukamy. Nie jestem tchórzem, ale lepiej, by tacy jak my unikali kogoś, kto tak niepokoi Galbatorixa. Niech Murtagh i jego potworny smok złapią tajemniczego uciekiniera. - Chyba że szukamy właśnie Murtagha - podsunął trzeci. - Słyszałeś, co powiedział ten pomiot Morzana, równie wyraźnie jak ja. Wśród żołnierzy zapanowała niezręczna cisza. Potem ten stojący na ziemi wskoczył na siodło i owinął wodze wokół lewej dłoni. - Zamknij lepiej jadaczkę, Derwoodzie - rzucił. - Za dużo gadasz. Cała szóstka spięła konie ostrogami i ruszyła dalej na północ. Gdy tętent kopyt ucichł w dali, Eragon przerwał działanie zaklęcia, przetarł pięściami oczy i opadł na kolana. Z jego gardła wyrwał się niski, cichy śmiech. Potrząsnął głową, rozbawiony tym, jak niewiarygodne są jego tarapaty w porównaniu z wychowaniem, jakie odebrał w dolinie Palancar. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że coś takiego mogłoby mnie spotkać, pomyślał. Zaklęcie, którego użył, składało się z dwóch części: pierwsza naginała promienie światła wokół ciała tak, by wydawał się niewidzialny, a druga miała za zadanie nie pozwalać innym znającym magię wykryć jej użycie. Główną wadą zaklęcia było to, że nie umiało ukryć śladów stóp, toteż, korzystając z niego, trzeba było trwać w absolutnym bezruchu - i często zawodziło jeśli chodzi o eliminację cienia. Wyplątawszy się z zagajnika, Eragon uniósł ręce wysoko nad głowę, po czym zwrócił się w stronę jaru, z którego przybyli żołnierze. Gdy ruszał w dalszą drogę, jego myśli zajmowało tylko jedno pytanie: co takiego powiedział Murtagh? *** - Achchch! Zwiewna iluzja snów na jawie Eragona zniknęła, gdy machnął przed sobą na oślep rękami. Zgiął się niemal wpół i odturlał z miejsca, w którym leżał. Sięgając do tyłu, zerwał się na równe nogi i uniósł przed sobą ręce w osłonie przed dalszymi ciosami. Otaczał go mrok nocy. W górze obojętne gwiazdy nadal zataczały na firmamencie kręgi niekończącego się niebiańskiego tańca. W dole nie poruszyło się nawet najmniejsze stworzenie, słyszał jedynie łagodny szum wiatru pieszczącego trawę. Dźgnął naprzód myślami, przekonany, że ktoś zaraz go zaatakuje. Sięgnął jednak tysiąc stóp na wszystkie strony i nie wyczuł nikogo. W końcu opuścił ręce. Jego pierś unosiła się ciężko, skóra paliła, cuchnął potem. W umyśle szalała burza: wir błyskających ostrzy i odciętych kończyn. Przez chwilę zdawało mu się, że jest w Farthen D?rze i walczy z urgalami. Potem, że na Płonących Równinach krzyżuje miecze z sobie podobnymi ludźmi. Każde miejsce wydawało się tak rzeczywiste, że mógłby przysiąc, iż jakaś niezwykła magia przeniosła go tam w czasie i przestrzeni. Widział przed sobą urgale i mężów, którzy zginęli z jego ręki. Wyglądali jak żywi i przez chwilę Eragon zastanawiał się, czy zaraz przemówią. A choć nie nosił już śladów odniesionych ran, jego ciało pamiętało każde obrażenie. Zadrżał, ponownie czując przebijające je strzały i miecze. Eragon osunął się ze skowytem na kolana i przycisnął ręce do brzucha, kołysząc się w przód i w tył. Już już dobrze. Oparł czoło o ziemię, zwinięty w twardy ciasny kłębek. Gorący oddech omiatał mu brzuch. - Co się ze mną dzieje? Żadna z pieśni, które Brom recytował w Carvahall, nie wspominała, by dawnych bohaterów nękały podobne wizje. Żaden z wojowników, których Eragon poznał wśród Vardenów, nie przejmował się przelaną przez siebie krwią. A choć Roran przyznał, że nie lubi zabijać, nie budził się z krzykiem w środku nocy. Jestem słaby, pomyślał Eragon, mężczyzna nie powinien się tak czuć. Jeździec nie powinien się tak czuć. Wiem, że Garrow bądź Brom świetnie by sobie radzili. Robili to co musieli i tyle. Nie płakali, nie zamartwiali się bez końca, nie zgrzytali zę Jestem słaby. Podniósł się szybko i zaczął chodzić w kółko, próbując się uspokoić. Po półgodzinie, gdy żelazny ucisk na jego piersi nie zelżał, skóra swędziała, jakby wgryzło się pod nią tysiąc mrówek, a on sam podskakiwał na najlżejszy hałas, Eragon chwycił plecak i popędził przed siebie. Nie obchodziło go, co leży przed nim w nieprzeniknionej ciemności ani kto zauważy tę szaleńczą ucieczkę. Pragnął tylko umknąć koszmarom. Umysł zwrócił się przeciw niemu i Eragon nie mógł polegać na racjonalnych myślach, które uciszą panikę. Pozostało mu tylko zaufać odwiecznej zwierzęcej mądrości ciała, które kazało mu uciekać. Jeśli będzie biegł dość szybko i długo, może zdoła zakotwiczyć się w teraźniejszości. Może wymachiwanie rąk, uderzanie stóp o ziemię, śliski chłód potu pod pachami i setki innych odczuć samą swą wagą i liczbą zmuszą go, by zapomniał. Może. *** Stado szpaków przemknęło po południowym niebie niczym ławica ryb w oceanie. Eragon przyjrzał im się, mrużąc oczy. W dolinie Palancar, kiedy szpaki wracały z zimowisk, często tworzyły stada tak wielkie, że zamieniały dzień w noc. To, które ujrzał teraz, nie dorównywało tamtym rozmiarami, przypomniało mu jednak wieczory spędzone przy miętowej herbacie z Garrowem i Roranem na werandzie domu, gdy razem obserwowali roztrzepotaną czarną chmurę, mknącą nad ich głowami. Zagubiony we wspomnieniach zatrzymał się i przysiadł na kamieniu, sznurując rozwiązany but. Pogoda się zmieniła. Teraz było chłodno, a szara smuga na zachodzie zwiastowała nadejście burzy. Rośliny rosły tu bujniej: mech, trzciny i gęste kępy zielonej trawy. Kilka mil dalej z równiny wysklepiało się pięć wzgórz, środkowe zdobiła korona gęstych dębów. Ponad niewyraźną kopułą gałęzi Eragon dostrzegł strzaskane mury dawno porzuconej budowli, wzniesionej przed wiekami przez którąś z ras. Ogarnięty ciekawością postanowił posilić się wśród ruin. Z pewnością żyły w nich liczne zwierzęta, a polowanie da mu sposobność pozwiedzania przed podjęciem dalszej wędrówki. Godzinę później dotarł do stóp pierwszego wzgórza. Tam ujrzał pozostałości starożytnego gościńca, wyłożonego ciosanymi w kwadrat kamieniami. Ruszył nim w stronę ruin, zastanawiając się, kto mógł wznieść tę niezwykłą budowlę. Nie przypominała bowiem żadnych znanych mu konstrukcji ludzi, elfów ani krasnoludów. Gdy dotarł na środkowe wzgórze, w cieniu dębów ogarnął go chłód. Nieopodal wierzchołka grunt pod jego stopami wyrównał się, a zagajnik rozstąpił, tworząc wielką polanę. Stała tam strzaskana wieża. Jej niższa część była szeroka i karbowana niczym pień drzewa, potem budynek zwężał się i wznosił ku niebu na ponad trzydzieści stóp, kończąc się ostrą, nierówną linią. Górna połowa wieży leżała na ziemi, rozbita na niezliczone kawałki. Eragona ogarnęło nagłe podniecenie. Podejrzewał, że znalazł pozostałości wartowni elfów, wzniesionej na długo przed zniszczeniem Jeźdźców. Żadna inna rasa nie miała umiejętności i skłonności do stworzenia czegoś podobnego. I nagle zauważył poletko warzyw po przeciwnej stronie polany. Pośród nich kucał mężczyzna, plewiący rządki groszku, jego pochyloną głowę skrywał cień. Siwą brodę miał tak długą, że leżała mu na kolanach niczym naręcze niezgręplowanej wełny. - I co? - spytał mężczyzna, nie unosząc głowy. - Pomożesz mi przy tym groszku czy nie? Jeśli tak, to zasłużysz na posiłek. Eragon zawahał się, niepewny co robić. Potem pomyślał: czemu miałbym się bać starego pustelnika, i podszedł do ogrodu. - Jestem Bergan, syn Garrowa. Mężczyzna sapnął. - Tenga, syn Ingvara. Zbroja w plecaku Eragona zabrzęczała, gdy złożył go na ziemi. Przez następną godzinę pracował w milczeniu u boku Tengi. Wiedział, że nie powinien zostawać tu tak długo, ale praca budziła w nim radość, przeganiała nieprzyjemne myśli. Plewiąc, pozwolił swej świadomości rozlać się wokół i dotknąć niezliczonych rzeszy żywych stworzeń na polanie. Z radością przyjął łączące go z nimi poczucie jedności. Gdy Eragon usunął ostatnie źdźbło trawy, łodyżki portulaki i mlecza wokół groszku, ruszył za Tengą do wąskich drzwi z przodu wieży, za którymi kryła się przestronna kuchnia i jadalnia. Pośrodku pomieszczenia spiralne schody pięły się na piętro. Wszelkie dostępne powierzchnie, włączając w to spory kawał podłogi, zaściełały księgi, zwoje i pliki luźno powiązanego pergaminu. Tenga wskazał palcem stosik gałęzi w palenisku. Drewno stanęło z głośnym trzaskiem w płomieniach. Eragon spiął się, gotów do walki, fizycznej i mentalnej. Jego towarzysz jakby nie zauważył tej reakcji. Nadal krzątał się po kuchni, zbierając kubki, naczynia, noże i resztki, z których przyrządzał posiłek. Cały czas coś mamrotał. Wytężając wszystkie zmysły, Eragon przysiadł na skraju najbliższego krzesła. Nie powiedział nic w pradawnej mowie, pomyślał. Nawet jeśli wymówił zaklęcie w myślach, wciąż ryzykował śmierć bądź coś gorszego, tylko po to by zapalić zwykły ogień. Zgodnie z naukami Oromisa, słowa stanowiły medium, pozwalające kontrolować przepływ magii. Rzucanie zaklęcia bez struktury języka ograniczającej jego moc oznaczało spore ryzyko, bo jedna zbłąkana myśl bądź emocja mogła całkowicie zmienić jego rezultaty. Rozejrzał się po pokoju, szukając wskazówek co do tożsamości gospodarza. Natychmiast wypatrzył rozwinięty zwój z kolumnami słów w pradawnej mowie i rozpoznał w nim kompendium prawdziwych imion, podobne do tych, które badał w Ellesmérze. Magowie pożądali podobnych zwojów i ksiąg i poświęciliby niemal wszystko, by je zdobyć, bo można było nauczyć się z nich nowych słów do zaklęć, a także zapisać inne, poznane wcześniej. Niewielu wszakże zdołało zdobyć podobne kompendia, gdyż były one wyjątkowo rzadkie, a ci, którzy już je posiadali, niemal nigdy nie rozstawali się z nimi z własnej woli. Zdumiało go zatem, że Tenga miał coś podobnego. Lecz jego zdumienie jeszcze wzrosło, gdy w pokoju odnalazł sześć następnych, a także rozprawy dotyczące najróżniejszych tematów, od historii, poprzez matematykę i astronomię, aż po botanikę. Przed sobą ujrzał kubek piwa oraz talerz z kawałkami chleba, sera i plastrem pasztetu. Tenga podsunął mu je pod nos. - Dziękuję. - Eragon przyjął posiłek. Gospodarz nie odpowiedział; usiadł, krzyżując nogi, obok kominka. Nadal mruczał i mamrotał w gąszczu brody, pochłaniając wczesny obiad. Gdy Eragon opróżnił już talerz i wysączył ostatnie krople znakomitego młodego piwa, widząc, że Tenga także niemal skończył już jeść, nie zdołał powstrzymać pytania: - Czy to elfy zbudowały tę wieżę? Tamten spojrzał na niego z wyrzutem, jakby zwątpił w inteligencję gościa. - Owszem, zmyślne elfy zbudowały Edur Ithindrę. - Co właściwie tu robisz? Jesteś tu sam - Szukam odpowiedzi! - wykrzyknął Tenga. - Klucza do nieotwartych drzwi, tajemnicy drzew i roślin. Ogień, ciepło, błyskawice, światł Większość nie zna pytania i błąka się w ignorancji. Inni znają je, lecz lękają się, co mogłaby oznaczać odpowiedź. Ba! Od tysięcy lat żyjemy niczym dzikusy. Dzikusy! Ale ja to zakończę, powiodę nas w erę światła i wszyscy będą opiewać moje czyny. - Proszę, powiedz zatem, czego dokładnie szukasz? Twarz Tengi wykrzywił grymas. - Nie znasz pytania? Myślałem, że znasz. Ale nie, myliłem się. Widzę jednak, że rozumiesz moje poszukiwania. Sam szukasz odpowiedzi. W twym sercu płonie ten sam ogień co i w moim. Któż poza innym pielgrzymem zdołałby docenić, co musimy poświęcić, by odnaleźć odpowiedź. - Odpowiedź na co? - Na pytanie, które sami wybieramy. To szaleniec, pomyślał Eragon. Szukając czegoś, co pozwoliłoby mu zmienić temat, zauważył nagle rząd niewielkich drewnianych figurek ustawionych na parapecie pod oknem w kształcie łzy. - Są piękne. - Wskazał je ręką. - Kto je zrobił? - nim odeszła. Zawsze coś robiła. - Tenga zerwał się z miejsca i przyłożył czubek lewego wskazującego palca do pierwszej figurki. - Oto wiewiórka z puszystym ogonem, sprytna, zręczna, do żartów skora. - Jego palec przesunął się ku następnej figurce. - Oto wściekły dzik, jakże groźny z ostrymi Oto kruk, któ Tenga nie zwrócił uwagi, gdy Eragon wycofał się, uniósł skobel i wymknął się z Edur Ithindry. Zarzuciwszy na ramiona plecak, potruchtał przez dębowy zagajnik, zostawiając za sobą skupisko pięciu wzgórz i żyjącego wśród nich szalonego maga. *** Przez resztę dnia i następny spotykał na gościńcu coraz więcej ludzi, aż w końcu miał wrażenie, że zza każdego wzgórza wyłania się kolejna grupka. Większość stanowili uchodźcy, choć spotykał także żołnierzy i podróżujących kupców. Eragon unikał ich, jak tylko mógł, szedł naprzód, skrywając brodę pod naciągniętym kołnierzem. Zmusiło go to jednak to zanocowania w wiosce Eastcroft, dwadzieścia mil na północ od Melian. Zamierzał porzucić gościniec na długo przed dotarciem do Eastcroft i poszukać osłoniętej dolinki bądź jaskini, w której odpocząłby do rana. Ponieważ jednak nie znał zbyt dobrze okolic, źle ocenił odległość i dotarł do wioski w towarzystwie trzech zbrojnych. Gdyby odszedł teraz, niecałą godzinę od bezpiecznego schronienia, bram i murów Eastcroft i wygodnego, ciepłego łóżka, nawet najbardziej tępy osiłek musiałby zadać sobie pytanie, czemu jego towarzysz próbuje uniknąć wioski. Eragon zatem zacisnął zęby, w milczeniu powtarzając historyjkę, którą wymyślił dla wyjaśnienia swego przybycia. Nabrzmiałe czerwone słońce dzieliła od horyzontu zaledwie szerokość dwóch palców, gdy po raz pierwszy ujrzał Eastcroft, średniej wielkości wioskę okoloną wysoką palisadą. Kiedy dotarł do bramy, było już niemal zupełnie ciemno. Za sobą usłyszał wartownika pytającego zbrojnych, czy widzieli jeszcze kogoś na gościńcu. - Z tego co wiem, nie. - To mi wystarczy - odparł wartownik. - Jeśli ktoś się tam jeszcze wlecze, będzie musiał zaczekać do jutra. - Odwrócił się i krzyknął do drugiego mężczyzny po przeciwnej stronie bramy. - Zamykaj! Razem popchnęli piętnastostopowe, okute żelazem wrota i zaryglowali czterema dębowymi belkami, grubymi jak pierś Eragona. Muszą się obawiać oblężenia, pomyślał i uśmiechnął się, uświadamiając sobie własną ślepotę. Któż nie lęka się kłopotów w dzisiejszych czasach. Parę miesięcy wcześniej martwiłby się, że zostanie uwięziony w Eastcroft, teraz był jednak pewien, że zdołałby bez problemu wspiąć się na fortyfikacje, a dzięki osłonie magii umknąć niepostrzeżenie w mroku nocy. Postanowił jednak zostać, był bowiem zmęczony, a rzucenie zaklęcia mogło zwrócić uwagę przebywających w pobliżu magów, jeśli takowi tu byli. Nim zdołał postawić kilka kroków błotnistą uliczką wiodącą na rynek, dogonił go strażnik i uniósł latarnię ku twarzy. - Stój tam! Nie byłeś wcześniej w Eastcroft, prawda? - To moja pierwsza wizyta - odparł Eragon. Strażnik pokiwał głową. - A czy masz rodzinę bądź przyjaciół, którzy by cię przyjęli? - Nie mam. - Co tedy sprowadza cię do Eastcroft? - Nic. Podróżuję na południe po rodzinę siostry. Mam ją sprowadzić do Dras-Leony. Ta historyjka nie wywarła wrażenia na strażniku. Może mi nie wierzy, zastanawiał się Eragon, a może słyszał tak wiele podobnych relacji, że przestał się nimi przejmować. - W takim razie skieruj się do gospody dla podróżnych, obok głównej studni. Znajdziesz tam strawę i nocleg. I dopóki nie opuścisz Eastcroft, pamiętaj, że nie tolerujemy tu mordów, kradzieży ani żebractwa. Mamy solidne dyby i szubienice i nie brak im lokatorów. Rozumiemy się? - Tak, proszę pana. - Zatem idź i niechaj sprzyja ci szczęście. Ale, ale, zaczekaj! Jak się nazywasz, nieznajomy? - Bergan. Usłyszawszy to, strażnik odszedł, podejmując wieczorny obchód. Eragon zaczekał, dopóki połączona masa kilku domów nie przesłoniła jaśniejącej w jego dłoni latarni. Potem podszedł do tablicy wiszącej po lewej stronie bramy. Pośród pół tuzina listów gończych za przeróżnymi zbrodniarzami wisiały tam dwie pergaminowe karty długie na niemal trzy stopy. Na jednej widniał wizerunek Eragona, na drugiej Rorana, obie głosiły, że są zdrajcami korony. Przyjrzał im się z ciekawością. Zdumiała go oferowana nagroda: hrabstwo dla tego, kto zdoła schwytać któregoś z nich. Portret Rorana przedstawiał go dość wiernie, uwzględniał nawet brodę, którą zapuścił po ucieczce z Carvahall, lecz wizerunek Eragona pochodził sprzed Święta Przysięgi Krwi, gdy wciąż wyglądał jak człowiek. Jak bardzo wszystko się zmieniło, pomyślał Eragon. Powędrował przez wioskę, aż w końcu odnalazł gospodę. Sala wspólna miała niską powałę z nasmołowanych belek. Żółte łojowe świece rzucały miękkie migotliwe światło, kolejne warstwy dymu nakładały się na siebie w powietrzu. Podłogę wysypano piaskiem i sitowiem, która to mieszanina zachrzęściła pod butami Eragona. Po lewej ujrzał stoły, krzesła i wielki kominek, w którym chłopak obracał na rożnie świnię. Naprzeciwko ciągnął się długi szynkwas, forteca z podniesionymi mostami zwodzonymi chroniąca baryłki jasnego i ciemnego piwa przed hordą spragnionych mężów, atakujących ze wszystkich stron. W pomieszczeniu zebrało się dobre sześćdziesiąt osób i panował spory ścisk. Gwar rozmów zaskoczyłby Eragona nawet dawniej, a teraz, przy wyostrzonym słuchu miał wrażenie, jakby stał pośrodku huczącego wodospadu. Trudno mu było skupić się na jakimkolwiek głosie. Gdy tylko pochwycił słowo bądź frazę, porywał je prąd innych. W jednym kącie trójka minstreli śpiewała i odgrywała komiczną wersję ,,Słodkiej Aethrid oDauth", co jeszcze wzmagało hałas. Krzywiąc się pod naporem fali dźwięków, Eragon powoli przecisnął się przez tłum aż do szynkwasu. Chciał porozmawiać ze stojącą za nim kobietą, była jednak tak zajęta, że minęło pięć minut, nim spojrzała na niego. - Czym mogę służyć? - Do jej spoconej twarzy lepiły się kosmyki włosów. - Macie może do wynajęcia pokój albo jakiś kąt, w którym mógłbym spędzić noc? - Nie wiem, to z panią domu trzeba o tym rozmawiać. Niezadługo zejdzie - odparła służąca i machnęła ręką w stronę schodów. Czekając, Eragon oparł się o szynkwas, przyglądając się ludziom w sali. Stanowili dziwną zbieraninę. Około połowy uznał za wieśniaków z Eastcroft, którzy przyszli napić się po ciężkim dniu. Z reszty większość stanowili mężczyźni i kobiety - często rodziny - migrujący w bezpieczniejsze okolice. Łatwo ich rozpoznawał po obstrzępionych koszulach, brudnych portkach i po tym, jak kulili się na stołkach, zerkając niespokojnie na każdego, kto się zbliżył. Demonstracyjnie jednak unikali ostatniej i najmniejszej grupy klientów gospody: żołnierzy Galbatorixa. Mężczyźni w czerwonych tunikach zachowywali się najgłośniej ze wszystkich, śmiali się, krzyczeli, tłukli o blaty zakutymi w stal pięściami, pijąc na umór piwo i obmacując każdą dziewkę dość nierozsądną, by się do nich zbliżyć. Zachowują się tak dlatego, że wierzą, że nikt nie odważy się im sprzeciwić, i demonstrują swą władzę? - zastanawiał się Eragon. Czy dlatego, że zmuszono ich do wstąpienia do armii Galbatorixa i chcą głośnym zachowaniem osłabić poczucie wstydu i strach? Minstrele śpiewali: Z rozwianymi włosami słodka Aethrid oDauth Przybiegła do mości Edela. Zwolnij mego kochanka, bo wiedźma cię odmieni w kozła kudłatego! Mości Edel roześmiał się i rzekł: żadna wiedźma nie odmieni mnie w kozła kudłatego! Tłum zafalował, rozstąpił się lekko i Eragon ujrzał stół pod jedną ze ścian. Siedziała przy nim samotna kobieta z twarzą ukrytą pod kapturem ciemnego podróżnego płaszcza. Otaczało ją czterech mężczyzn, rosłych, umięśnionych rolników o skórzastych karkach i policzkach zaczerwienionych od alkoholu. Dwaj opierali się o ścianę po obu stronach kobiety, górując nad nią. Jeden, szczerząc zęby w uśmiechu, siedział na odwróconym oparciem do przodu krześle, a czwarty stał z lewą stopą na skraju blatu, pochylając się nad swym kolanem. Gadali głośno i gestykulowali zamaszyście. Choć Eragon nie słyszał i nie widział, co odparła kobieta, jej odpowiedź wyraźnie rozzłościła mężczyzn, skrzywili się bowiem i wypięli piersi, pusząc się jak koguty. Jeden pogroził jej palcem. Eragon uznał, że to porządni, ciężko pracujący ludzie, którzy zgubili swe dobre wychowanie na dnie kufla. Często oglądał podobne sceny podczas świątecznych dni w Carvahall. Garrow nie darzył zbytnim szacunkiem mężów nieznających umiaru w piciu i przynoszących sobie wstyd publicznie. - To niegodne - mówił. - Co więcej, jeśli pijesz po to, by zapomnieć o swym losie, a nie dla przyjemności, winieneś to czynić tam, gdzie nikomu nie przeszkodzisz. Mężczyzna po lewej stronie kobiety wyciągnął nagle rękę i zahaczył palcem jej kaptur, jakby chciał go odrzucić. Tak szybko, że Eragon ledwie zauważył ten ruch, nieznajoma uniosła prawą dłoń i chwyciła go za przegub. Potem jednak puściła, przyjmując poprzednią pozycję. Eragon wątpił, by ktokolwiek inny w sali, łącznie z człowiekiem, którego dotknęła, cokolwiek dostrzegł. Kaptur opadł jej na szyję i Eragon zesztywniał zdumiony. Kobieta była człowiekiem, ale przypominała Aryę. Jedyną różnicę stanowiły oczy - okrągłe i proste, nie skośne jak u kota - i uszy pozbawione szpiczastych elfich koniuszków. Była równie piękna jak Arya, którą znał, lecz mniej egzotyczna, bardziej zwyczajna. Bez wahania sięgnął ku niej myślami. Musiał się dowiedzieć, kim jest naprawdę. Gdy tylko dotknął jej świadomości, poczuł potężny cios, rozpraszający jego myśli. A potem w głębi czaszki rozległ się głos: Eragon! Arya? Ich oczy spotkały się na moment, a potem tłum znów zgęstniał, skrywając ją przed wzrokiem Eragona. Eragon pośpieszył przez salę do jej stołu, rozpychając się wśród gęstej ciżby. Gdy wyłonił się z niej, chłopi zerknęli na niego z ukosa. - To wielce niegrzeczne wpadać tak nieproszonym. Lepiej stąd zmykaj, jasne? - Wydaje mi się, panowie - Eragon starał się przemawiać możliwie najbardziej dyplomatycznie - że pani wolałaby zostać sama. Nie chcielibyście lekceważyć życzeń uczciwej niewiasty, prawda? - Uczciwej niewiasty? - Najbliższy się zaśmiał. - Żadna uczciwa niewiasta nie podróżuje samotnie. - W takim razie uspokoję wasze obawy, jestem bowiem jej bratem i mamy zamieszkać razem u naszego wuja w Dras-Leonie. Czterej mężczyźni spojrzeli po sobie niepewnie. Trzech z nich wycofało się, lecz najroślejszy stanął kilka cali przed Eragonem i chuchnął mu w twarz. - Nie jestem pewien, czy ci wierzę, druhu. Próbujesz nas tylko przepędzić, żeby mieć ją dla siebie. Nie do końca się myli, pomyślał Eragon. - Zapewniam cię, panie, to moja siostra - odrzekł tak cicho, by słyszał go tylko tamten. - Proszę, nie pragnę się z tobą spierać. Nie zechcesz odejść? - Nie, dopóki sądzę, żeś łgarz i kłamca. - Bądź rozsądny, panie, nie ma powodu się kłócić. Noc jeszcze młoda, gra muzyka, piwo leje się dookoła. Nie spierajmy się o taką błahostkę, to nas niegodne. Ku uldze Eragona, jego rozmówca po paru sekundach odprężył się i sapnął wzgardliwie. - I tak nie biłbym się z takim młodzikiem. Odwrócił się na pięcie i wraz z przyjaciółmi pomaszerował do szynkwasu. Nie spuszczając z oka tłumu, Eragon wśliznął się za stół i usiadł obok Aryi. - Co ty tu robisz? - spytał, ledwie poruszając wargami. - Szukam ciebie. Zdumiony, zerknął na nią, a ona uniosła brew. Natychmiast odwrócił się z powrotem. - Jesteś sama? - spytał, udając uśmiech. - Już Znalazłeś nocleg? Pokręcił głową. - To dobrze. Ja mam pokój, możemy tam porozmawiać. Wstali jednocześnie i podążył za nią schodami na tyłach sali. Sfatygowane deski skrzypiały im pod stopami. Wkrótce znaleźli się na piętrze, samotna świeca oświetlała wyłożony boazerią korytarz. Arya poprowadziła go do ostatnich drzwi po prawej, z obszernego rękawa płaszcza wyciągnęła klucz. Otworzywszy drzwi, weszła do środka, zaczekała, aż Eragon przekroczy za nią próg, a potem znów je zabezpieczyła. Przez oprawione w ołów szybki okna przenikał słaby pomarańczowy blask. Pochodził z lampy wiszącej po drugiej stronie rynku Eastcroft. W tym świetle Eragon zdołał dostrzec lampę olejną na niskim stole po prawej. - Brisingr - wyszeptał i zapalił knot iskrą z palca. Nawet w blasku lampy pokój pozostał ciemny. Wyłożono go tą samą boazerią co korytarz i drewno barwy dojrzałych kasztanów pochłaniało większość padającego na nie światła. Przez to pomieszczenie zdawało się ciasne i duszne, jakby ze wszystkich stron napierał na nie wielki ciężar. Prócz stołu stało tam jedynie wąskie łóżko z cienkim kocem narzuconym na siennik. W jego nogach leżała niewielka torba. Eragon i Arya stali naprzeciw siebie. Po chwili Eragon wyciągnął rękę i zdjął pas tkaniny obwiązany wokół głowy. Arya rozpięła broszę przytrzymującą na ramionach płaszcz i złożyła go na łóżku. Miała na sobie zieloną jak las suknię, pierwszą, w jakiej ją widział. Eragon dziwnie się czuł wobec zamiany ich twarzy. Teraz to on wyglądał jak elf, a Arya jak człowiek. Zmiana ta w żaden sposób nie zmieniła uczuć, które do niej żywił, sprawiła jednak, że poczuł się swobodniej, teraz bowiem była mu mniej obca. To Arya pierwsza przerwała ciszę. - Saphira mówiła, że zostałeś, żeby zabić ostatniego Razaca i zbadać komnaty Helgrindu. Czy to prawda? - Część prawdy. - A jaka jest cała? Eragon wiedział, że nic innego jej nie zadowoli. - Obiecaj, że nie powtórzysz tego nikomu bez mego pozwolenia. - Przyrzekam - odparła w pradawnej mowie. Wówczas opowiedział jej o tym, jak znalazł Sloana, czemu postanowił nie zabierać go ze sobą do Vardenów, o klątwie, którą rzucił na rzeźnika, i danej mu szansie odkupienia - przynajmniej częściowego - i odzyskania wzroku. Zakończył, mówiąc: - Cokolwiek się stanie, Roran i Katrina nigdy nie mogą się dowiedzieć, że Sloan żyje. W przeciwnym razie kłopotom nie byłoby końca. Arya usiadła na skraju łóżka. Długą chwilę wpatrywała się w lampę i roztańczony płomyk. - Powinieneś był go zabić - rzekła w końcu. - Możliwe, ale nie mogłem. - Fakt, że zadanie budzi w tobie niesmak, to nie powód, by je odrzucać. Zachowałeś się jak tchórz. Eragon zjeżył się na to oskarżenie. - Czyżby? Każdy, kto miał w ręku nóż, mógłby zabić Sloana. To, co zrobiłem, było znacznie trudniejsze. - Fizycznie, ale nie moralnie. - Nie zabiłem go, bo uznałem, że to złe. - Eragon zmarszczył brwi, szukając słów, którymi mógłby jej to wyjaśnić. - Nie bałem się... nie tego. Nie po Chodziło o coś innego. Będę zabijał na wojnie, ale nie podejmę się decydowania, kto ma żyć, a kto umrzeć. Brak mi mądrości i doświadczenia. Każdy ma jakąś granicę, której nie przekroczy, Aryo, a gdy spojrzałem na Sloana, znalazłem swoją. Nawet gdybym schwytał w niewolę Galbatorixa, nie zabiłbym go, lecz zabrał do Nasuady i króla Orrina. Gdyby oni skazali go na śmierć, wówczas z radością odrąbałbym mu głowę. Ale nie wcześniej. Jeśli chcesz, nazwij to słabością, ale taki właśnie jestem i nie będę za to przepraszał. - Wolisz być zatem narzędziem, którym posłużą się inni? - Będę służył ludziom najlepiej jak umiem. Nigdy nie aspirowałem do zostania władcą. Alagaësii niepotrzebny kolejny tyran. Arya roztarła skronie. - Czemu u ciebie wszystko musi być takie skomplikowane, Eragonie? Nieważne, dokąd się udasz, zawsze pakujesz się w kłopoty. Zupełnie jakbyś z rozmysłem starał się przedzierać przez każdy możliwy zagajnik. - Twoja matka powiedziała mi to samo. - Nie dziwię się... No dobrze, niechaj i tak będzie. Żadne z nas nie zmieni zdania, a teraz mamy na głowie pilniejsze sprawy niż spory na temat moralności i sprawiedliwości. W przyszłości jednak lepiej, żebyś pamiętał, kim jesteś i co oznaczasz dla wszystkich ras Alagaësii. - Nigdy nie zapominam. - Eragon urwał, czekając, co powie elfka, Arya jednak pozostawiła jego słowa bez odpowiedzi. Przysiadł na blacie stołu. - Wiesz, że nie musiałaś mnie szukać, świetnie sobie radziłem. - Oczywiście, że musiałam. - Jak mnie znalazłaś? - Zgadłam, w którą stronę się udasz, opuściwszy Helgrind. Na szczęście dla mnie znalazłam się czterdzieści mil na zachód stąd, dość blisko, bym mogła cię zlokalizować, słuchając szeptów ziemi. - Nie rozumiem. - Jeździec nie wędruje po tym świecie niepostrzeżenie, Eragonie. Ci, którzy mają uszy umiejące słuchać i oczy umiejące widzieć, z łatwością odnajdą znaki. Ptaki śpiewają o twoim nadejściu, zwierzęta tej ziemi podążają za twym zapachem, a nawet drzewa i trawa pamiętają twój dotyk. Więź łącząca Jeźdźca i smoka jest tak potężna, że wszyscy wrażliwi na siły natury mogą ją wyczuć. - Kiedyś będziesz musiała nauczyć mnie tej sztuczki. - To nie sztuczka, jedynie umiejętność zwracania uwagi na to, co cię otacza. - Ale po co przybyłaś do Eastcroft? Bezpieczniej byłoby spotkać się poza wioską. - Okoliczności mnie zmusiły, zgaduję, że ciebie także. Nie przyszedłeś tu z własnej woli, prawda? - - Kilka razy uniósł i opuścił ramiona, znużony całodzienną wędrówką. Odganiając senność, wskazał dłonią jej suknię i uśmiechnął się. - Czyżbyś w końcu porzuciła koszulę i nogawice? Twarz Aryi rozjaśnił lekki uśmiech. - Tylko na czas tej podróży. Przeżyłam wśród Vardenów więcej lat, niż wolałabym pamiętać, nadal jednak zapominam, jak uparcie ludzie próbują oddzielać swe kobiety od mężczyzn. Nigdy nie mogłam się zmusić do przyjęcia tych zwyczajów, choć nie do końca zachowywałam się jak elfka. Kto miałby mi rozkazywać? Moja matka? Została na drugim końcu Alagaë - Arya umilkła, jakby powiedziała więcej niż zamierzała. - W każdym razie wkrótce po rozstaniu z Vardenami przeżyłam niefortunne spotkanie z parą poganiaczy wołów. Niedługo potem ukradłam tę suknię. - Doskonale pasuje. - To jedna z zalet posługiwania się magią, nie trzeba czekać na łaskę krawca. Eragon się roześmiał. - Co teraz? - spytał końcu. - Teraz odpoczniemy. Jutro przed wschodem słońca wymkniemy się z Eastcroft tak, że nikt się nie zorientuje. *** Tej nocy Eragon leżał pod drzwiami, a Arya zajęła łóżko. Eragon nie kierował się względami przyzwoitości bądź szacunku - choć tak czy inaczej upierałby się, by to ona spoczęła w łożu - lecz ostrożności. Gdyby ktoś wpadł do pokoju, zdziwiłby się, widząc niewiastę na ziemi. Puste godziny płynęły powoli. Eragon wpatrywał się w belki nad głową, obserwując drobniutkie szczeliny w drewnie. Nie potrafił uspokoić rozszalałych myśli. Próbował wszystkich znanych metod, lecz wciąż widział przed sobą Aryę, widział zdumienie towarzyszące ich spotkaniu, słyszał uwagi na temat tego, jak potraktował Sloana, i przede wszystkim doświadczał w pełni żywionych wobec niej uczuć. Sam nie wiedział dokładnie, na czym polegają. Pragnął z nią być, ona jednak odrzuciła jego względy i to zabarwiło jego odczucia bólem i gniewem, a także frustracją. Bo choć Eragon nie chciał pogodzić się z myślą, że nie ma u niej najmniejszych szans, nie miał pojęcia, co czynić dalej. Kiedy słuchał cichego szmeru oddechu Aryi, w jego piersi wezbrał ból. Fakt, że była tak blisko, a on nie ważył się do niej podejść, dręczył go nieznośnie. Zaczął miętosić w palcach rąbek tuniki, marząc o tym, by istniało coś, co mógłby zrobić, miast poddawać się nakazom bezlitosnego losu. Do późnej nocy zmagał się ze wzburzonymi emocjami, w końcu jednak poddał się zmęczeniu i osunął w czekające objęcia snów na jawie. Wędrował w nich przez kilka niespokojnych godzin, aż w końcu gwiazdy zaczęły gasnąć i nadszedł czas, by wraz z Aryą opuścili Eastcroft. Razem otworzyli okno i zeskoczyli z parapetu na ziemię dwanaście stóp w dole. To niewielka wysokość dla kogoś o zdolnościach elfa. Spadając, Arya chwyciła spódnicę, by ta nie wzdęła się wokół niej. Wylądowali kilka cali od siebie, po czym ruszyli biegiem między domami w stronę palisady. - Ludzie będą ciekawi, gdzie się podzialiśmy - powiedział Eragon, nie zwalniając kroku. - Może trzeba było zaczekać i odejść ze zwykłymi podróżnymi? - Pozostanie tam było zbyt ryzykowne. Zapłaciłam za pokój, gospodyni nie obchodzi nic innego. Nie przejmie się tym, że wymknęliśmy się wcześniej. - Rozdzielili się na chwilę, by wyminąć porzucony wóz. Kiedy znów szli obok siebie, Arya dodała: - Najważniejsze, abyśmy pozostawali w ruchu. Jeśli zaczniemy zwlekać, król z pewnością nas znajdzie. Gdy dotarli do muru, Arya pobiegła wzdłuż niego, w poszukiwaniu wystającego pnia. Gdy go znaleźli, chwyciła go i szarpnęła, sprawdzając drewno całym ciężarem ciała. Słup zakołysał się i zagrzechotał między sąsiadami, ale wytrzymał. - Ty pierwszy - rzekła. - Proszę, idź przodem. Z niecierpliwym westchnieniem postukała palcem stanik. - Suknia jest nieco bardziej zwiewna niż para nogawic, Eragonie. Zapiekły go policzki, gdy zrozumiał, co miała na myśli. Sięgnąwszy nad głowę, chwycił się mocno i zaczął wspinać na palisadę, przytrzymując się stopami i kolanami. Na szczycie przystanął, balansując na czubkach zaostrzonych słupów. - Dalej - wyszeptała Arya. - Nie, dopóki do mnie nie dołączysz. - Nie bądź - Strażnik. - Eragon wskazał ręką. W mroku pomiędzy dwoma pobliskimi domami zalśniła latarnia. Wkrótce zbliżyła się i z ciemności wyłoniła się złocista sylwetka mężczyzny. W jednej dłoni trzymał nagi miecz. Cicho jak duch Arya chwyciła słup i posługując się jedynie siłą własnych rąk, zaczęła się wspinać ku Eragonowi. Wyglądało to, jakby płynęła w górę niczym niesiona magią. Gdy znalazła się dość blisko, Eragon chwycił ją za prawe przedramię i dźwignął, stawiając obok siebie. Niczym dwa niezwykłe ptaki przycupnęli na palisadzie, nie poruszając się i nie oddychając. Strażnik przeszedł pod nimi, wymachując latarnią i szukając intruzów. Nie patrz na ziemię, błagał w myślach Eragon, ani w górę. Chwilę później mężczyzna schował miecz i mrucząc pod nosem, podjął obchód. Eragon i Arya zeskoczyli na drugą stronę palisady. Zbroja w plecaku Eragona zabrzęczała, gdy wylądował na trawie i przeturlał się, wytracając siłę zderzenia. Zerwawszy się natychmiast, schylił się i pomknął naprzód przez szarą krainę. Arya biegła tuż za nim. Trzymali się dolinek i suchych łożysk strumieni, okrążając farmy otaczające wioskę. Kilka razy z obejść wypadły oburzone psy, oprotestowując wtargnięcie obcych. Eragon próbował uspokoić je myślami, lecz zdołał powstrzymać ich szczekanie, przekonując zwierzęta, że ich straszliwe zęby i pazury przepłoszyły jego i Aryę. Zadowolone z siebie psy, machając ogonami, wracały do stodół, stajni i bud, gdzie strzegły przydzielonych im królestw. Ich duma i pewność siebie bawiły Eragona. Pięć mil od Eastcroft, gdy było jasne, że są zupełnie sami i nikt ich nie ściga, Eragon i Arya zatrzymali się przy zwęglonym kikucie drzewa. Arya uklękła i zebrała parę garści ziemi. - Adurna r?sa - rzekła. Z cichym szumem z ziemi wypłynęły strużki wody, zbierające się w wykopanej dziurze. Arya odczekała, aż woda napełni zagłębienie, po czym rzekła: ,,letta". Strużki zniknęły. Zaintonowała zaklęcie postrzegania i na nieruchomej tafli pojawiła się twarz Nasuady. Arya powitała ją. - Pani ma - rzekł Eragon, skłaniając głowę. - Eragonie - odparła. Wyglądała na zmęczoną, policzki miała zapadnięte, jak po długiej chorobie. Kosmyk włosów wysmyknął się z koka i skręcony opadł na czoło. Kiedy sięgnęła ku niemu ręką i odgarnęła niesforny lok, Eragon dostrzegł grube bandaże. - Dzięki Gokukarze! Jesteś bezpieczny. Tak bardzo się martwiliśmy. - Przepraszam, że cię zaniepokoiłem, ale miałem powody. - Będziesz je musiał wyjaśnić po powrocie. - Wedle życzenia - odparł. - W jaki sposób zostałaś ranna? Czy ktoś cię zaatakował? Czemu nikt z Du Vrangr Gata cię nie uleczył? - Kazałam im zostawić mnie w spokoju. Resztę wyjaśnię ci po twoim powrocie. Zdumiony Eragon skinął głową, przełykając resztę pytań, a Nasuada zwróciła się do Aryi: - Imponujące, znalazłaś go. Nie byłam pewna, czy ci się uda. - Dopisało mi szczęście. - Możliwe, ale podejrzewam, że twoje umiejętności odegrały równie wielką rolę jak szczodrość losu. Jak szybko zdołacie do nas dołączyć? - Za dwa, trzy dni. Chyba że natkniemy się na nieprzewidziane trudności. - Dobrze, będę was oczekiwać. Od tej pory chcę, byście nawiązywali kontakt co najmniej raz przed południem i raz przed zmrokiem. Jeśli się nie odezwiecie, założę, że was schwytano, i poślę na ratunek Saphirę z oddziałem żołnierzy. - Nie zawsze będziemy mogli bezpiecznie posłużyć się magią. - Znajdźcie jakiś sposób. Muszę wiedzieć, gdzie jesteście i czy nic wam nie grozi. Arya zastanawiała się chwilę. - Jeśli zdołam, uczynię to. Ale nie, gdyby to miało narazić Eragona. - Zgoda. Eragon wykorzystał chwilową przerwę w rozmowie. - Nasuado? - spytał. - Czy Saphira jest gdzieś w pobliżu? Chciałbym z nią pomówić. Nie rozmawialiśmy od czasu Helgrindu. - Odleciała godzinę temu zbadać nasze zabezpieczenia. Zdołacie utrzymać zaklęcie, dopóki nie sprawdzę, czy już wróciła? - Idź - rzuciła Arya. Wystarczył krok, by Nasuada zniknęła z ich pola widzenia, pozostawiając nieruchomy obraz stołu i krzeseł w czerwonym namiocie. Długą chwilę Eragon przyglądał im się w skupieniu. Potem jednak ogarnął go niepokój; jego wzrok powędrował znad tafli wody na kark elfki. Gęste czarne włosy Aryi opadły na bok, odsłaniając pasmo gładkiej skóry nad kołnierzem sukni. Widok ten całkowicie zafascynował go na niemal minutę. Potem Eragon poruszył się i oparł o zwęglony pień. Nagle usłyszał trzask pękającego drewna, a potem kałuża zajaśniała migotliwym błękitem, gdy Saphira wcisnęła się do pawilonu. Eragonowi trudno było stwierdzić, którą jej część widzi, dostrzegł bowiem jedynie mały fragment. Łuski przesuwały się obok kałuży, rozpoznał łapy, szpikulec ogona, błonę złożonego skrzydła, a potem błyszczący czubek zęba, gdy odwróciła się, próbując znaleźć pozycję, z której mogłaby wygodnie spojrzeć w lustro używane przez Nasuadę do magicznych rozmów. Z niepokojących odgłosów dobiegających zza smoczycy Eragon domyślał się, że miażdży większość mebli. W końcu usiadła, przysunęła głowę do zwierciadła - tak że jedno wielkie szafirowe oko zajęło całą powierzchnię kałuży - i spojrzała na Eragona. Przyglądali się sobie długą minutę, żadne nawet nie drgnęło. Eragona zaskoczyła ulga, jaką poczuł na jej widok. Odkąd się rozstali, nie czuł się w pełni bezpieczny. - Tęskniłem za tobą - wyszeptał. Zamrugała. - Nasuado, jesteś tam jeszcze? Gdzieś z prawej strony Saphiry dobiegła stłumiona odpowiedź. - Tak, ledwo. - Zechciałabyś przekazać mi słowa Saphiry? - Z wielką radością, lecz w tej chwili tkwię pomiędzy skrzydłem i tyczką i w żaden sposób nie mogę się stąd ruszyć. Możesz mieć problemy z usłyszeniem mnie, ale jeśli ci to nie przeszkadza, spróbuję. - Proszę, zrób to. Nasuada milczała krótką chwilę, a potem odezwała się tonem tak bardzo przypominającym Saphirę, że Eragon o mało nie wybuchnął śmiechem. - Dobrze się miewasz? - Jestem zdrów jak wół. A ty? - Porównanie z bydłem byłoby zarówno śmieszne, jak i obraźliwe, ale jestem sprawna jak zawsze, jeśli o to pytasz. Cieszę się, że Arya cię znalazła; trzeba, by pilnował cię ktoś rozsądny. - Zgadzam się, w niebezpieczeństwie pomoc zawsze się przydaje. Mimo że Eragon cieszył się, że mogą porozmawiać z Saphirą, choćby przez pośredników, odkrył, że słowo mówione to jedynie mizerny zamiennik ich zwyczajowej swobodnej wymiany myśli i uczuć. Co więcej, ponieważ Arya i Nasuada ich słuchały, Eragon wolał nie poruszać bardziej osobistych tematów, na przykład, czy Saphira wybaczyła mu to, że zmusił ją do odlotu z Helgrindu. Smoczyca musiała odczuwać podobną niechęć, ona bowiem także o tym nie wspomniała. Gawędzili o innych, błahych zdarzeniach. A potem się pożegnali. Zanim Eragon odszedł od kałuży, przyłożył palce do ust i wyszeptał bezgłośnie: ,,Przepraszam". Wokół małych łusek okalających oko Saphiry pojawiły się wąskie szczelinki, gdy napięcie mięśni pod spodem zelżało. Smoczyca zamrugała i Eragon wiedział, że zrozumiała, co chciał jej przekazać, i że nie żywi urazy. Kiedy Eragon i Arya pożegnali się z Nasuadą, elfka zakończyła działanie zaklęcia i wstała. Szybkim gestem strzepnęła z sukni kurz. Eragon tymczasem wiercił się niecierpliwie, jak nigdy wcześniej. W tej chwili pragnął jedynie biec jak strzała do Saphiry i ułożyć się wraz z nią przy ognisku. - Ruszajmy - rzucił już w biegu. Delikatna sprawa Mięśnie na plecach Rorana napięły się i zafalowały, gdy dźwignął z ziemi głaz. Na moment oparł kamień na udzie, a potem z sapnięciem wycisnął w górę, blokując łokcie. Przez pełną minutę unosił w powietrzu miażdżący ciężar. Gdy ręce zaczęły mu dygotać i słabnąć, odrzucił go na ziemię przed sobą. Głaz wylądował z głuchym łupnięciem, pozostawiając w piasku kilkunastocalowe zagłębienie. Po obu stronach Rorana dwudziestu wojowników Vardenów zmagało się z kamieniami podobnej wielkości. Tylko dwóm się udało, reszta powróciła do lżejszych, do których przywykli. Rorana ucieszyło odkrycie, że miesiące spędzone w kuźni Horsta i lata pracy na farmie dały mu dość sił, by mógł niczym równy z równym konkurować z mężami, którzy szkolili się w robieniu bronią odkąd skończyli dwanaście lat. Potrząsnął rękami i kilka razy odetchnął głęboko. Na piersi czuł chłodny dotyk powietrza. Uniósł dłoń i pomasował prawe ramię, obejmując palcami i badając okrągłą kulę mięśnia, potwierdzając raz jeszcze, że wszelkie ślady rany po ugryzieniu Razaca zniknęły. Uśmiechnął się szeroko, rad, że znów jest cały i zdrów, choć wcześniej wydawało mu się to równie prawdopodobne jak krowa tańcząca kucanego. Jęk bólu sprawił, że obejrzał się szybko na Albriecha i Baldora, ćwiczących fechtunek z Langiem, bladym, pokrytym bliznami weteranem, uczącym sztuki wojny. I choć walczyli dwaj przeciw jednemu, Lang nie ustępował. Drewnianym ćwiczebnym mieczem rozbroił Baldora, uderzył go w żebra, a potem dźgnął Albriecha w nogę tak mocno, że tamten runął na ziemię. Trwało to zaledwie kilka sekund. Roran współczuł Albriechowi - sam niedawno zakończył sesję z Langiem i na pamiątkę zostało mu kilka nowych sińców, uzupełniających kolekcję blednących już śladów wyprawy na Helgrind. Zazwyczaj wolał młot od miecza, uznał jednak, że na wszelki wypadek lepiej opanować sztukę władania ostrzem, bo kiedyś może się to przydać. Miecze wymagały większej finezji niż ta, która kojarzyła mu się z walką. Wystarczyło rąbnąć szermierza w przegub i będzie zbyt zajęty zmiażdżonymi kośćmi, by się bronić. Po bitwie na Płonących Równinach Nasuada zaprosiła wieśniaków z Carvahall w szeregi Vardenów. Wszyscy przyjęli jej ofertę. Ci, którzy mogli odmówić, już wcześniej zdecydowali się zostać w Surdzie, gdy uciekinierzy zatrzymali się w Dauth w drodze na Równiny. Wszyscy zdrowi mężowie z Carvahall dostali prawdziwą broń zamiast zaimprowizowanych włóczni i tarcz i zabrali się do pracy, chcąc dorównać najlepszym wojownikom Alagaësii. Mieszkańcy doliny Palancar przywykli do trudów życia. Machanie mieczem nie różniło się zbytnio od rąbania drew i było znacznie łatwiejsze niż rozbijanie motyką suchej ziemi bądź okopywanie akrów buraków w upalnym letnim słońcu. Ci, którzy opanowali użyteczny fach, uprawiali go dalej wśród Vardenów, lecz w wolnych chwilach wciąż starali się opanować sztukę władania bronią, bo kiedy zabrzmi bitewny róg, każdy miał stanąć do walki. Od chwili powrotu z Helgrindu Roran zabrał się do ćwiczeń z niezłomnym zapałem. Tylko pomagając Vardenom w pokonaniu Imperium i ostatecznym obaleniu Galbatorixa, mógł chronić wieśniaków i Katrinę. I choć nie był dość arogancki, by sądzić, że sam jeden zdoła odmienić losy wojny, wierzył w swą umiejętność kształtowania świata i wiedział, że jeśli poświęci się zadaniu, zdoła zwiększyć szanse Vardenów na zwycięstwo. Musiał jednak pozostać przy życiu, a to oznaczało przygotowanie ciała, opanowanie narzędzi i technik walki, po to, by nie paść z ręki bardziej doświadczonego wojownika. Maszerując przez plac ćwiczeń w drodze do namiotu, w którym mieszkał z Baldorem, Roran minął pasmo trawy długie na sześćdziesiąt stóp, na którym leżał dwudziestostopowy pień obdarty ze skóry i wygładzony tysiącami dłoni, które pocierały go co dzień. Nie zwalniając, obrócił się, wsunął palce pod grubszy koniec pnia, dźwignął, po czym, sapiąc z wysiłku, podniósł go, postawił do pionu i przewrócił pchnięciem. Następnie chwycił cieńszy koniec i dwukrotnie powtórzył ten sam proces. Nie zdoławszy zebrać energii niezbędnej na jeszcze jedno wywrócenie pnia, zszedł z placu i zagłębił się w okalający go labirynt szarych płóciennych namiotów. Po drodze pomachał do Loringa, Fiska i innych, których rozpoznał, a także kilku witających go nieznajomych. - Bądź pozdrowiony, Młotoręki! - wykrzykiwali ciepło. - Bądźcie pozdrowieni - odpowiadał. To dziwne, pomyślał, gdy rozpoznają cię ludzie, których nie widziałeś na oczy. Minutę później dotarł do namiotu, który stał się jego domem. Schylając głowę, wszedł do środka i odłożył na miejsce łuk, kołczan strzał oraz otrzymany od Vardenów krótki miecz. Chwycił leżący obok posłania bukłak, po czym wyszedł na jasne słońce i wysunąwszy korek, oblał wodą plecy i ramiona. Roran niezbyt często miał w zwyczaju brać kąpiel, dziś jednak był ważny dzień i chciał czuć się świeży i czysty. Ostrym końcem wypolerowanego patyka zdrapał brud z rąk, nóg i spod paznokci, potem przeczesał włosy i przystrzygł brodę. Uznawszy, że może się już pokazać, naciągnął świeżo wypraną tunikę, wsunął młot za pas i miał właśnie ruszyć przez obóz, gdy zauważył Birgit obserwującą go zza namiotu. W obu dłoniach ściskała sztylet w pochwie. Roran zamarł, gotów w jednej chwili dobyć młota. Wiedział, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo i mimo swej sprawności nie był wcale pewien, czy zdoła pokonać Birgit, jeśli ta go zaatakuje. Jak on bowiem, ścigała swych wrogów z absolutną determinacją. - Kiedyś prosiłeś, bym ci pomogła - rzekła - a ja się zgodziłam, bo chciałam znaleźć Razaców i zabić ich za to, że pożarli mojego męża. Czyż nie dotrzymałam słowa? - Dotrzymałaś. - A czy pamiętasz też, że przyrzekłam, że kiedy Razacowie zginą, zapłacisz mi za rolę, jaką odegrałeś w śmierci Quimbyego? - Tak. Birgit z coraz większym napięciem obracała w dłoniach sztylet, na grzbietach jej dłoni wystąpiły ścięgna. Nóż wysunął się na cal z pochwy, odsłaniając jasną stal, po czym powoli znów zniknął w mroku. - To dobrze - powiedziała. - Nie chcę, by zawiodła cię pamięć. Odbiorę swoją zapłatę, Garrowssonie. Nie wątp w to. To rzekłszy, odeszła szybko, ukrywając sztylet w fałdach sukni. Roran wypuścił wstrzymywane powietrze, usiadł na najbliższym stołku i potarł gardło, przekonany, że ledwie uniknął wyprucia flaków. Wizyta Birgit zaniepokoiła go, ale nie zaskoczyła. Od miesięcy, jeszcze przed opuszczeniem Carvahall, zdawał sobie sprawę z jej zamiarów i wiedział, że pewnego dnia będzie musiał spłacić dług. Nad jego głową poszybował kruk i Roran odprowadził go wzrokiem. Jego nastrój poprawił się szybko. Cóż, rzekł do siebie w myślach, człowiek rzadko zna dzień i godzinę swojej śmierci. Mógłbym zginąć w każdej chwili i w żaden sposób nie zdołałbym tego uniknąć. Będzie co ma być, nie zamierzam tracić czasu na próżne troski. Tych, którzy czekają, zawsze dościga nieszczęście. Cała sztuka w tym, by odnaleźć radość w krótkich chwilach pomiędzy klęskami. Birgit posłucha swego sumienia, a ja załatwię to tak, jak będę musiał. Obok lewej stopy zauważył żółtawy kamień, podniósł go i obrócił w palcach. Skupiwszy całą swą uwagę, rzekł: - Stern r?sa. Kamień zignorował polecenie i pozostał nieruchomy między kciukiem i palcem wskazującym. Roran odrzucił go z parsknięciem. Wstał i pomaszerował na północ między rzędami namiotów. Idąc, usiłował rozplątać supeł w sznurówkach kołnierza, ten jednak oparł się jego wysiłkom i w końcu, dotarłszy do namiotu Horsta, dwakroć większego od jego własnego, Roran się poddał. - Hej tam! - rzucił i zastukał w tyczkę między dwiema klapami. Katrina wybiegła na dwór w burzy miedzianych loków i padła mu w objęcia. Uniósł ją ze śmiechem, chwytając w pasie, i obrócił. Otaczający ich świat rozpłynął się, Roran widział tylko jej twarz. Po chwili postawił ją ostrożnie. Cmoknęła go w usta, raz, dwa, trzykrotnie. Znieruchomiał i popatrzył jej w oczy. Nie pamiętał, kiedy był tak szczęśliwy. - Ładnie pachniesz - rzekła. - Jak się czujesz? - Jego radość pomniejszało jedynie to, jak bardzo schudła i zbladła podczas długiego uwięzienia. Na ten widok Roran miał ochotę wskrzesić Razaców, by poddać ich tym samym cierpieniom, jakie zadali jej i jego ojcu. - Pytasz mnie o to co dzień i co dzień ci odpowiadam ,,lepiej". Bądź cierpliwy, dojdę do siebie, ale trzeba Najlepszym lekarstwem na to, co mi dolega, jest być tu z tobą w słońcu. Wówczas czuję się lepiej niż potrafię opisać. - Nie tylko o to pytałem. Na policzkach Katriny pojawiły się szkarłatne plamy. Odchyliła głowę, z wargami wygiętymi w psotnym uśmiechu. - Wielceś śmiały, mój panie. Niezwykle wręcz śmiały. Nie jestem pewna, czy powinnam przebywać z tobą sama, lękam się, że mógłbyś pozwolić sobie na zbytnią swobodę. Ton jej odpowiedzi ukoił obawy Rorana. - Swobodę, tak? Cóż, skoro już i tak uważasz mnie za łajdaka, równie dobrze mógłbym pozwolić sobie na pewną swobodę. - I zaczął ją całować, i to tak długo, że w końcu odsunęła głowę, pozostając wszak w jego uścisku. - Och - rzuciła zdyszana. - Ciężko się z tobą spierać, Roranie Młotoręki. - W istocie. - Zniżył głos, wskazując skinieniem głowy namiot za jej plecami. - Czy Elain wie? - Zorientowałaby się, gdyby nie była tak zajęta własną ciążą. Boję się, że napięcie towarzyszące ucieczce z Carvahall może sprawić, że straci dziecko. Sporą część dnia choruje i ma bóle, któ bóle nader nieszczęsnej natury. Gertrude się nią zajmuje, ale nie potrafi jej pomóc. Im wcześniej wróci Eragon, tym lepiej. Nie jestem pewna, jak długo zdołam utrzymać tajemnicę. - Na pewno sobie poradzisz. - Wypuścił ją z objęć i pociągnął rąbek tuniki, by wygładzić zmarszczki. - Jak wyglądam? Katrina przyjrzała mu się krytycznym okiem. Zwilżyła opuszki palców i przeczesała włosy narzeczonego, odgarniając je z czoła. Zauważywszy supeł pod szyją, zaatakowała go szybko. - Powinieneś przykładać większą wagę do stroju. - Strój nie próbował mnie zabić. - Teraz wszystko wygląda inaczej. Jesteś kuzynem Smoczego Jeźdźca i powinieneś stosownie wyglądać. Ludzie tego oczekują. Pozwolił, by nadal krzątała się przy nim, aż w końcu jego wygląd ją zadowolił. Ucałowawszy Katrinę na pożegnanie, pokonał pół mili dzielące ich od serca olbrzymiego obozu Vardenów. Stał tam czerwony pawilon dowodzenia Nasuady. Na łopoczącym nad nim proporcu widniała czarna tarcza, a pod nią dwa równoległe ukośne miecze. Proporzec tańczył i falował w powiewach ciepłego wiatru ze wschodu. Sześciu strażników przed pawilonem - dwóch ludzi, dwóch krasnoludów i dwóch urgali - na widok Rorana opuściło broń. - Kto idzie? - rzucił jeden z urgali. Mówił z tak silnym akcentem, że niemal nie dawało się zrozumieć jego słów. - Roran Młotoręki, syn Garrowa. Nasuada mnie wezwała. Urgal rąbnął z głuchym łoskotem pięścią w napierśnik. - Roran Młotoręki prosi o audiencję, Nocna Łowczyni! - huknął. - Możecie go wpuścić - padła odpowiedź z namiotu. Wojownicy unieśli broń i Roran minął ich ostrożnie. Obserwowali go, a on ich, z obojętnością żołnierzy, którzy lada moment mogą stanąć do walki. W pawilonie Roran z niepokojem odkrył, że większość mebli leży powywracana i potrzaskana. Zniszczenia uniknęło tylko lustro na słupie i wspaniały fotel, na którym zasiadała Nasuada. Nie zważając na otoczenie, ukląkł i skłonił się przed nią. Jej wygląd i zachowanie tak bardzo różniły się od kobiet, wśród których dorastał, że nie miał pewności jak się zachować. Wydawała mu się niezwykła i wyniosła, odziana w haftowaną suknię. W jej włosach połyskiwały złote łańcuchy, a ciemna skóra w świetle przenikającym czerwone płócienne ściany nabrała rumianego odcienia. Przedramiona okalały bandaże, ostro kontrastujące z resztą stroju i świadczące o zdumiewającej odwadze przywódczyni podczas Próby Długich Noży. Jej wyczyn stanowił temat niezliczonych rozmów wśród Vardenów od chwili, gdy Roran powrócił z Katriną. Przynajmniej ten aspekt rozumiał doskonale: on także poświęciłby wszystko, byle tylko chronić tych, na których mu zależało. Los sprawił, że zależało jej na tysiącach ludzi, jemu zaś tylko na rodzinie i wiosce. - Wstań, proszę - rzekła Nasuada. Posłuchał i oparł dłoń na głowicy młota, czekając, aż kobieta mu się przyjrzy. - Moja pozycja rzadko pozwala mi na luksus mówienia jasno, bez ogródek, Roranie. Ale dziś będę przemawiać otwarcie. Sprawiasz wrażenie człowieka, który docenia szczerość, a mamy wiele do omówienia i bardzo mało czasu. - Dziękuję, pani. Nigdy nie przepadałem za słownymi gierkami. - Doskonale. Zatem, mówiąc otwarcie, twoja osoba stanowi dla mnie dwojaki problem i żadnego z nich nie potrafię z łatwością rozwiązać. Zmarszczył brwi. - Jakież to problemy? - Jeden dotyczy charakteru, drugi polityki. Twoje czyny w dolinie Palancar i podczas ucieczki z resztą wieśniaków są doprawdy niewiarygodne. Powiadają, że masz śmiały umysł i dzielnie sobie radzisz w walce, planowaniu i wzbudzaniu u ludzi niekwestionowanego oddania. - Może i przyszli za mną, ale ani na moment nie przestali podważać moich rozkazów. Na jej wargach zatańczył uśmieszek. - Możliwe. Jednakże przyprowadziłeś ich tutaj, prawda? Masz wiele cennych talentów, Roranie, i Vardeni mogliby je wykorzystać. Zakładam, że chcesz przysłużyć się naszej sprawie? - Chcę. - Jak wiesz, Galbatorix podzielił swą armię. Posłał wojska na południe, by wzmocnić miasto Aroughs, na zachód do Feinster i na północ do Belatony. Ma nadzieję przeciągnąć walkę, wykrwawić nas powolnymi starciami. Jörmundur i ja nie możemy przebywać w dziesięciu miejscach jednocześnie, potrzebujemy dowódców, którym możemy zaufać, którzy poradzą sobie z tysiącami powstających konfliktów. Tu mógłbyś się nam przydać, - Umilkła. - Ale nie wiesz jeszcze, czy możesz na mnie polegać? - W istocie. Ochrona przyjaciół i rodziny usztywnia człowiekowi kark. Zastanawiam się jednak, jak poradzisz sobie bez nich. Czy nie zabraknie ci odwagi? A choć umiesz dowodzić, czy potrafisz też słuchać rozkazów? Nie powątpiewam w twój charakter, Roranie, lecz gra toczy się o przyszłość Alagaësii i nie mogę ryzykować, powierzając dowództwo nad moimi ludźmi komuś, kto się do tego nie nadaje. Wojna nie wybacza podobnych błędów. Nie postąpiłabym też sprawiedliwie wobec innych Vardenów, gdybym bez powodów umieściła cię ponad nimi. Musisz zasłużyć na swoją pozycję. - Rozumiem. Cóż zatem mam zrobić? - Ach, w tym właśnie rzecz. To niełatwe. Jesteście z Eragonem właściwie braćmi, co ogromnie komplikuje sytuację. Z pewnością zdajesz sobie sprawę z tego, że Eragon to podstawa naszych nadziei. Musimy zatem starać się chronić go przed wszystkim, co mogłoby go rozproszyć i nie pozwolić skupić się na czekającym go zadaniu. Jeśli poślę cię do bitwy i zginiesz, gniew i żal mogą zniszczyć Eragona. Widywałam już coś takiego. Co więcej, muszę bardzo uważać, z kim pozwolę ci służyć, istnieją bowiem tacy, którzy zechcą wykorzystać łączące was więzy i wpływać na niego poprzez ciebie. Pojmujesz zatem w pełni moją troskę. Co mi na to powiesz? - Jeśli w grę wchodzi los całej Alagaësii, a wojna jest tak trudna, jak sugerujesz, uważam, że nie możesz pozwolić sobie na to, bym siedział tu po próżnicy. Zatrudnienie mnie w roli zwykłego żołnierza także byłoby marnotrawstwem. Chyba jednak też już to wiesz. Co do - Wzruszył ramionami. - Zupełnie nie obchodzi mnie, komu mnie przydzielisz. Nikt nie dotrze do Eragona przeze mnie. Zależy mi tylko na tym, by zniszczyć Imperium, aby moi bliscy i druhowie mogli wrócić do domu i żyć w pokoju. - Jesteś zdeterminowany. - Bardzo. Czy nie mogłabyś pozwolić mi pozostać dowódcą mężów z Carvahall? Jesteśmy sobie bliscy jak rodzina i dobrze nam się współpracuje. Wypróbuj mnie w ten sposób. Jeśli zawiodę, Vardeni nie ucierpią. Pokręciła głową. - Nie. Może w przyszłości, ale jeszcze nie. Wymagają właściwego szkolenia, a nie zdołam ocenić twoich zdolności, jeśli pozostaniesz w grupie ludzi tak lojalnych, że na twe słowo porzucili domy i przeprawili się przez całą Alagaësię. Uważa mnie za zagrożenie, zrozumiał Roran. Moja zdolność wpływania na wieśniaków budzi w niej obawy. Uznał, że lepiej będzie spróbować rozbroić Nasuadę. - Kierował nimi rozsądek. Wiedzieli, że pozostanie w dolinie byłoby szaleństwem. - Nie możesz wyjaśnić ich zachowania, Roranie. - Czego chcesz ode mnie, pani? Pozwolisz mi służyć czy nie? A jeśli pozwolisz, to jak? - Oto moja propozycja. Dziś rano moi magowie wykryli na wschodzie patrol dwudziestu trzech żołnierzy Galbatorixa. Wysyłam oddział pod dowództwem Martlanda Rudobrodego, hrabiego Thun, by ich zniszczył i przeprowadził zwiad. Jeśli się zgodzisz, będziesz służył pod Martlandem. Będziesz go słuchał, wypełniał rozkazy i, na co liczę, uczył się od niego. On z kolei będzie cię obserwował i zamelduje mi, czy według niego nadajesz się do awansu. Martland ma wielkie doświadczenie i całkowicie ufam jego osądowi. Czy uważasz to za uczciwe, Roranie Młotoręki? - Owszem. Mam tylko pytanie, kiedy wyruszę i jak długo mnie nie będzie? - Wyruszysz dzisiaj i wrócisz za dwa tygodnie. - Muszę zatem poprosić, byś zaczekała i posłała mnie w inną ekspedycję za kilka dni. Chciałbym tu być, gdy powróci Eragon. - Podzielam twoją troskę o kuzyna, ale wydarzenia pędzą naprzód i nie możemy zwlekać. Gdy tylko się dowiem, co u niego, każę komuś z Du Vrangr Gata skontaktowac się z tobą i przekazać ci wieści, dobre lub złe. Roran potarł kciukiem ostre krawędzie młota, próbując ułożyć odpowiedź, która przekonałaby Nasuadę do zmiany zdania, nie zdradzając przy tym tajemnicy. W końcu uznał, że to niemożliwe, i postanowił ujawnić prawdę. - Masz rację. Martwię się o Eragona, lecz ze wszystkich ludzi on sam najlepiej potrafi sobie radzić. Nie dlatego chcę zostać, by ujrzeć, jak wraca bezpiecznie. - Czemu zatem? - Bo Katrina i ja pragniemy wziąć ślub i chcielibyśmy, by udzielił nam go Eragon. W kaskadzie ostrych stukotów Nasuada postukała paznokciami o poręcze fotela. - Jeśli sądzisz, że pozwolę ci tkwić tu bezczynnie w czasie, gdy mógłbyś pomóc Vardenom, po to tylko, abyście mogli z Katriną wcześniej nacieszyć się nocą poślubną, głęboko się mylisz. - To dość pilna sprawa, Nocna Łowczyni. Palce Nasuady zastygły w powietrzu, jej oczy się zwęziły. - Jak pilna? - Im wcześniej weźmiemy ślub, tym lepiej dla honoru Katriny. Jeśli choć trochę mnie rozumiesz, wiesz, że nigdy nie prosiłbym o coś dla siebie. Plamy światła przesunęły się na skórze Nasuady, gdy przekrzywiła głowę. - Pojmuję... Ale czemu Eragon? Dlaczego chcesz, by to on przewodził ceremonii? Czemu nie ktoś inny? Może ktoś ze starszyzny wioski? - Bo jest moim kuzynem i go kocham. I ponieważ to Jeździec. Katrina z mojego powodu straciła niemal wszystko: dom, ojca i wiano. Nie mogę tego zastąpić, ale chcę przynajmniej dać jej ślub godny zapamiętania. Bez złota i bydła nie zapłacę za huczną uroczystość, muszę zatem znaleźć inne środki upamiętnienia naszego ślubu. A sądzę, że nie ma niczego wspanialszego niż powierzenie roli mistrza ceremonii Smoczemu Jeźdźcowi. Nasuada tak długo milczała, że Roran zaczął się zastanawiać, czy powinien wyjść. - Istotnie, byłby to dla was zaszczyt, gdyby zaślubił was Smoczy Jeździec - rzekła w końcu. - Lecz Katrina nie powinna przyjmować twej ręki bez stosownego wiana. Krasnoludy obdarowały mnie wieloma prezentami ze złota i klejnotów, gdy mieszkałam w Tronjheimie. Niektóre już sprzedałam, by zapewnić środki Vardenom, lecz to, co mi pozostało, nadal może zapewnić niewieście szaty z jedwabiu i gronostajów na wiele długich lat. Jeśli zgodzisz się na mą propozycję, oddam je Katrinie. Zaskoczony Roran skłonił się ponownie. - Dziękuję, twoja szczodrość mnie onieśmiela. Nie wiem, jak mógłbym ci odpłacić. - Odpłać mi, walcząc za Vardenów tak jak walczyłeś za Carvahall. - Tak zrobię, przysięgam. Galbatorix przeklnie dzień, w którym posłał po mnie Razaców. - Jestem pewna, że już go przeklął. A teraz idź. Możesz pozostać w obozie dopóki Eragon nie wróci i nie zaślubi cię z Katriną. Potem jednak, następnego ranka masz być w siodle. Krwawy Wilk Cóż za dumny człowiek, pomyślała Nasuada, patrząc, jak Roran wychodzi z pawilonu. To ciekawe, pod wieloma względami są z Eragonem tak do siebie podobni, a przecież całkowicie się różnią. Eragon to jeden z najgroźniejszych wojowników w Alagaësii, ale nie jest człowiekiem twardym ani okrutnym. Rorana natomiast wykuto z twardszej materii. Mam nadzieję, że nigdy mi się nie sprzeciwi, bo, by go powstrzymać, musiałabym go zniszczyć. Sprawdziła opatrunki i upewniwszy się, że wciąż są świeże, zadzwoniła po Faricę i rozkazała jej przynieść posiłek. Gdy służka dostarczyła jadło i opuściła namiot, Nasuada dała sygnał Elvie, która wyłoniła się ze swej kryjówki za fałszywą zasłoną z tyłu pawilonu. Razem zasiadły do posiłku. Przez następne kilka godzin Nasuada przeglądała najnowsze raporty o stanie zapasów Vardenów, obliczając liczbę wozów, których będzie trzeba, by przenieść ich dalej na północ, dodając i odejmując kolumny liczb dotyczących finansów armii. Wysłała wiadomości do krasnoludów i urgali, rozkazała kowalom zwiększyć produkcję grotów włóczni, zagroziła Radzie Starszych rozwiązaniem - jak to czyniła niemal co tydzień - i ogólnie zajmowała się sprawami Vardenów. Potem, z Elvą u boku, wyjechała na swym ogierze, Bitewnym Gromie, i spotkała się z Trianną, która schwytała i przesłuchiwała członka szpiegowskiej sieci Galbatorixa, Czarnej Ręki. Gdy opuściły z Elvą namiot czarodziejki, Nasuada dostrzegła zamieszanie na północy. Usłyszała krzyki i wiwaty, potem między namiotami pojawił się mężczyzna biegnący ku niej pędem. Strażnicy bez słowa utworzyli wokół przywódczyni ciasny krąg, a jeden z urgali stanął na drodze mężczyzny, unosząc w dłoniach pałkę. Przybysz zatrzymał się przed nim zdyszany. - Pani Nasuado! - wykrzyknął. - Elfy tu są! Elfy przybyły. Przez jedną szaloną, nieprawdopodobną chwilę Nasuada pomyślała, że to oznacza królową Islanzadí i jej armię. Potem jednak przypomniała sobie, że Islanzadí przebywa w pobliżu Ceunonu; nawet elfy nie zdołałyby przebyć całej Alagaësii w niecały tydzień. To musi być dwunastu magów, których królowa wysłała do ochrony Eragona. - Szybko, mój koń! - rzuciła, pstrykając palcami. Przedramiona zapiekły ją, gdy wskoczyła na grzbiet Bitewnego Gromu. Zaczekała dość długo, by najbliższy urgal podał jej Elvę, a potem wbiła pięty w boki ogiera. Mięśnie konia napięły się, gdy pomknął w galopie. Pochylona nisko nad jego karkiem kierowała wierzchowca ścieżką między dwoma rzędami namiotów, omijając ludzi i zwierzęta i przeskakując nad zagradzającą drogę beczką z deszczówką. Żołnierze nie protestowali, ze śmiechem biegli za nią, by zobaczyć elfy na własne oczy. Gdy dotarła do wschodniej granicy obozu, wraz z Elvą zeskoczyły z konia i spojrzały ku horyzontowi. - Tam. - Dziewczynka wskazała ręką. Niemal dwie mile dalej spomiędzy kępy jałowców wyłoniło się dwanaście długich, smukłych postaci. Ich sylwetki drżały w rozgrzanym porannym powietrzu. Elfy biegły tak lekko i szybko, że spod ich stóp nawet nie wzlatywał kurz. Wyglądały, jakby frunęły nad ziemią. Nasuada poczuła mrowienie na karku. Ów widok był zarówno piękny, jak i nienaturalny. Przypominały jej stado drapieżców ścigających ofiarę. Na ich widok ogarnęło ją to samo poczucie zagrożenia, jak wówczas, gdy w Górach Beorskich ujrzała shrrga, olbrzymiego wilka. - Niesamowite, prawda? Nasuada obróciła się szybko i odkryła, że obok niej stoi Angela. Zirytowało ją i zdumiało, jak zielarka zdołała podkraść się ku niej. Pożałowała, że Elva nie ostrzegła jej przed przybyciem tamtej. - Jakim cudem zawsze jesteś obecna, gdy dzieje się coś ciekawego? - No cóż, lubię wiedzieć, co się dzieje, a bycie na miejscu to znacznie szybsza metoda niż czekanie, aż ktoś opowie mi później o wszystkim. Poza tym, ludzie zawsze opuszczają najważniejsze informacje. Na przykład to, czy czyjś palec serdeczny nie był dłuższy od wskazującego, czy chroni go magiczna tarcza albo czy na zadzie osła, którego dosiada, jest łysy placek kształtu głowy koguta. Zgodzisz się chyba? Nasuada zmarszczyła brwi. - Nigdy nie zdradzasz swoich sekretów, prawda? - A co by to dało? Wszyscy zaczęliby się podniecać jakimś żałosnym zaklęciem, musiałabym tłumaczyć je całymi godzinami, aż w końcu król Orrin zapragnąłby odrąbać mi głowę i podczas ucieczki musiałabym walczyć z połową waszych magów. Według mnie skórka niewarta wyprawki. - Twoja odpowiedź nie budzi zbytniego zaufania, - To dlatego, że jesteś zbyt poważna, Nocna Łowczyni. - Powiedz mi jednak - nalegała Nasuada - po co chciałabyś wiedzieć, czy ktoś dosiada osła z łysym plackiem w kształcie koguciej głowy? - A, to. Człowiek, do którego należy akurat ten osioł, oszukał mnie w grze w kości i pozbawił trzech guzików i ciekawego odłamka zaklętego kryształu. - Oszukał ciebie? Angela zacisnęła wargi, wyraźnie poirytowana. - Kości były fałszywe. Podmieniłam je, ale w chwili mojej nieuwagi on zamienił je na wł Nadal nie jestem pewna, jak dokładnie mnie nabrał. - Czyli oboje oszukiwaliście. - To był bardzo cenny kryształ! Poza tym, jak można oszukać oszusta? Nim Nasuada zdążyła odpowiedzieć, z obozu wypadło sześciu Nocnych Jastrzębi i zajęło pozycje wokół niej. Ukryła niesmak, gdy jej nozdrza zaatakowało gorąco i woń ich ciał, a zwłaszcza ostry smród dwóch urgali. Wówczas, ku zdumieniu Nasuady, dowódca zmiany, rosły mężczyzna z krzywym nosem, o imieniu Garven, podszedł do niej. - Pani, czy mógłbym zamienić z tobą słowo na osobności? - Przemawiał przez zaciśnięte zęby, jakby z trudem powstrzymywał targające nim emocje. Angela i Elva zerknęły na Nasuadę, szukając potwierdzenia, czy chce, by odeszły. Skinęła głową i ruszyły na zachód, w stronę rzeki Jiet. Gdy tylko się upewniła, że znalazły się poza zasięgiem słuchu, zaczęła mówić, lecz Garven jej przerwał. - Do diaska, pani Nasuado! - wykrzyknął. - Nie powinnaś była tak nas zostawić! - Spokojnie, kapitanie - odparła - ryzyko nie było wielkie, a uznałam za ważne dotarcie tu na czas, by móc powitać elfy. Kolczuga Garvena zachrzęściła, gdy uderzył się w udo zaciśniętą pięścią. - Niewielkie ryzyko? Zaledwie godzinę temu dostałaś dowody, że Galbatorix wciąż ma szpiegów ukrytych pośród nas, zdołał znów przeniknąć w nasze szeregi. Lecz ty uznałaś za stosowne porzucić swą eskortę i zapuścić się pomiędzy potencjalnych zabójców! Zapomniałaś już o ataku w Aberonie? O tym, jak Bliźniacy zabili twego ojca? - Kapitanie Garven! Posuwasz się za daleko. - Posunę się jeszcze dalej, jeśli to zapewni ci bezpieczeństwo. Nasuada zauważyła, że elfy zmniejszyły do połowy odległość dzielącą je od obozu. Rozgniewana, pragnęła tylko zakończyć tę rozmowę. - Mam swoją własną ochronę, kapitanie. Garven na moment zerknął na Elvę. - Tak też podejrzewaliśmy, pani. - Zapadła cisza, jakby liczył na to, że przywódczyni poda więcej szczegółów. Gdy jednak milczała, znów się odezwał: - Jeśli naprawdę byłaś bezpieczna, pomyliłem się, oskarżając cię o nieostrożność, i przepraszam. Mimo wszystko jednak bezpieczeństwo i pozory bezpieczeństwa to dwie różne sprawy. Aby Nocne Jastrzębie mogły działać sprawnie, musimy być najsprytniejszymi, najtwardszymi, najgroźniejszymi wojownikami w całej Alagaësii i ludzie muszą wierzyć, że jesteśmy najsprytniejsi, najtwardsi i najgroźniejsi. Muszą wierzyć, że jeśli spróbują cię dźgnąć, strzelić do ciebie z kuszy bądź posłużyć się magią, my ich powstrzymamy. Jeżeli uwierzą, że będą mieć równie małą szansę zabicia ciebie jak mysz porywająca się na smoka, być może uznają sam pomysł za beznadziejny i zapobieżemy wielu atakom, nie kiwnąwszy nawet palcem. Nie możemy walczyć ze wszystkimi twoimi wrogami, pani Nasuado. To wymagałoby całej armii. Nawet Eragon nie zdołałby cię ocalić, gdyby wszyscy, którzy pragną twej śmierci, zebrali się na odwagę. Możesz przeżyć sto bądź tysiąc zamachów, w końcu jednak komuś się powiedzie. Jedynym sposobem na powstrzymanie ich jest przekonanie większości wrogów, że nigdy nie przedostaną się przez miecze Nocnych Jastrzębi. Nasza reputacja może chronić równie skutecznie jak broń i zbroje. Nie możesz zatem pokazywać się ludziom bez nas. Bez wątpienia wyglądaliśmy jak banda głupców, rozpaczliwie próbując cię dogonić. Ostatecznie, jeśli ty nie będziesz nas szanować, pani, to czemuż miałby ktokolwiek inny. - Garven podszedł bliżej i zniżył głos. - W razie potrzeby z radością za ciebie zginiemy. W zamian prosimy tylko, byś pozwoliła nam wypełniać nasze obowiązki. Uważam, że to niewielka prośba. A może nadejdzie dzień, gdy będziesz wdzięczna, że jesteśmy z tobą. Twoja druga strażniczka jest tylko człowiekiem i bywa zawodna, niezależnie od swych niezwykłych mocy. Nie złożyła tych samych przysiąg w pradawnej mowie, co my, Nocne Jastrzębie. Jej sympatie mogą się zmienić i dobrze by było, żebyś się zastanowiła, co się stanie, jeśli zwróci się przeciw tobie. Nocne Jastrzębie natomiast nigdy cię nie zdradzą. Jesteśmy twoi, pani Nasuado, całkowicie, w pełni. Proszę zatem, pozwól Nocnym Jastrzębiom robić to co Pozwól nam cię chronić. Z początku Nasuada pozostawała obojętna na jego argumenty, lecz elokwencja kapitana i logika wywodu zaimponowały jej. Uznała, że taki człowiek może jej się przydać. - Widzę, że Jörmundur otoczył mnie wojownikami, którzy równie sprawnie posługują się językami jak mieczem - rzekła z uśmiechem. - Pani. - Masz rację, nie powinnam była zostawić ciebie i twoich ludzi i przepraszam za to. To było nieostrożne i nieroztropne. Wciąż nie przywykłam do stałej obecności strażników i czasami zapominam, że nie mogę się poruszać z dawną swobodą. Masz moje słowo honoru, kapitanie Garvenie, że coś takiego się nie powtórzy. Nie chcę zaszkodzić Nocnym Jastrzębiom, podobnie jak ty. - Dziękuję, pani. Nasuada zwróciła się w stronę elfów, te jednak zniknęły jej z oczu, przesłonięte wysokim brzegiem wyschniętego strumienia ćwierć mili dalej. - Wydaje mi się, Garvenie, że chwilę temu wymyśliłeś motto dla Nocnych Jastrzębi. - Naprawdę? Jeśli tak, nie pamiętam go. - Owszem. ,,Najsprytniejsi, najtwardsi i najgroźniejsi", tak powiedziałeś. To całkiem niezłe motto, choć może warto by usunąć ,,i". Jeśli spodoba się innym Nocnym Jastrzębiom, poproście Triannę, by przełożyła je na pradawną mowę, a ja każę je wypisać na waszych tarczach i wyhaftować na sztandarach. - To niezwykle hojne z twej strony, pani. Gdy wrócimy do namiotów, pomówię o tym z Jörmundurem i innymi dowódcami. Zawahał się i Nasuada szybko odgadła, co go dręczy. - Ale obawiasz się, że podobne motto może być zbyt wulgarne dla ludzi o waszej pozycji, i wolałbyś coś szlachetniejszego i wznioślejszego. Mam rację? - Właśnie, moja pani - rzekł z ulgą. - Owszem, to uzasadniona obawa. Nocne Jastrzębie reprezentują wszystkich Vardenów, podczas pełnienia swych obowiązków macie do czynienia z przedstawicielami szlachty nawet najwyższych stanów. Niedobrze byłoby, gdyby wyciągnęli błędne Doskonale, wymyślenie stosownego motta pozostawiam tobie i twoim towarzyszom. Z pewnością spiszecie się znakomicie. W tym momencie dwanaście elfów wyłoniło się z suchego łożyska strumienia i Garven, raz jeszcze wymamrotawszy słowa podzięki, odsunął się na dyskretną odległość od Nasuady. Ta, nastawiając się mentalnie na dyplomatyczne rozmowy, wezwała do siebie gestem Angelę i Elvę. Z odległości kilkuset stóp pierwszy elf wydawał się czarny jak węgiel. Z początku Nasuada zakładała, że ma ciemną skórę, tak jak ona, i równie ciemny strój. Jednakże, gdy się zbliżył, odkryła, że elf ma na sobie jedynie przepaskę biodrową i pas ze splecionego materiału z wiszącą u niego sakwą. Resztę jego ciała porastało granatowoczarne futro, połyskujące pysznym blaskiem w gorących promieniach słońca. Przeciętnie futro miało ćwierć cala długości - gładka falująca zbroja, oddająca kształt i ruch ukrytych pod nią mięśni - lecz na kostkach i spodniej części przedramion dorastało do pełnych dwóch cali, a pomiędzy łopatkami pyszniła się zmierzwiona grzywa stercząca na szerokość dłoni i opadająca aż do podstawy kręgosłupa. Poszarpane kosmyki okalały czoło, z koniuszków uszu wyrastały kocie pędzelki. Poza tym futro na twarzy miał tak krótkie i gładkie, że tylko barwa zdradzała jego obecność. Oczy połyskiwały jasną żółcią, ze środkowych palców wyrastały szpony zamiast paznokci. Gdy zwolnił przed Nasuadą, poczuła otaczający go zapach - słonawy, piżmowy, kojarzący się z suchym jałowcem, naoliwioną skórą i dymem. Była to tak silna woń, tak wyraźnie męska, że Nasuadę zalewała na przemian fala gorąca i zimna. Zarumieniła się. Reszta elfów bardziej odpowiadała jej oczekiwaniom. Z budowy i cery przypominały Aryę, miały na sobie krótkie tuniki w kolorach zgaszonego pomarańczu i sosnowej zieleni - sześciu mężczyzn i sześć kobiet o kruczoczarnych włosach, prócz dwóch niewiast, których włosy przypominały gwiazdy na niebie. Nie dało się określić ich wieku, twarze bowiem miały gładkie, pozbawione zmarszczek. Były to pierwsze elfy prócz Aryi, z którymi spotkała się osobiście, i niezwykle ją ciekawiło, czy Arya to typowa przedstawicielka swej rasy. Przyłożywszy dwa palce do ust, biegnący na przodzie elf skłonił się, podobnie jego towarzysze, a potem, przekręcając prawą dłoń przy piersi, rzekł: - Pozdrowienia i życzenia wszystkiego co najlepsze, Nasuado, córko Ajihada. Atra esterní onto thelduin. - Akcent miał wyraźniejszy niż Arya, jego głos wznosił się i opadał niczym muzyka. - Atra du evarínya ono varda - odparła Nasuada, tak jak ją nauczyła Arya. Elf uśmiechnął się, ukazując szpiczaste zęby. - Jestem Blödhgarm, syn Idrila Pięknego. - Po kolei przedstawił pozostałe elfy, po czym podjął: - Przynosimy dobre wieści od królowej Islanzadí. Zeszłej nocy nasi władający magią zdołali zniszczyć bramy Ceunonu. W chwili, gdy tu rozmawiamy, nasze siły przebijają się ulicami w stronę wieży, w której zabarykadował się lord Tarrant. Nieliczni wciąż stawiają opór, lecz miasto upadło i wkrótce całkowicie zapanujemy nad Ceunonem. Na te wieści strażnicy Nasuady i zebrani za jej plecami Vardeni zaczęli wiwatować. Ją także uradowała wiadomość o zwycięstwie. Potem jednak nastrój zepsuły jej dziwne złowieszcze przeczucie i niepokój. Wyobraziła sobie elfy - zwłaszcza tak silne jak Blödhgarm - najeżdżające ludzkie domy. Cóż za nieziemskie moce puściłam w ruch? - pomyślała. - To istotnie radosne wieści - rzekła. - I bardzo się cieszę, że je słyszę. Po zajęciu Ceunonu znaleźliśmy się bliżej Ur?baenu i Galbatorixa, czyli spełnienia naszych zamiarów. - Zniżając głos, dodała: - Ufam, że królowa Islanzadí potraktuje mieszkańców Ceunonu łagodnie, zwłaszcza tych, którzy nie żywią miłości do Galbatorixa, lecz brak im środków bądź odwagi, by sprzeciwić się Imperium. - Królowa Islanzadí jest litościwa i łaskawa wobec swych poddanych, nawet tych niechętnych. Lecz jeśli ktoś ośmieli się nam sprzeciwić, zmieciemy go niczym jesienna burza suche liście. - Niczego innego nie spodziewałam się po rasie tak starej i potężnej jak wasza. - Zaspokoiwszy wymóg grzeczności kolejnymi wymianami coraz bardziej trywialnych uwag, Nasuada uznała w końcu za stosowne poruszyć temat powodu odwiedzin elfów. Rozkazała tłumowi rozejść się. - Z tego, co pojmuję, przybywacie tu chronić Eragona i Saphirę. Mam rację? - Owszem, Nasuada Svit-kona. Jesteśmy też świadomi faktu, że Eragon przebywa wciąż w granicach Imperium, ale wkrótce powróci. - A czy wiecie także, że Arya wyruszyła na poszukiwanie go i obecnie podróżują razem? Blödhgarm zastrzygł uszami. - O tym także nas poinformowano. To niefortunne, że obojgu grozi podobne niebezpieczeństwo, liczymy jednak na to, że nic złego ich nie spotka. - Co więc zamierzacie zrobić? Czy będziecie ich szukać i odprowadzicie do Vardenów? Czy zostaniecie tu, ufając, że Eragon i Arya zdołają się obronić przed sługami Galbatorixa? - Pozostaniemy w gościnie u ciebie, Nasuado, córko Ajihada. Eragon i Arya są bezpieczni, dopóki unikają wykrycia. Dołączenie do nich mogłoby przyciągnąć niepożądaną uwagę. W tych okolicznościach lepiej zaczekać do chwili, gdy będziemy mogli na coś się przydać. Galbatorix najpewniej uderzy tu, na Vardenów, i gdy to zrobi, jeśli znów pojawią się Cierń i Murtagh, Saphira będzie potrzebowała naszej pomocy, by ich przegnać. Nasuadę zdumiały te słowa. - Eragon mówił, że należycie do najsilniejszych magów swojej rasy. Ale czy naprawdę macie dość mocy, by pokonać tę przeklętą parę? Podobnie jak u Galbatorixa, ich potęga wykracza daleko poza siłę zwykłych Jeźdźcow. - Owszem, wierzymy, że z pomocą Saphiry zdołamy dorównać Cierniowi i Murtaghowi, bądź nawet ich pokonać. Wiemy, do czego byli zdolni Zaprzysiężeni, a choć Galbatorix zapewne uczynił Ciernia i Murtagha silniejszymi niż jakikolwiek z grupy Zaprzysiężonych, z pewnością nie zrównał ich ze sobą. Przynajmniej pod tym względem jego lęk przed zdradą działa na naszą korzyść. Nawet trzech Zaprzysiężonych nie zdołało pokonać nas dwunastu i smoka. Jesteśmy zatem pewni, że dotrzymamy pola każdemu prócz Galbatorixa. - To bardzo pocieszające. Od chwili, gdy Eragon poniósł klęskę z rąk Murtagha, zastanawiałam się, czy nie powinniśmy się wycofać i ukryć, aż jego siła wzrośnie. Twe zapewniania dodają mi nadziei. Może i nie wiemy, jak zabić samego Galbatorixa, lecz dopóki nie wyważymy bram jego cytadeli w Ur?baenie, albo on nie zdecyduje się wylecieć na Shruikanie i stawić nam czoła na polu bitewnym, nic nas nie powstrzyma. - Umilkła na chwilę. - Nie daliście mi powodów, bym wam nie ufała, Blödhgarmie, ale nim wejdziecie do naszego obozu, muszę prosić, byście pozwolili jednemu z mych ludzi dotknąć waszych umysłów i potwierdzić, że naprawdę jesteście elfami, a nie ludźmi, których Galbatorix przysłał tu w przebraniu. Prośba ta sprawia mi ból, lecz nieustannie nękają nas szpiedzy i zdrajcy i nie odważę się uwierzyć nikomu na słowo. W żadnym razie nie chcę was urazić, lecz wojna nauczyła nas, że ostrożność bywa konieczna. Z pewnością wy, którzy otoczyliście cały liściasty przestwór Du Weldenvarden pierścieniem zaklęć ochronnych, rozumiecie powody, które mną kierują. Pytam zatem, zgodzicie się na to? Oczy Blödhgarma błysnęły. - Większość drzew w Du Weldenvarden nie ma liści, lecz szpilki - rzekł. - Sprawdź nas, jeśli musisz. Ostrzegam jednak, że ten, komu powierzysz to zadanie, winien bardzo uważać i nie zapuszczać się zbytnio w głąb naszych umysłów, mógłby bowiem stracić rozum. Dla śmiertelników niebezpieczne jest wędrowanie pośród naszych myśli, z łatwością mogą zbłądzić i nie móc wrócić do swych ciał. Nasze tajemnice zaś nie są otwarte dla wszystkich. Nasuada zrozumiała: elfy zniszczą każdego, kto zapuści się na zakazany teren. - Kapitanie Garvenie - rzuciła. Garven wystąpił naprzód z miną skazańca idącego na szafot. Stanął naprzeciw Blödhgarma, zamknął oczy i z napięciem zmarszczył czoło, szukając świadomości elfa. Nasuada zagryzła wargę. Gdy była dzieckiem, jednonogi mężczyzna zwany Hargrove nauczył ją ukrywać myśli przed telepatami, a także blokować i odbijać lance myślowych ataków. Doskonale opanowała obie te umiejętności. A choć nigdy nie udało jej się zainicjować kontaktu z cudzym umysłem, świetnie znała zasady takiego postępowania. Współczuła Garvenowi, wiedziała bowiem, jak trudne zadanie go czeka i jakiej wymaga delikatności. A osobliwa natura elfów dodatkowo wszystko komplikowała. Angela pochyliła się ku niej. - Powinnaś była mnie wyznaczyć do sprawdzenia elfów - wyszeptała. - Tak byłoby bezpieczniej. - Możliwe. - Mimo pomocy, której zielarka udzieliła jej i Vardenom, Nasuada wciąż nie czuła się pewnie, polegając na niej w oficjalnych sprawach. Jeszcze kilka chwil Garven sondował umysły elfów, a potem nagle jego oczy otwarły się szeroko, gwałtownie wypuścił powietrze. Na twarz i szyję wystąpiły mu plamy, źrenice rozszerzyły się, jakby zapadła noc. Blödhgarm natomiast pozostawał niewzruszony, futro miał gładkie, oddech regularny, a w kącikach jego ust tańczył lekki uśmieszek. - I co? - spytała Nasuada. Zdawało się, że minęło sporo czasu, nim Garven usłyszał jej pytanie. - To nie jest człowiek, pani - oznajmił rosły kapitan z krzywym nosem. - Co do tego nie mam wątpliwości. Najmniejszych wątpliwości. Zadowolona i zaniepokojona jednocześnie, bo ton głosu dowódcy zabrzmiał dziwnie odlegle, Nasuada skinęła głową. - Doskonale, kontynuuj. Odtąd sprawdzanie każdego kolejnego elfa zabierało Garvenowi coraz mniej czasu. Ostatniemu poświęcił najwyżej kilka sekund. Nasuada obserwowała go uważnie i widziała, jak jego palce stają się białe, bezkrwiste, skóra na skroniach zapada się w czaszkę. Jego cera przypominała kogoś pływającego głęboko pod wodą. Wypełniwszy zadanie, Garven powrócił na posterunek obok Nasuady. Pomyślała, że bardzo się zmienił. Jego pierwotna determinacja i zapał zniknęły - teraz sprawiał wrażenie rozmarzonego lunatyka. I choć spojrzał na nią, gdy spytała, czy dobrze się czuje, i odpowiedział spokojnym głosem, miała wrażenie, że jego duch oddalił się i wędruje gdzieś po zakurzonych, skąpanych w promieniach słońca polanach tajemniczego lasu elfów. Miała nadzieję, że Garven szybko dojdzie do siebie, w przeciwnym razie zamierzała poprosić Eragona, Angelę, albo może jedno i drugie, by mu pomogli. Uznała jednak, że dopóki jego stan się nie zmieni, nie powinien pozostawać aktywnym członkiem Nocnych Jastrzębi; Jörmundur wyznaczy mu jakieś proste zadanie, tak by nie musiała znosić wyrzutów sumienia z powodu dalszych obrażeń kapitana i aby mógł dalej napawać się radosnymi wizjami, które pozostawił kontakt z umysłami elfów. Zasmucona tą stratą i wściekła na siebie, elfy, Galbatorixa i Imperium za to, że została zmuszona do złożenia podobnej ofiary, z najwyższym trudem zapanowała nad własnym językiem i manierami. - Kiedy mówiłeś o niebezpieczeństwie, Blödhgarmie, powinieneś był wspomnieć, że nawet ci, którzy powracają do swych ciał, nie pozostają niezmienieni. - Pani moja, nic mi nie jest - rzekł Garven. Jego protesty były tak słabe i nieskuteczne, że nikt nie zwrócił na nie uwagi i jedynie podsyciły oburzenie Nasuady. Futro na grzbiecie Blödhgarma zafalowało i zesztywniało. - Jeśli wcześniej nie dość jasno się wyraziłem, przepraszam. Nie obwiniaj nas jednak za to co się stało, nie potrafimy zmienić naszej natury. I nie wiń też siebie, żyjemy bowiem w erze podejrzliwości. Pozwalając nam przejść bez sprawdzenia, zaniedbałabyś swoje obowiązki. Wielka szkoda, że podobnie niemiły incydent zakłócił to historyczne spotkanie. Teraz jednak przynajmniej możesz spocząć spokojnie, uzbrojona w wiedzę, że ustaliłaś nasze pochodzenie i że jesteśmy tym, na kogo wyglądamy: elfami z Du Weldenvarden. Świeży obłok piżmowego zapachu wypełnił nozdrza Nasuady. I choć kipiała złością, jej stawy ugięły się, a umysł zaatakowały myśli o buduarach, spowitych w jedwabne zasłony, pucharach wiśniowego wina i krasnoludzkich pieśniach, które często słyszała odbijające się echem w pustych salach Tronjheimu. - Żałuję - rzekła z roztargnieniem - że nie ma tu Eragona i Aryi, oni bowiem mogliby wejrzeć w wasze umysły bez obaw o utratę rozumu. I znów poddała się zmysłowemu przyciąganiu zapachu Blödhgarma, wyobrażając sobie, jak poczułaby się, przeczesując dłońmi jego grzywę. Ledwie wróciła do siebie, gdy Elva szarpnęła ją za lewą rękę, zmuszając do pochylenia się i przysunięcia ucha do ust dziecka-czarownicy. - Szanta - rzekła niskim, szorstkim głosem Elva. - Skup się na smaku szanty. Posłuszna tej radzie Nasuada przywołała wspomnienie z poprzedniego roku, gdy podczas jednej z uczt u króla Hrothgara zjadła szantowe cukierki. Sama myśl o gorzkim smaku ziela sprawiła, że zaschło jej w ustach, i zniweczyła uwodzicielską moc piżmowej woni elfa. Nasuada szybko postarała się zamaskować swoje roztargnienie. - Moja młoda towarzyszka zastanawia się, czemu z wyglądu tak bardzo różnisz się od pozostałych elfów. Muszę przyznać, że mnie także wielce to ciekawi. Twój wygląd nie jest czymś, co kojarzymy z waszą rasą. Czy zechciałbyś łaskawie podzielić się z nami powodami, dla których przybrałeś tak zwierzęcą postać? Lśniące futro zafalowało, gdy Blödhgarm wzruszył ramionami. - Ta postać mi się spodobała - rzekł. - Niektórzy pisują wiersze o słońcu i księżycu, inni hodują kwiaty, wznoszą wielkie budowle bądź komponują muzykę. A choć doceniam różne formy sztuki, wierzę, że prawdziwe piękno istnieje tylko w wilczym kle, futrze leśnego kota, oku orła. Przyjąłem zatem te cechy. Być może za kolejne sto lat dziki zwierz przestanie mnie pociągać. Zamiast tego uznam, że to morskie stwory ucieleśniają w sobie wszystko co dobre. Wówczas pokryję się łuskami, zamienię dłonie w płetwy, a stopy w ogon i zniknę pod powierzchnią fal, by nigdy już nie powrócić do Alagaësii. Jeśli nawet żartował, jak podejrzewała Nasuada, to nie pokazywał tego po sobie. Wprost przeciwnie, mówił z taką powagą, że zastanawiała się, czy z niej nie szydzi. - To wielce ciekawe - rzekła. - Mam nadzieję, że pragnienie przemiany w rybę nie ogarnie cię w najbliższej przyszłości. Potrzebujemy cię bowiem na suchym lądzie. Oczywiście, gdyby Galbatorix postanowił zniewolić także rekiny i wargacze, wówczas mag umiejący oddychać pod wodą mógłby nam się przydać. Cała dwunastka elfów wybuchnęła chóralnym, melodyjnym śmiechem i ptaki w promieniu mili odpowiedziały, intonując swe pieśni. Dźwięki świadczące o ich rozbawieniu były niczym woda spadająca na kryształ. Nasuada uśmiechnęła się mimo woli, wokół siebie ujrzała podobne uśmiechy na twarzach strażników. Nawet dwaj urgale promienieli radością. Gdy elfy umilkły i świat znów spowszedniał, Nasuada poczuła smutek towarzyszący przemijaniu snów. Na moment zasłona łez przesłoniła jej oczy, a potem i ona zniknęła. Blödhgarm wyglądał w swym rozbawieniu jednocześnie pięknie i niezwykle groźnie. - Zaszczytem będzie służyć u boku niewiasty równie inteligentnej, zdolnej i dowcipnej jak ty, pani Nasuado. Któregoś dnia, gdy pozwolą ci na to obowiązki, z radością nauczyłbym cię naszej gry w runy. Z pewnością byłabyś godną przeciwniczką. Nagła zmiana zachowania elfów przypomniała jej określenie, którego często używały pod ich adresem krasnoludy: kapryśne. W dzieciństwie wydawało jej się to nieszkodliwą cechą, podkreślającą wizję elfów jako stworzeń przemykających od jednej radości ku drugiej, niczym wróżki w kwiatowym ogrodzie. Teraz jednak pojęła, co naprawdę miały na myśli krasnoludy: strzeż się! Strzeż, bo nigdy nie wiesz jak postąpi elf. Westchnęła w duchu, przygnębiona perspektywą stałych kontaktów z kolejną grupą istot pragnących kontrolować ją dla swych własnych celów. Czy życie zawsze jest takie skomplikowane, zastanawiała się, czy też sama to na siebie ściągam? Z głębi obozu wyłonił się król Orrin, jadący ku nim na czele wielkiego orszaku złożonego ze szlachty, dworzan wyższych i niższych urzędników, doradców, asystentów, sług, zbrojnych i najróżniejszych innych pomocników, których nie rozpoznała. Tymczasem z zachodu, opadając szybko na rozłożonych skrzydłach, nadlatywała Saphira. - Być może minie wiele miesięcy, nim będę mogła skorzystać z twojej oferty, Blödhgarmie - rzekła Nasuada, szykując się do nużących oficjalnych powitań - ale wielce ją doceniam. Chętnie przyjęłabym rozrywkę, jaką daje chwila gry po długim dniu pracy, na razie jednak muszę odłożyć tę przyjemność na później. Lada moment runie na was cały ciężar ludzkich zwyczajów. Sugeruję, żebyście przygotowali się na lawinę imion, pytań i próśb. My, ludzie, jesteśmy bardzo ciekawi i nikt z nas nigdy nie widział aż tylu elfów. - Jesteśmy na to gotowi, pani Nasuado - odparł Blödhgarm. Gdy kawalkada króla Orrina się zbliżyła, a Saphira szykowała się do lądowania, uderzając skrzydłami tak mocno, że prąd powietrza przygiął trawy do ziemi, Nasuada pomyślała jeszcze: och, będę musiała przydzielić Blödhgarmowi cały batalion, by odpierał zakusy wszystkich kobiet z obozu, gotowych rozszarpać go na strzępy. I nawet to może nie rozwiązać problemu. Litości, Smoczy Jeźdźcze Następnego dnia po opuszczeniu Eastcroft mijało już południe, gdy Eragon wyczuł nadjeżdżający patrol złożony z piętnastu żołnierzy. Wspomniał o tym Aryi, a ta skinęła głową. - Ja też ich zauważyłam. Żadne nie powiedziało nic więcej, lecz wątpia Eragona się ścisnęły. Dostrzegł, że brwi Aryi zmarszczyły się groźnie. Otaczała ich otwarta płaska równina, pozbawiona jakichkolwiek kryjówek. Już wcześniej natykali się na grupki żołnierzy, lecz zawsze w towarzystwie innych podróżnych. Teraz byli na trakcie sami. - Moglibyśmy wykopać magicznie dziurę, pokryć górę trawą i schować się tam, dopóki nie przejadą - zaproponował Eragon. Nie zwalniając kroku, Arya pokręciła głową. - A co zrobilibyśmy z wykopaną ziemią? Uznaliby, że odkryli największego borsuka świata. Poza tym wolę oszczędzić energię na bieg. Nie jestem pewien, na ile jeszcze mil zostało mi sił, pomyślał Eragon. Mimo że nie był zdyszany, niekończąca się ucieczka zaczynała go męczyć. Bolały go kolana, puchły kostki, lewy palec u nogi miał czerwony i spuchnięty, a na piętach wciąż pękały nowe pęcherze, nieważne jak ciasno je obwiązywał. Poprzedniej nocy wyleczył kilka najbardziej dotkliwych, ale, choć dało mu to pewną ulgę, zaklęcia tylko wzmogły zmęczenie. Przybycie patrolu zaanonsował pióropusz pyłu. Dopiero po godzinie Eragon ujrzał sylwetki jeźdźców i koni u podstawy żółtej chmury. Ponieważ oboje z Aryą mieli wzrok lepszy niż większość ludzi, było wątpliwe, by jeźdźcy zauważyli ich z takiej odległości. Zatem biegli nadal jeszcze niecały kwadrans, a potem się zatrzymali. Arya wyjęła z plecaka spódnicę i naciągnęła ją, nie zdjąwszy nogawic. Eragon ukrył pierścień Broma w plecaku i wysmarował prawą dłoń ziemią, by ukryć srebrzystą gedwëy ignasię. Potem znów ruszyli naprzód, z pochylonymi głowami, przygarbieni, powłócząc nogami. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, żołnierze wezmą ich za kolejną parę uciekinierów. Choć Eragon czuł drżenie ziemi uderzanej kopytami koni i słyszał krzyki mężczyzn poganiających wierzchowce, minęła jeszcze niemal godzina, nim w końcu spotkali się na wielkiej równinie. Gdy to się stało, Arya i Eragon zeszli z traktu i zatrzymali się, wbijając wzrok w ziemię. Kątem oka Eragon dostrzegł końskie nogi. Paru pierwszych jeźdźców przemknęło obok. Potem otoczyła go dławiąca chmura pyłu, przesłaniając resztę patrolu. Kurz w powietrzu był tak gęsty, że Eragon musiał zamknąć oczy. Słuchając uważnie, liczył, aż w końcu nabrał pewności, że ponad połowa oddziału przejechała. Nie będą zawracać sobie nami głowy! - pomyślał. Jego radość nie trwała jednak długo. Chwilę później ktoś w wirującym obłoku piasku krzyknął: - Kompania stój! Odpowiedział mu chór ,,Prrr", ,,Spokojnie" i ,,Hej tam, Nels!", gdy piętnastu mężczyzn wstrzymało wodze, otaczając kręgiem Eragona i Aryę. Nim żołnierze zakończyli manewr i powietrze się oczyściło, Eragon pomacał szybko wokół siebie i znalazł spory kamyk. - Nie ruszaj się! - syknęła Arya. Czekając, aż żołnierze ujawnią swoje zamiary, Eragon próbował uspokoić walące w piersi serce, powtarzając w głowie historyjkę, którą wymyślili z Aryą, by wytłumaczyć swą obecność tak blisko granicy z Surdą. Nie udało mu się jednak, bo mimo siły, szkolenia i wspomnień zwyciężonych bitew, a także pół tuzina ochronnych zaklęć, jego ciało wciąż wierzyło święcie, że wkrótce czekają je ciężkie rany bądź śmierć. Żołądek ciążył mu boleśnie, gardło ściskało się, nogi chwiały i uginały. Pośpieszcie się, pomyślał. Pragnął rozedrzeć coś dłońmi, jakby akt zniszczenia mógł zmniejszyć narastające w nim napięcie. Lecz to pragnienie jedynie zwiększało zdenerwowanie, nie odważył się bowiem poruszyć. Uspokajała go tylko obecność Aryi. Wolałby odrąbać sobie dłoń, niż dać powód, by wzięła go za tchórza. I choć sama była potężną wojowniczką, nadal gorąco pragnął jej bronić. Żołnierz, który rozkazał patrolowi przystanąć, znów się odezwał: - Pokażcie mi twarze. Unosząc głowę, Eragon ujrzał mężczyznę siedzącego przed nimi na rosłym dereszu. Dłonie w rękawicach skrzyżował na łęku siodła. Jego twarz ozdabiały olbrzymie wąsy, które opadały do kącików ust, a ich koniuszki sterczały na boki dobre dziesięć cali w każdą stronę, kontrastując z prostymi włosami zwisającymi wokół twarzy. Eragon nie miał pojęcia, jak tak bujny zarost mógł nie opaść pod własnym ciężarem, zwłaszcza że wąs był matowy, przybrudzony i wyraźnie niewzmocniony ciepłym pszczelim woskiem. Pozostali żołnierze dzierżyli w dłoniach włócznie, wycelowane w wędrowców. Pokrywała ich warstwa kurzu tak gruba, że całkowicie przysłoniła płomienie wyhaftowane na tunikach. - Proszę, proszę - rzekł mężczyzna i jego wąs zakołysał się niczym szale wagi. - Kim jesteście? Dokąd się wybieracie? I co porabiacie na królewskich ziemiach? - Machnął ręką. - Nie, nie musicie odpowiadać. To nie ma znaczenia. W dzisiejszych czasach nic nie ma znaczenia. Świat dobiega końca, a my tracimy czas, przesłuchując chłopów. Ba! Przesądne szczury umykające z miejsca na miejsce, pożerające wszystko co można pożreć i mnożące się w upiornym tempie. W majątku mojej rodziny pod Ur?baenem kazalibyśmy was wychłostać, gdybyście zostali przyłapani na wędrówce bez pozwolenia. A gdybyśmy odkryli, że okradliście pana, zawiślibyście. Cokolwiek powiecie, i tak skłamiecie, jak Co tam masz w plecaku? Prowiant i koce, jasne. Ale może też parę złotych lichtarzy, co? Sztućce? Sekretne listy do Vardenów? Hę? Połknąłeś język? Wkrótce to rozstrzygniemy. Langwardzie, mój chłopcze, sprawdź, jakie skarby znajdziesz w tym worku. Eragon zachwiał się, gdy jeden z żołnierzy dźgnął go w plecy drzewcem włóczni. Wcześniej owinął zbroję szmatami, by nie brzęczała, okazały się jednak zbyt cienkie i nie do końca wytłumiły siłę uderzenia. Metal zadźwięczał głucho. - Oho! - wykrzyknął wąsacz. Chwytając Eragona z tyłu, żołnierz rozwiązał jego plecak i wyciągnął ze środka misiurkę. - Proszę spojrzeć, panie! Wąsacz uśmiechnął się promiennie. - Zbroja! I to pięknej roboty, bardzo pięknej, rzekłbym. Zaskakujecie mnie. Chcesz dołączyć do Vardenów, tak? Zamierzasz siać zdradę i zamęt, mhm? - Jego twarz spochmurniała. - A może jesteś jednym z tych łajdaków, przez których uczciwi żołnierze cieszą się złą opinią? Jeśli tak, to marny z ciebie najemnik, nie masz nawet broni. Czy tak trudno było wyciąć sobie pałkę albo kij? Co ty na to? Odpowiedz! - Nie, panie. - Nie, panie? Pewnie nie przyszło ci to do głowy. Szkoda, że musimy przyjmować podobnie tępych osiłków, ale do tego zmusza nas ta przeklęta wojna. Zbieramy wszystkie resztki. - Przyjmować? Gdzie, panie? - Milcz, bezczelny łajdaku! Nikt nie dał ci pozwolenia na gadanie! - Mężczyzna machnął ręką, jego wąsy zadrżały. Przed oczami Eragona rozkwitły czerwone plamy, gdy żołnierz uderzył go w tył głowy. - Nieważne, czy jesteś złodziejem, zdrajcą, najemnikiem czy jedynie głupcem. Czeka cię to samo. Gdy złożysz przysięgę, nie będziesz miał wyboru. Będziesz musiał słuchać Galbatorixa i tych, którzy mówią w jego imieniu. Jesteśmy pierwszą armią w dziejach wolną od sporów. Nikt nie gada po próżnicy, nie zastanawia się, co powinniśmy zrobić, wszyscy słuchają rozkazów, nic więcej. Ty też dołączysz do naszej sprawy i będziesz miał zaszczyt pomóc w urzeczywistnieniu wspaniałej przyszłości, którą przewidział nasz wielki król. A co do twojej towarzyszki, dla niej także znajdziemy rolę, w której przyda się Imperium. Związać ich! Eragon zrozumiał, co musi zrobić. Zerkając w bok, przekonał się, że Arya na niego patrzy. Mrugnął. Jeden raz. Odpowiedziała mrugnięciem. Jego palce zacisnęły się wokół kamyka. Większość żołnierzy, z którymi walczył na Płonących Równinach, była wyposażona w podstawowe zaklęcia chroniące przed atakami magicznymi i podejrzewał, że tych ludzi także to dotyczy. Był pewien, że zdoła złamać bądź obejść wszelkie zaklęcia wymyślone przez magów Galbatorixa, wymagałoby to jednak więcej czasu, niż go miał. Zamiast tego odchylił rękę i szybkim ruchem przegubu cisnął kamykiem w wąsacza. Kamyk przebił z boku hełm żołnierza. Nim jego towarzysze zdążyli zareagować, Eragon obrócił się, wyszarpnął włócznię z dłoni mężczyzny, który go dręczył, i strącił go z konia. Gdy tamten runął na ziemię, Eragon dźgnął go w serce tak mocno, że grot włóczni złamał się na metalowych płytkach, którymi obszyto skórzany kaftan żołnierza. Wypuściwszy broń, rzucił się do tyłu, równolegle do ziemi, uskakując przed siedmioma włóczniami lecącymi ku miejscu, w którym przed chwilą stał. Śmiercionośne drzewca przefrunęły nad nim, gdy upadał. W chwili, gdy Eragon wypuścił z palców kamyk, Arya śmignęła naprzód, odbiła się od boku najbliższego konia, przeskakując ze strzemienia na siodło klaczy, i kopnęła w głowę niczego nieświadomego dosiadającego jej żołnierza. Mężczyzna przeleciał w powietrzu ponad trzydzieści stóp. Potem Arya zaczęła przeskakiwać z wierzchowca na wierzchowca, zabijając żołnierzy kolanami, stopami i dłońmi w niewiarygodnym pokazie równowagi i gracji. Kanciaste kamienie wbiły się Eragonowi w brzuch, gdy się obrócił i zatrzymał. Skrzywiony, wyskoczył w górę. Czterech żołnierzy, którzy zsiedli z koni, ruszyło ku niemu z dobytymi mieczami. Zaatakowali. Uskakując w prawo, chwycił jednego za przegub w chwili, gdy tamten uniósł miecz do ciosu, i uderzył go pięścią pod pachę. Mężczyzna runął na ziemię i znieruchomiał. Eragon pozbył się następnych przeciwników, skręcając im karki. Czwarty żołnierz biegnący z uniesioną bronią był już tak blisko, że Eragon nie mógł uskoczyć mu z drogi. Zrobił jedyne, co mu pozostało - z całych sił uderzył tamtego pięścią w pierś. W powietrze bryznęła fontanna krwi i potu. Cios zmiażdżył żebra żołnierza i wyrzucił go ponad dwadzieścia stóp w powietrze. Wylądował na trawie obok innego trupa. Eragon sapnął i zgiął się wpół, przyciskając do piersi pulsującą bólem rękę. Zwichnął cztery kostki, spod pokaleczonej skóry wystawała biała chrząstka. Do diaska, pomyślał, patrząc, jak z rany płynie krew. Spróbował poruszyć palcami, te jednak odmówiły posłuszeństwa i pojął, że dłoń zda mu się na nic, dopóki jej nie uleczy. Lękając się kolejnego ataku, poszukał wzrokiem Aryi i pozostałych żołnierzy. Konie się rozbiegły i żyło jeszcze tylko trzech żołnierzy. Arya zmagała się z dwoma kilkanaście kroków dalej. Trzeci i ostatni uciekał drogą na południe. Zebrawszy siły, Eragon rzucił się w pościg. Gdy dzieląca ich odległość gwałtownie zmalała, mężczyzna zaczął błagać o litość, obiecując, że nie powie nikomu o masakrze, i unosząc puste, pozbawione broni dłonie. Kiedy Eragon znalazł się na wyciągnięcie ręki, tamten uskoczył w bok i po paru krokach znów zmienił kierunek, miotając się po równinie w przód i w tył, niczym spłoszony królik. Cały czas błagał żałośnie, po policzkach spływały mu łzy. Mówił, że jest zbyt młody, by umierać, że nie zdążył jeszcze poślubić kobiety i spłodzić dziecka, że rodzice będą za nim tęsknić i że zmuszono go do zaciągnięcia się do armii, to zaledwie jego piąta misja i dlaczego Eragon nie zostawi go w spokoju. - Co masz przeciw mnie? - wyszlochał. - Robiłem tylko to co musiałem. Jestem dobrym człowiekiem! Eragon przystanął i zmusił się do udzielenia odpowiedzi: - Nie zdołasz dotrzymać nam kroku. Nie możemy cię zostawić, złapiesz konia i nas zdradzisz. - Nie zdradzę! - Ludzie będą pytać, co tu się stało. Przysięga złożona Galbatorixowi i Imperium nie pozwoli ci skłamać. Przykro mi, ale nie wiem, jak cię z niej uwolnić, opró - Dlaczego to robisz? Ty potworze! - krzyknął żołnierz. Z twarzą wykrzywioną w grymasie zgrozy próbował okrążyć Eragona i wrócić na trakt. Eragon doścignął go po zaledwie dziesięciu krokach i podczas gdy tamten wciąż płakał i błagał o zmiłowanie, chwycił go za szyję lewą ręką i ścisnął. Kiedy zwolnił uchwyt, żołnierz runął mu do stóp martwy. Patrząc na stężałą twarz tamtego, Eragon poczuł w ustach żółć. Za każdym razem, gdy zabijamy, zabijamy część siebie, pomyślał. Dygocząc z połączenia szoku, bólu i wzgardy dla samego siebie, wrócił do miejsca, gdzie zaczęła się walka. Arya klęczała obok trupa, myjąc dłonie i ręce wodą z cynowej piersiówki jednego z żołnierzy. - Jak to jest, że mogłeś zabić tego człowieka, ale nie zdołałeś się zmusić, by zrobić krzywdę Sloanowi? - zapytała. Wstała i zwróciła się ku niemu, szczerze zaciekawiona. Pozbawiony emocji Eragon wzruszył ramionami. - Stanowił zagrożenie. Sloan nie. Czyż to nie oczywiste? Przez długą chwilę Arya milczała. - Powinno być, ale nie Wstyd mi słuchać nauk w dziedzinie moralności od kogoś tak mało doświadczonego. Może byłam zbyt zdecydowana, zbyt pewna mych własnych wyborów - stwierdziła wreszcie. Eragon słyszał jej głos, lecz słowa nic dla niego nie znaczyły. Jego spojrzenie powędrowało ku trupom. Czy odtąd takie będzie moje życie? - zastanawiał się. Niekończąca się seria bitew? Czuję się jak morderca. - Rozumiem, jakie to trudne - odparła Arya. - Pamiętaj, Eragonie, doświadczyłeś jedynie drobnej cząstki tego, co oznacza bycie Smoczym Jeźdźcem. Przyjdzie dzień, w którym ta wojna się skończy. Wówczas odkryjesz, że twoje obowiązki to coś więcej niż przemoc. Jeźdźcy byli nie tylko wojownikami, ale też nauczycielami, uzdrowicielami i uczonymi. Na moment zacisnął zęby. - Dlaczego walczymy z tymi ludźmi, Aryo? - Bo stoją między nami i Galbatorixem. - Zatem powinniśmy znaleźć metodę zaatakowania jego samego. - Nie ma sposobu. Nie możemy pomaszerować do Ur?baenu, dopóki nie pokonamy jego wojsk. I nie możemy wkroczyć do zamku, dopóki nie rozbroimy przygotowywanych przez stulecia pułapek, magicznych i nie tylko. - Musi istnieć jakiś sposób - wymamrotał. Pozostał w miejscu, tymczasem Arya ruszyła naprzód i uniosła włócznię. Gdy przyłożyła jej czubek pod brodę zabitego żołnierza i pchnęła w głąb czaszki, Eragon skoczył ku niej i odepchnął ją od zwłok. - Co ty wyprawiasz?! - krzyknął. Jej twarz na moment pociemniała z gniewu. - Wybaczę ci ten jeden raz, bo jesteś poruszony i nie myślisz jasno. Zastanów się, Eragonie! Jest już za późno, by ktokolwiek roztkliwiał się nad tobą. Dlaczego to konieczne? W jego głowie natychmiast pojawiła się odpowiedź. - Jeśli tego nie zrobimy - rzekł niechętnie - Imperium zauważy, że tych ludzi zabito gołymi rękami. - Zgadza się! A podobnych czynów mogą dokonać jedynie elfy, Jeźdźcy i Kulle. Skoro zaś nawet imbecyl zdoła odgadnąć, że Kull tego nie zrobił, wkrótce zorientowaliby się, że jesteśmy w okolicy, i nie minąłby dzień, a Cierń i Murtagh zaczęliby krążyć nam nad głowami. - Z mokrym mlaśnięciem wyszarpnęła włócznię z ciała i trzymała przed nim tak długo, aż w końcu ją wziął. - Dla mnie to równie ohydne jak dla ciebie, zatem równie dobrze możesz mi pomóc. Eragon skinął głową. Arya chwyciła najbliższy miecz i razem zabrali się do nadawania śladom pozorów walki ze zwykłymi wojownikami. Było to odrażające, ale poszło bardzo szybko, bo oboje wiedzieli dokładnie, jakie rany powinni odnieść żołnierze. - Nie zdołamy zamaskować podobnej rany - rzekła Arya, gdy dotarli do człowieka, któremu Eragon zmiażdżył pierś. - Będziemy musieli go tak zostawić i liczyć na to, że inni uznają, że nadepnął na niego koń. Ostatni był dowódca patrolu. Jego wąsy zdążyły już opaść i straciły dawny splendor. Powiększywszy otwór po kamyku tak, że przypominał trójkątną dziurę pozostawioną przez kolec na końcu młota bojowego, Eragon odpoczął chwilę, przyglądając się zwisającym żałośnie wąsom mężczyzny. - On miał rację, wiesz? - rzekł. - Co do czego? - Potrzebna mi broń, prawdziwa broń. Potrzebuję miecza. - Ocierając dłonie o rąbek tuniki, rozejrzał się po równinie i policzył trupy. - To już wszyscy, prawda? Skończyliśmy. Pozbierał swą porozrzucaną zbroję, ponownie owijając ją szmatami i układając w plecaku. Następnie dołączył do Aryi na niskim wzgórzu, na które się wspięła. - Lepiej od tej pory unikajmy dróg - powiedziała. - Nie możemy ryzykować kolejnego spotkania z ludźmi Galbatorixa. - Skinieniem głowy wskazała zniekształconą prawą dłoń Eragona, plamiącą tunikę krwią. - Nim ruszymy, powinieneś się tym zająć. - Nie dając mu czasu na odpowiedź, chwyciła za sparaliżowane palce. - Waíse heill. Eragon nie zdołał powstrzymać jęku, gdy jego palce wskoczyły z powrotem w stawy, pozrywane ścięgna i zmiażdżone chrząstki odzyskały właściwy kształt, a płaty zwisającej skóry znów okryły ciało. Kiedy zaklęcie przestało działać, rozprostował i zacisnął dłoń, sprawdzając, czy jest w pełni sprawna. - Dziękuję - powiedział. Zaskoczyło go, że Arya przejęła inicjatywę; w końcu sam doskonale potrafił uleczyć własne rany. Elfka sprawiała wrażenie zawstydzonej. Odwróciła wzrok, spoglądając na równinę. - Cieszę się, że stałeś dziś u mojego boku, Eragonie. - A ja, że ty u mojego. Obdarzyła go szybkim, niepewnym uśmiechem. Jeszcze minutę siedzieli na wzgórzu; żadne nie miało ochoty podejmować podróży. W końcu Arya westchnęła. - Powinniśmy ruszać, cienie się wydłużają. Ktoś wkrótce się tu zjawi i zacznie krzyczeć wniebogłosy, odkrywszy wronią ucztę. Opuścili wzgórze i skierowali się na południowy zachód, zostawiając za sobą drogę i biegnąc po nierównym morzu traw. Za ich plecami opadały z nieba pierwsze padlinożerne ptaki. Podziękowania Kvetha Fricaya. Bądźcie pozdrowieni, przyjaciele. Pisanie Brisingra było świetną zabawą, bardzo intensywnym przeżyciem, a czasami trudnym doświadczeniem. Gdy zacząłem, miałem wrażenie, że cała historia to ogromna trójwymiarowa układanka, którą muszę rozwiązać bez żadnych wskazówek bądź instrukcji. I mimo wyzwań, którym musiałem stawić czoło, było to dla mnie niezwykle satysfakcjonujące przeżycie. Z powodu swej złożoności Brisingr okazał się znacznie obszerniejszy niż przewidywałem - w istocie tak obszerny, że musiałem rozszerzyć serię z trzech tomów do czterech. W ten sposób trylogia ,,Dziedzictwo" stała się cyklem ,,Dziedzictwo". Przyznam, że cieszy mnie ta zmiana. Kolejny tom pozwolił mi zgłębić i rozwinąć charaktery postaci i ich związki w bardziej naturalnym tempie. Podobnie jak to było z Eragonem i Najstarszym, nigdy nie zdołałbym ukończyć tej książki bez wsparcia całej gromady niezwykle uzdolnionych ludzi, którym jestem ogromnie wdzięczny. Oto oni: W domu: mama, za jej jedzenie, herbatę, rady, współczucie, nieskończoną cierpliwość i optymizm; tato, za wyjątkowe spojrzenie, ostre jak brzytwa uwagi co do historii i prozy, pomoc w wymyśleniu tytułu książki i pomysł, że miecz Eragona staje w płomieniach za każdym razem, gdy ten wymawia jego imię (super); i moja jedyna wyjątkowa siostra Angela, za to, że raz jeszcze zgodziła się odegrać swoją postać, a także za liczne informacje dotyczące imion, roślin i wszystkiego, co się wiąże z wełną. We Writers House: Simon Lipskar, mój agent, za jego przyjaźń, ciężką pracę i jakże potrzebnego kopniaka w tyłek na początku pracy nad Brisingrem (bez którego ukończenie książki mogłoby mi zająć kolejne dwa lata); jego asystent Jose Getzler, za wszystko, co robi dla Simona i cyklu ,,Dziedzictwo". U Knopfa: moja redaktorka Michelle Frey, która nieprawdopodobnie pomogła mi w oczyszczeniu i skróceniu rękopisu (pierwsza wersja była znacznie dłuższa); asystentka redaktorki Michelle Burke, która także pracowała nad redakcją, a także pomogła opracować streszczenia Eragona i Najstarszego; szefowa łączności i marketingu Judith Haut, która od początku rozgłaszała wszem wobec wieści na temat całego cyklu; dyrektorka działu reklamy Christine Labov; dyrektor graficzna Isabel Warren-Lynch i jej zespół, którzy po raz kolejny stworzyli tak elegancką książkę; John Jude Palencar za majestatyczny obraz na okładce (nie wiem, jak go przebije w czwartym tomie); szef działu korektorów Artie Bennett za sprawdzenie z niezrównaną uwagą każdego słowa w Brisingrze, prawdziwego i wymyślonego; Chip Gibson, szef działu dziecięcego Random House; dyrektor wydawniczy Knopfa Nancy Hinkel za jej nieustające wsparcie; Joan DeMayo, dyrektor sprzedaży i jej zespół (wiwat i dziękuję!); szef marketingu John Adamo, którego ludzie przygotowali imponujące materiały; Linda Leonard, nowe media, za jej osiągnięcia w marketingu sieciowym; Linda Palladino, Milton Wackerow i Carol Naughton z działu produkcji; Pam White, Jocelyn Lange oraz reszta działu praw zależnych, którzy doskonale się spisali, sprzedając cykl ,,Dziedzictwo" na obcojęzyczne rynki najróżniejszych krajów świata; Janet Renard z działu korekty i wszyscy inni u Knopfa, którzy mi pomogli. W Listening Library: Gerard Doyle, którzy ożywia świat Alagaësii swoim głosem; Taro Meyer za perfekcyjne opracowanie wymowy mych języków; Orli Moscowitz, za połączenie wszystkich wątków, i Amanda DAnciero, wydawca Listening Library. Dziękuję Wam wszystkim. Sztuka japońskiego miecza Leona i Hikoro Kappów oraz Yoshindo Yoshihary dostarczyła mi większości informacji potrzebnych do opisania dokładnego procesu wytapiania i wykuwania w rozdziale ,,Umysł nad metalem". Szczerze polecam tę książkę każdemu, kogo interesuje temat (zwłaszcza japońskiego) płatnerstwa. Czy wiedzieliście, że japońscy kowale rozpalali swe ogniska, tłukąc młotem koniec żelaznej sztaby, a gdy rozgrzała się do czerwoności, przykładając ją do cedrowej deszczułki pokrytej siarką? A tym, którzy wyłapali aluzję do ,,samotnego boga" podczas rozmowy Eragona i Aryi przy ognisku, mogę powiedzieć jedynie, że Doktor może zapuszczać się wszędzie, także do alternatywnych rzeczywistości. Hej, ja też jestem fanem! W końcu, i co najważniejsze, dziękuję Wam. Dziękuję, że przeczytaliście Brisingra. I dziękuję, że wytrwaliście przy cyklu ,,Dziedzictwo" przez te wszystkie lata. Bez Waszego wsparcia nigdy nie napisałbym tej serii, a nie wyobrażam sobie niczego, czym wolałbym się zająć. Raz jeszcze przygody Eragona i Saphiry dobiegają końca i raz jeszcze dotarliśmy do kresu krętej ścież lecz tylko na razie. Przed nami wciąż jeszcze wiele długich mil. Księga czwarta ukaże się, gdy tylko ją ukończę, i przyrzekam, że będzie to najbardziej fascynująca część serii. Nie mogę się doczekać chwili, gdy ją przeczytacie! Sé onr sverdar sitja hvass! Christopher Paolini 20 września 2008
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Kategoria: | dla dzieci, literatura młodzieżowa, literatura przygodowa, fantastyka |
Wydawnictwo: | Mag International |
Oprawa: | pudełko |
Okładka: | twarda |
Lektor: | Tomasz Sobczak |
Wprowadzono: | 27.09.2023 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.