- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023., arcybiskup gnieźnieński, przyglądał się twarzom zebranych. Królowa Małgorzata. Wojewoda poznański Beniamin Zaremba. Kanclerz Andrzej Zaremba. Biskup poznański Jan Gerbicz. Wojewoda gnieźnieński Mikołaj Łodzia. Spotkali się wszyscy w Okrągłej Sali poznańskiego zamku, przy stole, przy którym jeszcze miesiąc temu obradowała Mała Rada Królestwa. Wysokie krzesło, zwykle zajmowane przez Przemysła II, stało puste. Puste i okryte kirem. W srebrnych lichtarzach płonęły czarne żałobne świece. Barwny gobelin przedstawiający opowieść o królu Arturze pospiesznie zdjęto ze ścian, a jego miejsce zajęła czarna i niczym niezdobiona wełniana materia. Jedyną jasną plamą w pomieszczeniu był biały orzeł na purpurowej chorągwi Królestwa. Ale ta purpura raziła oczy Jakuba Świnki, nazbyt oczywiście kojarząc mu się z krwią Przemysła. Nie, nie tylko orzeł był biały. Trupio biała była twarz królowej Małgorzaty. Jakub widział, że trzęsą jej się dłonie, że kryje ich konwulsyjny ruch pod stołem. Widział, iż ma zsiniałe usta, podpuchnięte od płaczu oczy. Widział, że nie może utrzymać głowy, opuszcza ją nisko, porusza podbródkiem i znów unosi. Widział też, że wstydzi się swej niebieskiej sukni; okryła pyszną barwę jedwabiu czarnym płaszczem, który wyglądał jak pożyczony od prostej dwórki. Biedaczka -- pomyślał -- nie ma żałobnej sukni. Niegotowa była na jego śmierć, niegotowa, jak my wszyscy. Boi się losu królowej wdowy. Dlaczego się lęka? Nie była tak ukochaną panią, jak świętej pamięci Rikissa, ale nikt tu jej nie ukrzywdzi. -- ...gońcy ruszyli niezwłocznie. Wojewoda pomorski powinien być w Poznaniu jutro -- dotarł do niego głos kanclerza. Choć arcybiskupowi, jako najwyższemu godnością, powierzono pierwsze krzesło, obok pustego, królewskiego, to kanclerz Andrzej Zaremba prowadził spotkanie. Robił to wprawnie i zręcznie, jak zawsze. Jakub Świnka był mu wdzięczny. On sam jeszcze nie czuł się na siłach, by zabrać głos. Zerknął na obecnych: wojewoda poznański Beniamin Zaremba, bliski krewny kanclerza. Jego opanowanie i spokój były w Starszej Polsce legendarne. Zasługi też. Teraz siedzi, opierając czoło o dłoń, zgięte ramię zasłania mu twarz. Oj, tak -- pomyślał Jakub -- wojewoda szanował króla. Choć jego ród -- arcybiskup pamiętał o tym nazbyt dobrze -- jako jedyny otwarcie wystąpił przeciw Przemysłowi. To było jednak tak dawno, tak dawno temu. Król przecież oczyścił Beniamina z zarzutów i przywrócił mu urząd wojewody. A syn Beniamina, Michał? Ten Michał, zwany Południowym Wichrem, był najbliższym przyjacielem króla. No tak -- skonstatował Jakub -- i jedynym, który przeżył rogozińskie piekło. Wojewoda jest jednak człowiekiem wrażliwym i nie cieszy się przecież, że jego syn wyszedł cało z opresji, w której poległ król i kwiat jego rycerstwa -- westchnął w duchu arcybiskup. -- Zwłaszcza że stracili tam tego młodego, jak go wołali? Wawrzyniec. Wawrzyniec Zaremba. Straszna sprawa. Ponoć znaleźli chłopaka z odrąbaną głową. To musi być cios dla Zarembów. Odrąbana głowa. Któż jest zdolny do takich czynów? Czy sam Szatan odprawiał te piekielne zapusty w Rogoźnie? -- Jakubie Świnko! Arcybiskup wybił się z ponurego toku myśli, nagle unosząc głowę. -- Słucham? -- spytał, mrugając i patrząc na Andrzeja Zarembę. Ten jednak wyglądał na zaskoczonego nagłym odezwaniem się arcybiskupa. -- Tak, Jakubie II? Zechcesz coś powiedzieć? -- zapytał grzecznie kanclerz. Arcybiskup zarumienił się i wymamrotał: -- Zdawało mi się, żeście mnie wzywali. Wybaczcie, panowie, królowo. Zamyśliłem się. Kontynuuj, kanclerzu, kontynuuj. W duchu skarcił się po dwakroć. Raz, że skoro Pan upomniał go i to po raz pierwszy w życiu publicznie, po raz pierwszy, odkąd Pan zaczął do Jakuba przemawiać, to znak, że tok jego myśli musiał zabrnąć w wyjątkowo grzeszną stronę. A dwa, że zamiast uczestniczyć jako najwyższy godnością w tej najtrudniejszej z Rad, błądzi myślami po opłotkach. Co z tego, Jakubie Świnko -- mówił sam do siebie gniewnie -- że bolejesz i myśli zebrać nie możesz? Oni wszyscy tu obecni, boleją. Małgorzata straciła męża. Kraj króla. A ty biadolisz nad sobą, żeś niegotów. Weź się w garść i to już -- upomniał się. -- Bene, Jakubie, bene! -- arcybiskup usłyszał głos i był na tyle przytomny, że nie pytał zebranych, kto mówi. Wiedział. Odchrząknął, wstał i powiedział: -- To bardzo słuszne, kanclerzu, że notariusz Tylon i znani z doświadczenia bracia joannici zajęli się ciałem króla. Równie oczywiste jest, iż powierzono śledztwo tak wprawnemu sędziemu jak wielebny Gniew. I właściwym tokiem postępowania było wysłanie gońców do wojewody pomorskiego Święcy z żądaniem natychmiastowego przybycia. To działania ważne i prawidłowe. Ale, choć wszyscy jesteśmy pogrążeni w żałobie i wstrząśnięci po śmierci króla, to dzisiaj musimy zadbać o jego tron. -- Nie mamy dziedzica -- odpowiedział kanclerz, stwierdzając fakt znany wszystkim obecnym. -- To wiemy nie od dziś. Król Przemysł już przed laty obawiał się braku następcy tronu. Jest ten nieszczęsny układ, którego nie zdążył anulować, choć jak niektórzy z was wiedzą, chciał to uczynić niebawem. Kanclerz Zaremba ściągnął brwi. -- Anulować? -- Owszem -- potwierdził arcybiskup. -- Czy masz na myśli, arcybiskupie, układ o dziedziczeniu Starszej Polski przez księcia głogowskiego Henryka? Ja nic nie wiedziałem o tym, by król chciał cofnąć to postanowienie. A jestem przecież kanclerzem! Czy ktoś z zebranych tutaj wiedział? -- Andrzej Zaremba był niepomiernie i chyba niemile zdziwiony. -- Ja -- powtórzył stanowczo Jakub. -- I ja -- potwierdził wojewoda gnieźnieński. -- I ja -- cicho dodała królowa. -- Pierwsze słyszę -- sucho skonstatował kanclerz. -- A ty, Beniaminie? -- wyrwał z zamyślenia swego rodowca, wojewodę poznańskiego. -- Mnie się król z takiego zamysłu nie zwierzył, ale może mój syn, Michał... -- Wybacz, wojewodo, ale twój syn, jako jedyny świadek zdarzeń związanych ze śmiercią króla, przebywa teraz w odosobnieniu -- powiedział Jakub, dziwiąc się, że w jego głosie nie słychać współczucia, choć z całego serca współczuł Beniaminowi. -- Wolą króla było nie czynić głogowskiego księcia dziedzicem. -- Czy ktoś wie, dlaczego? -- ostro zapytał kanclerz. -- Nie jest tajemnicą, że przyjaźń Przemysła i Głogowczyka mocno zetlała. To, co książę Głogowa zrobił śląskiemu szwagrowi króla, też nie było bez -- rozłożył ramiona Jakub Świnka. -- Nie mieszajmy do tego szwagra -- zanegował kanclerz. -- Bo jak przypomnimy, co ten śląski szwagier zrobił wcześ -- Dobrze, dobrze! Najważniejsze jest to, że po małżeństwie z naszą kochaną Jadwinią i po udanej współpracy przeciw królowi Czech, Václavowi II, zwłaszcza zaś po nieugiętej postawie wobec obrony Krakowa przed czeskim zaborem, to książę kujawski Władysław wydawał się królowi najbliższym i najpoważniejszym kandydatem na swego następcę -- odparł Jakub Świnka. -- Władysław? -- po raz pierwszy tego dnia odezwał się biskup poznański. -- Ten książę Władysław? -- Karzeł? -- wprost sformułował istotę wątpliwości kanclerz. -- Nie karzeł. Po prostu niewysoki mężczyzna -- zaprzeczył Jakub Świnka. -- Przypominam, iż Władysław ma skończone trzydzieści sześć lat, jest mężem naszej ukochanej księżniczki Jadwigi, najbliższej stryjecznej siostry Przemysła. -- Która w dodatku spodziewa się dziecka -- mruknął Beniamin Zaremba, pocierając czoło. -- I to, jak mówią, na dniach ma rodzić. -- Właśnie -- pokiwał głową arcybiskup. -- Ma rodzić. Andrzej Zaremba ze złością powiedział: -- Czy naprawdę wyobrażacie sobie, że rycerstwo Starszej Polski wezwie na tron karła? -- Upominam cię, kanclerzu! -- surowo skarcił go Jakub Świnka. -- Nie karła. Księcia Władysława. Zresztą on ostatnio urósł. Wydaje mi się, że urósł. -- Dorośli mężczyźni nie rosną -- mruknął cicho kanclerz, a głośno dodał, rozkładając ręce: -- Jeśli panowie Starszej Polski zechcą, ich wola. Najważniejsze, by tron nie stał pusty. By nie kusił nieprzyjaciół naszych. A co z królewną Rikissą? Jedyna córka Przemysła ma skończone siedem lat, to nieco za mało, by wydawać ją za mąż. Jednak powinniśmy i o jej przyszłości zdecydować szybko. Czy król pozostawił w tej kwestii jakieś rozporządzenia, o których nie wie jego kanclerz? -- Niepotrzebnie się unosisz, Andrzeju -- próbował uspokoić urażoną ambicję Zaremby Jan Gerbicz, biskup poznański. Gdy Gerbicz uspokaja Zarembę, to jakby rzucać słomę do ognia -- przemknęło przez myśl Jakubowi Śwince. -- Kanclerz nie może wybaczyć Gerbiczowi, że to jego kapituła katedralna obwołała biskupem. -- Niepotrzebnie? -- Kanclerz poczerwieniał. -- Martwię się o los Królestwa, a ty mówisz, że to niepotrzebne? -- Nie zrozumiałeś, Andrzeju. Ale ty w gniewie potrafisz być taki popędliwy -- głos biskupa Jana był za to ostentacyjnie spokojny. -- Tak -- odezwała się cicho królowa Małgorzata. Nikt jej nie usłyszał, bo kanclerz właśnie zerwał się z miejsca, przewracając z hukiem krzesło. Zapanował tumult. Słudzy skoczyli podnieść krzesło. Jan Gerbicz perorował, udając męża opatrznościowego, w sposób tak obrzydliwie spokojny, że Zaremba kipiał gniewem. Wojewoda gnieźnieński zaś usiłował poruszyć wojewodę poznańskiego, szarpiąc go za łokieć i powtarzając w kółko: -- Beniaminie, zrób coś, no zrób coś... Jakub Świnka nawet jeszcze nie zdążył pomyśleć, że nikt nie powinien targać Beniamina Zaremby, gdy ten wstał od stołu i ryknął: -- Panowie! Król zamordowany. Tron pusty. Wróg być może gna do naszych granic z zachodu i południa, a wy kłócicie się jak przekupki z jatek mięsnych? Czy tak zachowują się pierwsi ludzie Królestwa? Zapanowała cisza. Kompletna cisza. I wtedy królowa Małgorzata odezwała się po raz drugi: -- Mój mąż przed wyjazdem do Rogoźna potwierdził zaręczyny swej córki Rikissy z moim bratem Ottonem, margrabią brandenburskim. KAPŁANI TRZYGŁOWA byli gotowi. W głębokiej puszczy położonej w widłach Noteci i Warty, na uroczysku opodal Sowiej Góry czekali na Dębinę. Gdyby zaczęli bez niej, kobieta, którą wszyscy uznawali za najważniejszą z matek Starej Krwi, mogłaby podważyć wartość ich przesłania. To się zresztą zdarzało w przeszłości. Widzieli wysoką sylwetkę górującą nad otaczającymi ją kobietami. Węzły warkoczy i okrywający ramiona płaszcz z ptasich piór. Wreszcie ruszyła ku nim i stanęli naprzeciw siebie. Trzej siwobrodzi starcy i wyższa od nich siwowłosa kobieta. -- Matko. -- Mężczyźni wyciągnęli dłonie na powitanie. -- Ojcowie. -- Skinęła głową, i patrząc im kolejno w oczy, stwierdziła bez ogródek: -- On nie żyje. Czy Trzygłów jest już syty piastowskiej krwi? Jak dobrze, że kapłani nie muszą żyć z kobietami -- pomyślał najstarszy z nich, a głośno zaprzeczył: -- To nie my. -- Czyżby? -- Zmrużyła jasne oczy Dębina. -- Przecież to waszymi ustami Trzygłów wołał o krew Piastów. -- Mylisz się. Trzygłów kazał nam powołać do życia Dziedzica Starej Krwi. -- Przez to zginęła jego pierwsza żona -- natychmiast odparowała Dębina. -- Obudźcie się. Nawet jeśli przyszło nam żyć w świecie, który stał się wrogi, to nie znaczy, że mamy być przeciwko wszystkim! Wykrzykujecie swoje wojownicze proroctwa i co z tego wynika? Nic. Krew woła o krew. -- Jesteśmy ustami boga o trzech twarzach. Mówimy tylko to, co szepce nam On. Słowo w słowo -- wyniośle odpowiedział najstarszy. -- A może niewłaściwie interpretujecie jego słowa? -- W głosie Dębiny niespodziewanie zadźwięczała miękkość. -- Każdy ma prawo się mylić. -- Nie Trzygłów. Każde z jego obliczy patrzy w dal i widzi to, co przed nami ukryte. -- Jak nigdy potrzebna nam teraz jedność. Ale przyjmijcie do wiadomości, Ojcowie, że kobiety Starej Krwi są przeciwne jej rozlewowi. Dębina nie skinęła im głową. Odwróciła się i odeszła, bosymi stopami rozgniatając śnieg. Na polanie narastała nerwowość. Mężczyźni i kobiety stali osobno. One skupiły się z boku wokół ogniska i raz po raz zerkały w stronę wielkiego, bezlistnego o tej porze dębu, pod którego konarami Ojcowie rozmawiali z Dębiną. Mężczyźni składali broń na skraju polany, by być gotowi na obrzęd. Odgarniali długie włosy, spoglądając na krzątające się wokół ognia kobiety. Ich proste zielone suknie odbijały się na śniegu niczym pierwszy znak wiosny. Dębina doszła do ogniska i zajęła miejsce na wyplecionym z gałęzi siedzisku. Natychmiast pochyliła się ku niej dziewczyna o włosach w kolorze orzechów buczyny. -- Przyznali się? -- zapytała szeptem. -- To nie oni zabili Piasta -- równie cicho odpowiedziała Dębina. -- Nie chcę ci nic radzić, Jemioło, -- Wiem, wiem. Radziłaś mi przed dwudziestu Dębina westchnęła ciężko i przyciągnęła Jemiołę ku sobie. -- I wtedy też spóźniłam się z radą. Teraz mogę tylko dać ci ziół, które uśmierzają smutek. -- Nie trzeba. Radzę sobie, choć wiedz, że nie jest mi wszystko jedno, z czyjej ręki zginął Przemysł... -- Jemioła umilkła, bo Ojcowie właśnie podeszli do pokrytego lodem pnia starego dębu, równocześnie wyciągnęli w górę ramiona i dotknęli palcami zamarzniętej kory. -- Niech przemówią korzenie ukryte w skutej lodem ziemi! -- krzyknął pierwszy. -- Niech przemówi pień! -- zawołał suchym głosem drugi. -- Niech odpowie korona, która wznosi się i widzi, co ludziom niedosięgłeee! -- zawył trzeci. Z głębi otaczającej dąb polany dał się słyszeć świst kościanych piszczałek. Młodzi chłopcy, rytmicznie przeskakując z nogi na nogę, dmuchali w nie, aż poczerwieniały im policzki. Rytm szybko udzielał się tłumowi mężczyzn stojących już w półkolu przy drzewie. Po chwili wszyscy tańczyli, skacząc w miejscu i skandując: -- Niech przemówią! Niech przemówią! Niech po trzykroć przemówią! Stojące wokół Dębiny kobiety spokojnie patrzyły na tańczących mężczyzn. -- Niech przemówią! Niech przemówią! -- niemal wyli skaczący, ale żaden z kapłanów nie odrywał dłoni od drzewa. Dębina uniosła głowę, patrząc gdzieś daleko. Zmrużyła jasne oczy, jakby dostrzegła na zimowym niebie coś niewidzialnego dla reszty. Jemioła spytała niespokojnie: -- Co takiego, Matko? Siwowłosa uniosła brew. -- Nadciąga burza śnieżna. -- Kapłani zdążą? -- spytała dziewczyna, wskazując głową na starców. Dębina odpowiedziała lekceważąco: -- Gdyby ci chłopcy tak nie jazgotali na piszczałkach, może kapłani usłyszeliby daleki pomruk nawałnicy. -- Wzruszyła szerokimi ramionami. -- Ale oni lubią, jak się robi wokół nich zgiełk. Zresztą, czy to pierwszy raz, Jemioło? Dziewczyna nie odpowiedziała, bo w tej samej chwili kapłani Starej Krwi oderwali dłonie od drzewa. Piszczałki umilkły. Kilku mężczyzn pochłoniętych ekstatycznym tańcem wciąż jeszcze podskakiwało na śniegu, wydając odgłos głuchych tąpnięć. Ale na głos kapłanów zastygli w bezruchu. -- Śmierć. Nadchodzą wojownicy Umarłego! -- krzyknął pierwszy starzec, schylając nisko głowę ku korzeniom dębu. -- Trzygłów każe wzmocnić krew i zbroić się! Drugi kapłan uderzał czołem w pień drzewa i skandował: -- Zakuci w żelazo -- zimni jak stal -- bezwzględni jak -- wezbrana powodzią toń! Trzygłów każe wzmocnić krew i zbroić się! Trzeci ze starców, unosząc ramiona ku koronie bezlistnego dębu, płaczliwie wył: -- Przybędą, śpiewając pieś w umarłym ję wataha za wataaahą... na koniach okrytych ż z nagimi mieczami w rę z krzyżem Umarłego na pł podłożą pod święte gaje ogień, aż kraj zasnuje -- Opadł na kolana, jego palce konwulsyjnie drapały udeptany śnieg. Na polanie zaległa głucha cisza. Ostatni z kapłanów wciąż szeptał: -- Zapanuje noc w biały dzień... płacz dzieci branych w niewolę... na Trzygłów każe -- nie dokończył i skulił się. Chłopcy przycisnęli kościane piszczałki do piersi i powtórzyli szept starca: -- ...noc w biały dzień... płacz dzieci branych na Dwaj pierwsi kapłani chwycili trzeciego pod ramionami i unieśli w górę, odwracając się wreszcie twarzami do ludzi. Kobiety stojące przy ogniu jęknęły, widząc twarze starców. Mężczyźni zawyli, a zaraz po tym zaczęli skandować za kapłanami: -- Wzmocnić krew i zbroić się! I zbroić się! I zbroić się! Świsnęły kościane piszczałki. Mimo to przez ich wysoki przenikliwy dźwięk przebił się odgłos dalekiego grzmotu. Dębina wstała gwałtownie od ognia. -- Zbierać się -- powiedziała do kobiet w zielonych sukniach. One jednak nie drgnęły, jedna z drugą wpatrywały się w kapłanów Trzygłowa. Twarze starców pokryte były cienką warstwą lodu. JAKUB ŚWINKA, arcybiskup gnieźnieński, słabym głosem poprosił o wodę. Kanclerz Andrzej Zaremba, który jeszcze przed chwilą poczerwieniały od gniewu grzmiał na Jana Gerbicza, biskupa poznańskiego, opadł na podsunięte mu przez sługę krzesło i wyjęczał: -- Dla mnie -- Jest Wielki Post -- skonstatował Gerbicz i złapał wściekłe spojrzenie przekrwionych oczu kanclerza. -- Więc wody! Wody dajcie! Przez chwilę słychać było przełykanie. Choć każdy z obecnych tu mężczyzn po oświadczeniu królowej Małgorzaty mógłby raczej lać sobie tę wodę na łeb. Potrzebowali otrzeźwieć. Pierwszy uspokoił się Jakub Świnka. A przynajmniej bardzo pragnął się uspokoić. -- Królowo -- zaczął oficjalnie, tłumiąc poruszenie i panując nad każdym słowem -- owszem, pięć lat temu, gdy królewna Rikissa była trzyletnią dziewczynką i gdy żyła jeszcze jej nieodżałowana matka, księżna nasza Rikissa Valdemarsdotter, był projekt połączenia rodu askańskiego z piastowskim poprzez takowy mariaż. Ale gdy dobry Bóg zabrał nam umiłowaną księżnę Rikissę matkę i ty, pani, zajęłaś jej miejsce u boku Przemysła, nikt do tamtej sprawy nie wracał, bowiem dynastyczny plan złączenia Askańczyków i Piastów dokonał się poprzez wasze małżeństwo. Jakżeby nagle sprawa ta miała wypłynąć? Z jakiego to powodu? I wreszcie najważniejsze: czy masz jakikolwiek dowód na to, coś nam przed chwilą wyjawiła? -- Mam świadkó -- słabym głosem powiedziała Małgorzata. -- Król swą wolę oznajmił w obecnoś -- oddychała ciężko, z wyraźnym trudem -- ...świadków. -- Jakich świadków? -- przerwał jej niegrzecznie kanclerz. Małgorzata nie podniosła oczu. -- Jego przybocznych druhów, panów Lasoty, Boguszy i Nałę -- Zatem nie masz świadków, królowo! -- gwałtownie krzyknął kanclerz. -- Wszyscy oni nie żyją. Zginęli wraz z królem w Rogoźnie. -- Dlaczego mój syn, czwarty z przybocznych, nie był świadkiem tego wydarzenia? -- trzeźwo zapytał Beniamin. -- Nie wiem, Przemysł zdaje się wysłał pańskiego syna po kanclerza, po pana Andrzeja Zarembę... Nie pytałam, To było przed samym Wszyscy Zarembowie poza Michałem wyjechali z nawet moja dwórka Zbysława Zarembó Król chciał, by kanclerz obecny był przy tym oświadczeniu, ale nie mógł go znaleźć, posłał Michał -- Królowa mówiła cicho, każde słowo sprawiało jej wyraźny ból. -- Ja rozumiem, że przyboczni nie żyją, nie mogą potwierdzić, ale było z nami przecież poselstwo zaręczynowe od mego ojca. -- Poselstwo? -- nie wytrzymał już nawet Jakub Świnka. -- Na Boga w niebiosach, królowo! W Poznaniu było poselstwo obcego władcy, a my nic o tym nie wiemy? Małgorzata uniosła zaczerwienione oczy na Jakuba i powiedziała nieco mocniejszym głosem: -- To było dzień przed wyjazdem mego męża do Rogoźna. -- Ach, tak. Ja byłem w Gnieźnie -- oprzytomniał Jakub Świnka. -- Wojewoda Mikołaj też. -- Prawda -- przypomniał sobie Mikołaj Łodzia -- spotkaliśmy się przed radą kapituły katedralnej. -- Ja? Tak, ja byłem w Jarocinie u Sędziwoja Zaremby -- niechętnie przyznał Andrzej Zaremba. -- Król w związku ze swym wyjazdem na zapusty do Rogoźna ogłosił świąteczną przerwę w pracach -- Ja spotkałem się z kanonikami kolegiaty w Głuszynie -- oświadczył biskup poznański Gerbicz. -- A ty, wojewodo poznański, gdzieś wtedy był? -- W drodze do Jarocina -- cicho odpowiedział Beniamin Zaremba. -- Czyli odbywał się zjazd rodzinny Zarembów? -- chciał uściślić Jakub, lecz przerwał mu Andrzej Zaremba, nacierając na rodowca: -- Aleś do nas nie dotarł, wojewodo. -- Koń mi się poślizgnął na lodzie -- odpowiedział Beniamin, ponuro patrząc na Andrzeja. Ten spuścił wzrok. Jakub Świnka odnotował to wszystko w swej przepastnej pamięci i natychmiast przerwał rozmowę, która niepotrzebnie odbiegała od meritum problemu. Wielkiego problemu. -- Dobrze, królowo. Masz rację, iż żadnego z nas nie mogło przy tym być. Ale to wciąż nie wyjaśnia problematycznej kwestii: dlaczego król podjął tak ważną decyzję w, nazwijmy rzecz po imieniu, pośpiechu? -- Mój ojciec, margrabia Albrecht III, jest niezdrów, bardzo poważnie choruje. Chciał ostatecznie uregulować sprawy małżeńskie syna na wypadek, gdyby dobry Bóg raczył wezwać go ku -- Małgorzata mówiła szybko, cicho, lecz coraz pewniej. -- Nie zdążyłam dodać, że prócz poselstwa, które wróciło do Brandenburgii z radosną wiadomością, świadkiem tego była sama mała królewna, Rikissa. Zapanowała cisza. Małgorzata wyciągnęła rękę po kielich z wodą, ale cofnęła ją, jakby się bała w tej ciszy coś przełknąć. I miała rację. Pierwszy wybuchnął dotychczas raczej opanowany wojewoda gnieźnieński. -- Chryste Panie! -- krzyknął. -- Więc to poselstwo od razu poszło w świat? Małgorzata pokiwała głową i jednak poprosiła o wodę. Upiła drobny łyk z kielicha. -- Pani! -- zawołał kanclerz. -- Czy jest jakiś powód, o którym ty wiesz, a my nie wiemy, by Przemysł, by król, którego znaliśmy z roztropnych i wyważonych decyzji, podjął tę bez naszej rady?! Królowa Małgorzata przez chwilę odważyła się na nich popatrzeć. Jej zaczerwienione od łez oczy na krótko spoczęły na każdym z nich, może na arcybiskupie Jakubie na dłużej. Wszyscy wstrzymali oddech. Nabrała powietrza i powiedziała: -- Nie. Najpierw słychać było, jak odetchnęli głośno. Potem arcybiskup przesunął kilka razy po stole kielichem, aż w końcu powiedział powoli, zaciskając drobne palce na blacie masywnego stołu. -- Zatem, królowo, powiadasz, że król Polski, małżonek twój, przed wyjazdem do Rogoźna poświadczył zaręczyny swej jedynej córki, królewny Rikissy, z twym młodszym bratem, margrabią brandenburskim -- Tak -- cicho potwierdziła Małgorzata. -- ...kandydatem do współrządzenia Marchią wraz z licznymi kuzynami i braćmi z askańskiej linii na Salzwedel w konkurencji do waszej drugiej linii, Askańczyków ze Stendal? -- Tak -- jeszcze ciszej powiedziała królowa. -- Jaki jest jego dynastyczny numer? -- dopytywał arcybiskup. -- Przypomnij nam, królowo, bo owszem, bardzo dobrze pamiętamy Ottona V, zwanego Długim, głowę rodu na Salzwedel, tego, z którego ty, pani, masz zaszczyt pochodzić. I świetnie pamiętamy Ottona IV, zwanego Ottonem ze Strzałą, głowę rodu na Stendal. I jeszcze jest ten drapieżny siedemnastolatek, syn twej ciotki Mechtyldy i świętej pamięci księcia Barnima, przyszły dziedzic Zachodniego Pomorza, wraz z braćmi oczywiście. Ale wiemy także, iż imię Otto znaczy dla was, Askańczyków, tyle, co dla Piastów Bolesław. I wiemy również, iż synów w każdym rodzie u was pod dostatkiem, więc jaki, za wybaczeniem królowej, numer jej brata? -- Otto VIII. -- Aha. Otto VIII, margrabia brandenburski na Salzwedel, w kolejce rzecz jasna do tronu, ma być kandydatem na męża dla córki króla polskiego. Dobrze wszystko zrozumiałem? -- powtórzył arcybiskup. Małgorzata sprawiała wrażenie osoby, która może zemdleć. Cienie pod jej podpuchniętymi od płaczu oczami wydłużyły się, nadając dwudziestopięcioletniej królowej wygląd ciężko chorej kobiety. Nie miała siły unieść głowy, zresztą może i nie chciała odpowiadać na spojrzenia obecnych na posiedzeniu Rady mężczyzn. Wojewoda poznański Beniamin Zaremba, wojewoda gnieźnieński Mikołaj Łodzia, kanclerz Andrzej Zaremba, biskup poznański Jan Gerbicz i arcybiskup gnieźnieński Jakub Świnka wpatrywali się w nią, chcąc zrozumieć, dlaczego. Dlaczego król, nie konsultując się z nimi, zgodził się na ten mariaż dla ukochanej, by nie powiedzieć, ubóstwianej córki z poprzedniego małżeństwa. Dla swej jedynej dziedziczki. Jedynego dziecięcia, jakie miał szczęście w życiu się doczekać. Pierwszy odezwał się kanclerz, mówiąc głośno to, o czym oni wszyscy myśleli. -- Wybacz, królowo, ale to co najmniej podejrzana decyzja. -- Nieracjonalna i wbrew racjom stanu -- szybko dodał Beniamin -- bo i po cóż król miałby się wiązać podwójnie z twoim rodem, królowo, mając przy boku ciebie? Czyżby podejrzewał, iż sojusz, jakim było małżeństwo z tobą, straci sens? Czyżby, wybacz, królowo, ale to Rada i musimy pewne rzeczy powiedzieć wprost: czyżby przewidywał swą śmierć i na jej wypadek chciał osłonić Królestwo kolejnym zabezpieczeniem układu z Brandenburgią? -- Słyszysz, królowo? -- upewnił się Jakub Świnka. -- I rozumiesz, jak to brzmi? -- -- zbielałymi wargami potwierdziła Małgorzata. -- I wiesz o tym, iż takie posunięcie, podwójnie wywyższające margrabiów z linii na Salzwedel spowodowałoby nieuchronny konflikt z waszymi kuzynami, margrabiami na Stendal? Pokiwała głową. -- Margrabiami na Stendal, którzy jakby tego wszystkiego było mało, są rodzonymi siostrzeńcami nieżyjącego króla Przemysła -- ostro dobił Beniamin Zaremba. -- Najbliższymi, męskimi krewnymi króla! -- Jezu Chryste, miej w opiece Królestwo! -- jęknął arcybiskup Jakub Świnka. OTTO ZE STRZAŁĄ, margrabia brandenburski na Stendal, mimo iż miał niemal sześćdziesiątkę na karku, trzymał się w siodle prosto. I kiedy tylko dobry Bóg pozwalał, sam prowadził wojsko. -- Gott mit uns! -- krzyknął i okutą w rękawicę dłonią wskazał kierunek na wchód. -- Gott mit uns! -- zawtórowali mu bratankowie, a za nim całe brandenburskie wojsko. -- Na Santok! -- rozkazał margrabia i ruszyli traktem, na kraju którego czernił się przygraniczny bór. On przodem, po ubitym śniegu, dopiero za nim askańscy rodowcy. Trzydziestoletni flegmatyczny Jan i popędliwy piętnastolatek Waldemar. Wódz przed swym stadem! Ha! Otto nie znosił oznak starości. Nienawidził tego posmaku butwiejących liści, który kojarzył mu się z kresem dni; suchy i nierówny zarost na krzywych szczękach mężczyzn, którzy już złożyli broń; przerzedzone włosy, przez które plackowato przebija pokryta brązowymi plamami skóra czaszek. Nigdy. Nein. Gdy zobaczył na grzebieniu siwe włosy, po prostu wezwał pokojowca i kazał sobie ogolić głowę. Na łyso. Równie gładko golił twarz, a już przeszło mu przez myśl, czy nie przyłożyć brzytwy do pach i wciąż jeszcze muskularnej piersi. Wciągnął w nozdrza mroźne powietrze. Jak pięknie brzmiał galop kopyt po twardym śniegu. Zdobywać -- to właściwy cel życia mężczyzny. Ach, jak żałuje, iż nie może syna ze swej krwi prowadzić na ten bój. Uczyć go, jak brać grody, jak rzucać haki na mury, a wreszcie, jak słodkim jest dźwięk bramy rozbijanej przez taran! Ale nie, to jeszcze nie czas, by świat poznał prawdę. Dzisiaj jest czas dla jego bratanków i to ich prowadzi po to, co i tak w przyszłości wzbogaci cały ród. Poprawił skórzaną przepaskę na pustym oczodole. Gdy przechodził w galop, opaska opadała, zwłaszcza teraz, gdy miał tak gładko wygoloną czaszkę. -- Stryju! -- tuż za sobą usłyszał głos Jana, starszego bratanka. -- Czy przegrupować wojsko? Wjeżdżamy w -- Bzdura! -- odkrzyknął, nie odwracając głowy. -- Zabobonna bzdura! -- Jak uważasz, stryju -- wycofał się bratanek. Otto nawet nie zwolnił, gdy wpadali między pierwsze drzewa. Po chwili galopu odwrócił się jedynie, by sprawdzić, czy wojsko jedzie za nim. Jechali, tylko Jan gdzieś zniknął. Za to sylwetka młodszego z bratanków, Waldemara, rysowała się na czele jeźdźców. -- Nach Osten! -- krzyknął, by dodać im ducha. -- ...sten! -- odpowiedzieli mu i niestety wyczuł, że gdzieś w ich sercach zalągł się lęk. Głupcy -- pomyślał o swoich ludziach -- małoduszni głupcy! Boją się bujd o Starej Krwi, o Trzygłowie, wojowniczym bogu i jego wyznawcach. Co raz zamordowane, nie ożyje. A drewniany posąg bożka o trzech twarzach porąbał siekierą jego dziad Albrecht Niedźwiedź. Dostał za to od cesarza Marchię Północną w prezencie! Ach, minęły piękne czasy rzezi Słowian, czasy, w których zdobywało się wielki kraj na jednej wojnie! Otto nie zaprzątał sobie głowy bzdurami o leśnych wojownikach. Był głową rodu starszej linii Askańczyków i miał o czym myśleć. Piękna Mechtylda będzie wściekła. Sprawy nieco wymknęły się spod kontroli. Nieco. Z zaplanowanego i zleconego sekretnym ludziom porwania zrobiło się królobójstwo. Oczywiście, oni ręce mieli czyste, nikt ich w Rogoźnie nie widział, bo też i tam ich nie było. Ale co z tego, skoro ich imiona i twarze zna zabójca? Najlepszy ze znanych najemników. Jakub de Guntersberg. Do tego ceni się jak, nie przymierzając, papieska kuria. A co będzie, jeśli uzna, iż zapłacili mu za mało? Albo jeśli Polacy zapłacą mu więcej za ujawnienie zleceniodawców porwania? Tfu! -- Otto splunął i na chwilę rozbawiła go myśl, że jego ślinę poniesie wiatr wprost na któregoś z jadących za nim ludzi. Może na tchórzliwego Jana? Irytował go bratanek. Irytowali go wszyscy synowie braci, których uczył życia, niczym mędrzec stojący na czele rodu. Bo co? Bo oficjalnie nie miał własnych synów? Jeszcze się zdziwią. Plan był świetny, jak większość pomysłów rodzących się w głowie pięknej Mechtyldy. Porwanie króla Przemysła wraz z królową Małgorzatą. Przyłożenie noża do brzemiennego brzucha jego żony. I podłożenie mu drugą ręką dokumentu, w którym zrzeka się Wschodniego Pomorza na rzecz margrabiów brandenburskich. Och, Przemysł tak pragnął męskiego dziedzica, że nadzieja ukryta w brzuchu Małgorzaty byłaby dla niego warta więcej niż pieczęć pod aktem. Ale coś poszło nie tak. Królowa Małgorzata nie pojechała z Przemysłem do Rogoźna, zamiast eleganckiego porwania wyszły krwawe zapusty z królobójstwem na końcu. I w dodatku de Guntersberg zapadł się pod ziemię. Psiakrew! Nieoczekiwanie koń Ottona rzucił się w bok. Margrabia błyskawicznie wysunął stopy ze strzemion i spadł z siodła, koziołkując. Usłyszał kwik przerażonego zwierzęcia. Psiakrew! -- pomyślał. -- Co, u licha? Kiedy zdążył zapaść zmierzch? Zerwał się na równe nogi, sięgając równocześnie do saksońskiego noża na plecach. Gwałtownie się odwrócił. Jego ludzie już dojeżdżali do niego. Koń? Pobiegł w las, słychać jego rżenie. Czy mu się zdaje, czy pomiędzy drzewami czają się jakieś sylwetki? -- Kto tam? -- zawołał, poprawiając opaskę na oku. -- Stryju! -- za plecami usłyszał głos Waldemara. -- Stryju, nic ci nie jest? -- Nie! -- warknął Otto. -- Koń mi się znarowił. Pobiegł w las. -- Przyprowadzić konia margrabiego! -- krzyknął do giermków Waldemar. -- Ale już! Trzech chłopaków pobiegło w las. Otto otrzepał kolana i płaszcz ze śniegu, mówiąc: -- Za chwilę dojedziemy do rzeki. Nie będziemy czekać na świt, przejedziemy po lodzie. Mam umówionych miejscowych przewodnikó -- Jezusie Nazareński, módl się za nami! -- jęknął ktoś z pierwszego szeregu, wskazując na las. Otto podążył wzrokiem za jego ręką. Najpierw zobaczył giermków, co poszli szukać konia, potem powrozy na ich szyjach i ramiona wykręcone w tył. Mieli oczy okrągłe jak spodki, oczy śmiertelnie przerażonych tchórzy. Za nimi szli mężczyźni. Przez głowę przemknęło mu błyskawicznie, że to nie są ludzie; w tej samej chwili usłyszał szemranie ze swych szeregów: -- Leśni I opanował się natychmiast. To byli ludzie. Mężczyźni mieli długie rozpuszczone włosy, skórzane pancerze tak, to mogły być ptasie kości. Więc, jakkolwiek było to głupie, mieli pancerze ozdobione ptasimi kośćmi. Kołczany, łuki, krótkie oszczepy. Dzikusy -- pomyślał szybko Otto. -- Powiem: ,,Brać ich!" i nie zdążą sięgnąć po strzały. Już otwierał usta, by wydać rozkaz, gdy za dzikusami wyszła z lasu dziewczyna, prowadząca jego konia. A za nią trzech siwobrodych starców. Psiakrew! Czy musi ich być trzech? Zaraz usłyszy, jak jego -- Wojownicy Trzygłowa! Chryste na niebiosach, uchowaj nas, Panie!... No właśnie. Już jęczą. Młyn na wodę zabobonnych tchórzy i maminsynków. -- Kim jesteście? -- zapytał Otto i zdumiał się, że jego głos brzmi cicho, jakby szeptał. Za to głos dziewczyny wiodącej konia zabrzmiał donośnie: -- Ojcowie, czy to oni? -- Czy ich konie są okute żelazem? Czy na płaszczach noszą krzyż Umarłego? Czy w dłoniach mają nagie miecze? -- melodyjnym głosem odpowiedzieli starcy. -- Nie -- niemal lekceważąco odrzekła dziewczyna, patrząc na Ottona i jego wojsko. -- Ich konie płoszą się byle czym, na płaszczach mają czerwone orły, a ich dowódca ma w ręku tylko długi nóż. -- To nie oni -- orzekli starcy jednym głosem. Otto czuł, jak wściekłość gorącą falą uderza mu w twarz. Głupia leśna dziewka naigrawa się z niego i jego wojska! Chciał krzyknąć, wydać rozkaz: ,,Rozsiekać ich!", ale nie mógł. Jakby ktoś zasznurował mu usta. Dzikusy szły ku nim, nie przystając ani na chwilę. Słyszał nerwowe rżenie koni swych ludzi. A tamci przechodzili z jednej strony lasu na drugą. Przechodzili pomiędzy wojskiem margrabiów brandenburskich, nic sobie z nich nie robiąc. Długowłosi wojownicy przyglądali im się lekceważąco, starcy nawet na nich nie patrzyli, jedynie dziewka zerkała ciekawie. Mijając Ottona, wsadziła mu bez słowa w dłoń uzdę jego konia. Odwrócił się za nią gwałtownie, ale zielona suknia dziewczyny już zlała się w jedno z lasem. Nic, pusto, lutowy zmierzch. Jakby ich tu nigdy nie było. Tylko trzej giermkowie z powrozami na szyi i oczyma okrągłymi jak spodki świadczyli nazbyt dobitnie, że to się jednak działo naprawdę. -- Bogu niech będą dzięki! -- gromkim głosem zawołał Jan. Otto zmierzył go surowym wzrokiem i podciągnął się na siodło. Z wysokości końskiego grzbietu krzyknął: -- Za mną! -- i ruszył w stronę rzeki. Nie będę myślał, co tu się stało -- powiedział sobie w duchu raz i kategorycznie. Nikt nie zastanawia się nad snem strzepniętym z powieki. Dojrzały mężczyzna tworzy rzeczywistość i nie ulega ułudzie. Zwłaszcza jeśli ten mężczyzna jest głową rodu. I po nieudanym planie porwania króla musi bez chwili zwłoki wdrożyć w życie plan zastępczy. Plan zaboru. -- Szybciej! -- krzyknął do swych ludzi. -- Musimy nadrobić stracony czas! Poszło sprawnie. Przewodnicy czekali w umówionym miejscu, późnym wieczorem przekroczyli zamarzniętą Wartę i blisko północy stanęli pod Santokiem. -- Otwierać bramy! -- krzyknął herold. -- W imieniu siostrzeńców króla Przemysła II, margrabiów brandenburskich Jana i Waldemara, żądam otwarcia bram! -- No, bratankowie -- powiedział Otto do stojących po obu jego bokach Waldemara i Jana -- jak wam się podoba Santok, ,,klucz i brama Królestwa Polskiego"? Piękny piastowski gród, w którym wasza świętej pamięci pani matka Konstancja brała za męża mego brata Konrada? Kto wie, Janie, może tu cię spłodzili? Jan się skrzywił, jakby nie podobała mu się ta wizja. Ale młodszy, Waldemar, chłonął wszystko, co się działo wokół. Giermkowie trzymali przed rycerzami płonące pochodnie. Otto potoczył wzrokiem po swym wojsku. Tak, wyglądało godnie. Skinął głową heroldowi, że ma wołać dalej. -- Jeśli po trzykrotnym wezwaniu nie rozewrzecie przed margrabiami bram, przystąpimy do szturmu. Macie ostatnią szansę, by się zastanowić. Przybyliśmy tu w celach pokojowych i nie chcemy wyrzynać w pień ludności! Okienko strzelnicze ponad bramą otworzyło się i wychynęła z niego głowa zakuta w hełm. -- Jeśli przybyliście w celach pokojowych, to dlaczego straszycie nas szturmem? -- Kim jesteś, człowieku? -- zawołał herold. -- Piotr, kasztelan Santoka z mianowania króla Przemysła II -- butnie odpowiedział łeb w hełmie. -- Król Przemysł II nie żyje -- spokojnie odkrzyknął herold. -- Wiem. W Królestwie żałoba. Czekamy na wybór nowego władcy. Odejdźcie w pokoju, a jeśli trzeba wam jedzenia czy wody, powiedzcie, moi ludzie wyniosą wam coś za bramy. -- Nie odejdziemy. Otwórz bramy. Margrabiowie Brandenburgii obejmują gród. Łeb w hełmie zaśmiał się nerwowo i odkrzyknął: -- Po moim trupie! Otto dał znak łucznikom. Łeb w hełmie przestał się śmiać, widząc wycelowane w siebie strzały. Margrabia konno wyjechał przed szereg. -- Naprawdę chcesz zginąć, kasztelanie? -- Jestem tu, by strzec granic Królestwa. Santok to klucz i -- Wiem, wiem -- przerwał mu Otto i dodał spokojnym, metalicznym głosem: -- Więc bądź rozsądny i oddaj mi i bramę, i klucz. Bandy uzbrojonych raubritterów włóczą się po gościńcach, rabują i palą wsie, podchodzą pod grody. Nie mów, że o tym nie słyszałeś. Bezkrólewie to niespokojny czas. -- Kim jesteś, panie? -- zakrzyknął kasztelan. -- Z kim rozmawiam? -- Margrabia brandenburski Otto ze Strzałą. Głowa rodu ze Stendal, stryj Jana i Waldemara, siostrzeńców świętej pamięci króla Przemysła II -- dźwięcznym głosem anonsował herold. -- Dlaczego nie przybył tu ich ojciec, margrabia Konrad? -- dopytywał wciąż butnie kasztelan. -- A chciałbyś, żeby nas było więcej? -- powiedział pod nosem Otto, a Waldemar zarechotał cicho. -- Margrabia Konrad boleje nad stratą umiłowanego szwagra, Przemysła -- krzyczał herold, modulując głos zwłaszcza na słowie ,,umiłowanego". -- Jest na łożu żałobnej boleści, z którego wyruszy na pogrzeb waszego króla. Szanując was, mieszkańców grodu Santok, przysłał więc głowę rodu na Stendal, samego szlachetnego margrabiego Ottona, by ten dopilnował przekazania Santoka w ręce synów, Waldemara i Jana! Otwórzcie bramy! Po drugiej stronie zapanowała cisza. -- Naradzają się -- mruknął Jan. -- Ciekawe, co powiedzą, ale nie sądzę, stryju, by dali się na to nabrać. Musieliby być gł -- Milcz -- warknął do niego Otto. -- Masz trzydzieści lat z okładem, a muszę się hamować, by ciebie nie nazwać głupcem. Właśnie dlatego, że są rozsądni, otworzą nam prędzej czy później. -- Trupy będą? -- dopytał chciwie Waldemar. -- Trebusze łupną w wał, tarany w bramę? Otto tryumfująco spojrzał na Jana. -- Piętnaście lat! Przemysł II był dokładnie w jego wieku, gdy urządził tu naszym ludziom krwawą rzeź. Drezdenko i Strzelce Krajeńskie wyciął w pień. -- Wiem! -- mlasnął Waldemar. -- Matka nam opowiadał -- Hamuj się, bracie, wycinał naszych ludzi -- zaoponował poważnie Jan. -- Ale wycinał! A nie negocjował... -- rzucił się Waldemar. -- Cicho! -- syknął bratankom Otto, bo okienko nad bramą znów się otwarło. -- Młodzi margrabiowie nie mają praw do Santoka. To kasztelania graniczna Królestwa Polskiego! -- krzyknął kasztelan. Otto ze Strzałą dał dyskretnie znak swemu przybocznemu. -- Margrabiowie uważają, iż mają twarde i mocne prawa do Santoka! -- krzyknął herold i Brandenburczycy usłyszeli za plecami miły uchu skrzyp kół wielkich trebuszy. Kasztelan z wysokości bramy powinien już je widzieć. Otto nie chciał sprawdzać, oglądać się za siebie, by nie psuć widowiska. Zakuty łeb krzyknął wściekle: -- Trebusze? To ma być pokojowa wizyta? A jeśli powiem ,,nie", to zaczniecie walić do bram kamieniami? -- Owszem, skoro nas do tego zmusisz -- z wyrafinowaną obojętnością odpowiedział Otto i dał znak łucznikom, by ponownie napięli cięciwy. -- Wieleń, Wronki i Drezdenko już oddały się pod naszą opiekę. To ludność prosiła nas, abyśmy przybyli. Margrabiowie Jan i Waldemar, jako najbliżsi męscy krewniacy Przemysła, zajmą się ochroną granic, póki nie wybierzecie nowego króla. Kasztelan znów zniknął w okienku strzelniczym, by rozmawiać ze swoimi. Margrabia miał wszystko przemyślane. Jeśli porwanie króla zakończone przypadkowym zabójstwem wymknęło się spod kontroli, to była to wina tego, iż nie jemu powierzono dowództwo nad akcją. Tym razem jednak nie pozwoli, by cokolwiek poszło inaczej, niż on sam to zaplanował. Niejeden gród oblegał i niejeden zdobył. Po prostu wie, jak budzić trwogę w zamkniętych wewnątrz mieszkańcach. Jak sprawiać, by poczuli się niczym owce trzymane w zagrodzie, u której bram stoją wilki. Skinął, by wojsko zrobiło krok w przód. I jeszcze raz, by zabrzmiały bojowe bębny. Raz-dwa-raz-dwa-trzy. Skinął, by umilkły. I nie czekając, aż kasztelan wychyli się z odpowiedzią, krzyknął: -- Jeśli wasz nowy władca, kimkolwiek będzie, nie uzna praw margrabiów Waldemara i Jana do Santoka, opuścimy gród. Ale na czas bezkrólewia, póki tu będziemy, obiecuję wam, że nikogo nie zdejmę z urzędu. Będę zatwierdzał wasz stan posiadania i żaden z waszych osobistych majątków nie ucierpi. O ile będziecie równie rozsądni jak mieszkańcy innych kasztelanii. Herold zaś natychmiast po tym, jak Otto zamilknął, zawołał uroczyście: -- To było trzecie wezwanie do otwarcia bram! Trzecie i ostatnie! I znów zagrały bębny. Jan nerwowo zapytał: -- Dlaczego stryj powiedział, że tamte kasztelanie się poddały? Otto spojrzał na niego wyniośle. -- By ułatwić im podjęcie decyzji. Jak wpuści nas Santok, wejdziemy do każdego z granicznych grodów, więc co za różnica? Mówię prawdę, która jest oczywista, choć dopiero stanie się faktem. -- Bez walki? -- szepnął rozczarowany Waldemar. -- Zupełnie bez walki? Jakże to tak? Zabierał mnie stryj na wojnę, obiecywał pożogę i -- Zuch. -- Rozciągnął usta w płaskim uśmiechu Otto. -- Nasz zuch. Jutro rano puścisz sobie z dymem niejedną wieś. Rozgorączkowane oczy Waldemara sprawiły mu przyjemność. A skrzyp otwieranych bram Santoka radość. Gdy przejeżdżał przez bramę, poczuł podniecenie. I wreszcie rozkosz, kiedy odbierał kasztelanowi miecz. Potem zaś kazał wytoczyć beczki z piwnic swego, od tej chwili, grodu. I wzniósł toast za początek Nowej Marchii Brandenburskiej. TYLON notował wszystko. Pisał szybko, zupełnie nie zwracając uwagi na drażniący ucho dźwięk gęsiego pióra skrobiącego po pergaminie. Nie chciał zgubić ani jednego słowa joannitów. Pecold, ten niższy, pochylał się nad ramionami Przemysła. Czubkami palców dotykał zsiniałej skóry króla. Wolfram przyświecał mu, podsuwając lampę oliwną. -- Sińce pod pachami -- wymamrotał Wolfram -- symetryczne. -- Nie do końca -- pokręcił głową Pecold -- spójrz na to. Duży okrągły odcisk palca. -- Rękawica? -- Tak mniemam. Musiał być niższy od kró Tylon odchrząknął i spytał sucho: -- Kto? -- Ten, kto go ciągnął. Notariusz raz jeszcze chrząknął i dopytał: -- Króla ciągnięto? -- Tak -- odparł Wolfram. -- Ciągnięto, był nagi, bo odcisk rękawicy jest wyraźny. O tutaj -- wskazał palcem na fragment sińca -- tutaj widać najlepiej, rękawica była okuta. -- Uhm. Wybroczyny, skóra przecięta, odcisk palca, wszystko jasne. -- Pecold szybko wyrzucał z siebie słowo po słowie. Notariusz z trudem panował nad zdenerwowaniem. Zaprzeczył: -- Nic nie jest jasne. Po kolei, panowie. -- Bracia -- poprawili go surowo joannici. -- Bracia. Proszę po kolei. Co to znaczy, że króla ciągnięto? Jak? Czy żył wtedy? Joannici wymienili się spojrzeniami i westchnęli. Pecold zawołał: -- Sługa! Z ciemności wychynął posługacz. -- Rozbierz się, dobry człowieku -- rozkazał mu Pecold. Sługa gwałtownie pokręcił głową. -- Nie mogę, składałem śluby. Panowie, ja nie mogę się obnażać przed -- wymamrotał zlękniony. Tylon zamachał ręką. -- Nie trzeba, o tak, na ubranym mi pokażcie. Więc jak ciągnięto króla? -- O tak -- powiedział Pecold, zręcznym kopniakiem podcinając nogi posługacza. Ten upadł na plecy, a wtedy Wolfram chwycił go od tyłu pod ramiona i pociągnął po kamiennej posadzce. -- Aj! -- jęknął posługacz, podkulając brodę do piersi. -- Puść! -- krzyknął Pecold i rzucił się do leżącego na ławie ciała Przemysła. Wolfram za nim. Zgodnie, niczym według wyuczonego wzoru, podnieśli ciało i delikatnie przewrócili je na bok. -- Poświeć! -- krzyknął Pecold do sługi. Ten podniósł się z posadzki, kuśtykając po lampę. Zabrał ją z pulpitu Tylona, notariusz poczłapał za nim. -- Oświeć tył głowy króla -- poinstruował Wolfram. Sługa wyciągnął przed siebie rękę z lampą, ale sam odwrócił twarz w cień, jakby się bał zwłok. Tylon zza pleców joannitów patrzył w stronę martwego króla, ale widział tylko jaśniejszy zarys ciała na ciemnej plamie ławy. Dwadzieścia lat ślęczenia nad dokumentami w kancelarii Przemysła zniszczyło mu wzrok. Widział dobrze tylko w jasnym świetle i tylko z bliska. Musiał polegać na oczach i doświadczeniu braci szpitalników od Świętego Jana. Pecold, ten o sylwetce zapaśnika, przesunął palcami po potylicy Przemysła. -- Jest -- oświadczył, wykręcając głowę w stronę Tylona. -- Jest strup. Wszystko jasne. Notariusz chrząknął: -- Nie dla bracia. Joannici westchnęli i Wolfram, który najwyraźniej miał więcej cierpliwości, wyjaśnił: -- Nieprzytomnego króla chwycił pod ramiona osobnik o znacznej sile i ciągnął spory kawał. Gdybyśmy zgolili mu włosy, moglibyśmy oszacować, jak duży. -- Nie! -- zaprotestował gwałtownie Tylon. -- Golić nie można! Królewskie ciało nie należy do nas, tylko do Królestwa, to świętość... -- Najwyraźniej nie było nią dla morderców -- mruknął Pecold. Tylon zagryzł wargi i dopytał: -- A skąd pewność, że król był nieprzytomny? Może bronił się, wyrywał? -- Bronił się ten sługa -- przerwał Tylonowi Pecold, wskazując ruchem barku w ciemność, w której stał posługacz. -- I co zrobił? Podciągnął głowę do piersi, żeby nie uderzała o posadzkę. To odruch, każdy chroni głowę. A król ma na potylicy ślady otarć, więc jego głowa bezwładnie opadła do tyłu. -- Racja -- przyznał zaaferowany Tylon. -- Król musiał być A dlaczego nie ciągnęli go, za wybaczeniem boskim, za nogi? Znacznie wygodniej ciągnie się nieprzytomnego za Jak mogę się domyślić, rzecz jasna, przy braku doś -- Celna uwaga -- pochwalił notariusza Wolfram. -- Ale o tym później. Proszę zapisać, że gdy ciągnięto nagiego króla, był nieprzytomny. Joannici ostrożnie ułożyli ciało z powrotem na plecach, a Tylon odebrał lampę z ręki sługi, szurając, podszedł do pulpitu i w zamyśleniu zanotował. W tym czasie Pecold i Wolfram uważnie przebiegali palcami po ciele króla. Notariusz zerknął w stronę jaśniejącego w mroku zarysu zwłok. Przełknął ślinę i łzy, które dławiły mu gardło. Dla niego, jako dla człowieka, to lepiej, że nie dość wyraźnie je widział. Nagi i martwy król za życia był mu tak bliski. Ale teraz jako królewski urzędnik musiał stanąć na wysokości zadania. I odnieść się do pokrytego ranami ciała niczym do mapy, która musi doprowadzić go do zabójcy. -- Wody? -- nieśmiałym głosem zaproponował sługa. -- Nie. Jeszcze nie -- zdecydowanie odmówił Pecold. -- ja poproszę. Zaschło mi w ustach, bracia rozumieją... -- przepraszająco powiedział notariusz. Joannici nie odezwali się pochłonięci oględzinami. -- Ale ja miałem na myśli wodę do mycia -- wyjaśnił posługacz. -- Ach, tak -- uciął Tylon. -- Potem ocknął się, wyrwał i padł na kolana -- oznajmił Pecold. -- Albo kazali królowi klęknąć? Albo prosił o życie na klęczkach? -- domniemywał Wolfram, badając kolana Przemysła. -- Tak czy owak, król klęczał na potłuczonym szkle, więc musiało to być już po napaści na niego, po walce, jaką stoczono z jego ludźmi w komnacie. Spójrz, rozorana skóra, przecięcia, moim zdaniem walczył na kolanach. Nóż! -- Pecold, nie odrywając się od kolan martwego władcy, wyciągnął rękę. -- No podaj nóż! Posługacz nerwowo przerzucał narzędzia umieszczone na małym stoliku pod ścianą. Biedak -- pomyślał Tylon -- tam wcale nie ma światła. Uzbroił swój głos w powagę i powiedział: -- Przypominam, iż nie wolno nacinać ciała króla. -- Wiem -- odwarknął Pecold, a Tylon uniósł oczy ku górze. Na ścianach kaplicy poruszały się chwiejne cienie. Sześć nisko zatkniętych pochodni i blask lampy oliwnej Tylona ożywiały kamienne wnętrze ponurym widowiskiem krzyżujących się, wydłużonych i zniekształconych cieni. Nawet jego słaby wzrok pozwalał mu je widzieć. A może odwrotnie? Może właśnie słabość oczu notariusza sprawiała, iż te cienie widział tak wyraźnie? Z dwóch pochylonych nad ciałem joannitów powstało sześć cieni złowieszczo poruszających się nad królem. Jeszcze żył... -- powtórzył w myślach Tylon -- jeszcze żył, kiedy go ciągnię a potem walczył, bronił się na Ach! Ciemne, nienaturalnie długie ramię z nożem kieruje się w stronę króla, z kłębiących się nad ciałem cieni wysuwa się wielka dłoń o palcach niczym macki pająka i chwyta ten nóż i ostrze wędruje ku piersi króla!... -- Chryste w -- wyrwało się na głos Tylonowi. -- Mam! -- odkrzyknął Pecold i ruszył z wyciągniętą dłonią ku niemu. -- Mam! Proszę spojrzeć. I niech królewski notariusz odnotuje, że w komnacie, w której walczył król, pito wcześniej wino z kielichów z niebieskiego szkła! Oto dowód. Szpitalnik położył coś na pulpicie przed Tylonem. Notariusz chrząknął nerwowo i podniósł to coś, przybliżając do płomienia oliwnej lampy. Drobinka była nie większa niż szmaragd w naszyjniku świętej pamięci księżnej, tym, który miała na sobie w dniu, gdy rodziła królewnę Rikissę. Och, Tylon tego dnia nigdy nie zapomni. Niósł księżną na ramionach, schodami w górę, ku jej komnacie, a ona śmiała się... Pod palcami wyczuwał ostre krawędzie oblepione czarną, gęstą mazią zaschniętej krwi. I choć wiedział, że to krew króla, odważył się ją zdrapać. Drobinka szkła zajaśniała w płomieniu lampy. -- No -- Potarł w zamyśleniu czoło. -- Lecz cóż z tego wynika? Na dworze królewskim w Poznaniu używa się kielichów ze szkła barwionego na zielono, z przejrzystego jak górski kryształ... W Rogoźnie, gdzie dokonało się życie króla, kasztelan mógł używać kielichów z niebieskiego szkł Chociaż... czy stać by go było na nie? A może kielichy przyjechały wraz z królewskim taborem?... Lecz kto nam to dzisiaj wyjaśni, skoro wszyscy towarzysze króla nie żyją, pomordowani jak i on? -- Wszyscy? -- w głosie Wolframa zabrzmiała ledwie wyczuwalna nuta ironii. -- Wiadomo, że żyje Michał Zaremba. A w karczmie ,,Dwie Pieczenie" tu, przy poznańskim rynku, gadają też, że ciała giermka króla Przemysła nie odnaleziono. Tylon odchrząknął nerwowo. Wiedział o tym. Wiedział i o wielu innych ponurych zagadkach, które wokół mordu w Rogoźnie krążą niczym te zwielokrotnione cienie na sklepieniu kaplicy. -- Ludzie gadają różne rzeczy -- nadał swemu głosowi barwę niefrasobliwą, mimo iż poczuł zimno w żołądku. -- Nieszczęście to zdarzyło się ledwie dwa dni temu, a cała Starsza Polska huczy. Co się dziwić? Zamordowano kró Tok jego upozorowanej na zupełnie spokojną mowę przerwał ciężki odgłos kroków. Ktoś schodził do podziemnej kaplicy po schodach. Szczęknęła metalowa sztaba w drzwiach. Najpierw usłyszeli sapanie przechodzące w świst powietrza w czyichś starych i zniszczonych płucach. Potem skrzekliwy głos. Nim się odezwał, Tylon wiedział, do kogo należy. Sędzia poznański Gniew z rodu Doliwów. -- Notariuszu -- wysapał. -- Notariuszu czyście już skończyli swe dzieło? -- Nie, sędzio. Jeszcze nie. Zaszurały kroki zmęczonych ciężkich nóg i w kręgu światła pojawiła się zwalista sylwetka otyłego mężczyzny. Obrzękłą dłoń przyciskał do piersi, jakby serce chciało mu wyskoczyć z piersi. -- ź -- powiedział, łapiąc oddech ze świstem -- bo czasu macie już obrzęd pogrzebowy być... przyspieszony. -- Przyspieszony? Dlaczego, sędzio? Pecold i Wolfram, pochyleni dotąd nad ciałem króla, wyprostowali się, z mroku wychynął nawet posługacz ze sterczącą, szarą czupryną. Ich cienie na suficie zatańczyły niespokojny, złowieszczy taniec. Sędzia z szurnięciem odwrócił się w stronę dębowej ławy. Spojrzał na leżące na niej ciało. W przeciwieństwie do Tylona, stary Gniew miał dobry wzrok. Utkwił oczy w ciele Przemysła II. Przeżegnał się i otworzył usta. Widział to, co wciąż ukryte było przed zawodnymi oczyma Tylona: jasne z góry, a zsiniałe od pleców zwłoki, na których czernią odbijały się kolana i przerażająca wielka rana na brzuchu, od piersi po pachwiny. Sędzia utkwił jednak wzrok wyżej, w białej twarzy króla okolonej przez mokre kasztanowe włosy. Otwarte oczy zmarłego patrzyły matowymi źrenicami wprost w sklepienie kaplicy. A na jego ustach widniał uśmiech. -- Chryste Panie -- powiedział sędzia Gniew -- król nasz uśmiechał się do swego zabójcy. ,,W komnacie, w której walczył król, pito wcześniej wino z kielichów z niebieskiego szkła" -- zanotował notariusz Tylon i odkładając pióro, zapytał: -- Dlaczego ceremonia pogrzebu władcy ma być przyspieszona, sędzio? -- Bo nieprzyjacielskie wojska wtargnęły w granice Starszej Polski -- wysapał Gniew. WŁADYSŁAW, książę kujawski, uciekł wraz z druhami na polowanie. Uciekł w zapusty i choć rozpoczął się już Wielki Post, jeszcze się nie odnalazł. Bory w księstwie łęczyckim były przepastne. Mokradła i bagna wreszcie ścięte lodem sprawiały, iż gnali za żubrami wciąż dalej i dalej. Każdy ustrzelony byk sprawiał, iż książę Władysław pragnął kolejnego. -- Pawełek Ogończyk do mnie! -- krzyknął z końskiego grzbietu Władysław, przekładając pod pachę kołczan. -- Pawełek! Na kasztanowym wałachu podjechał do niego rudy młodzieniec w bobrowym kożuszku. -- Mój książę? Władysław zdjął rękawice i kołpak, przeczesał palcami mokre od potu włosy. -- Pawełek. Pojedziesz do Łęczycy, do księżnej Młodzian przewrócił oczami i zajęczał: -- Książę... nie!... Jeśli mogę o coś błagać, to błagam, tylko nie Ja już byłem u księżnej Niech teraz naraża się ktoś -- Ale kto? -- zafrasował się Władysław. -- Wszyscy już byli po jednym razie. Szyrzyk był, Chwał był, Polubion był. -- Książę podjechał do Ogończyka i poważnie spojrzał mu w oczy. -- Czas na drugą rundę, synu. -- Książę... pani nasza mnie -- Właśnie, że nie. Kogo jak kogo, ale ciebie, Pawełku, nie zabije. Pojedziesz, zawieziesz żuberka i powiesz, że pozdrawiam, miłuję, o zdrowie pytam i jak tylko będę mógł, to wrócę. Zapamiętałeś? -- Klepnął młodego w ramię tak mocno, że Pawełek się zakrztusił. -- No to w drogę, Ogończyku! Księżna pani nie może dłużej czekać! I my też w drogę! Grać! Błyskawicznie nałożył rękawice, nacisnął na czoło kołpak i gdy tylko zagrzmiał basowy dźwięk myśliwskich rogów, ruszył. Widział niebo, które zaciągnęło się siniejącym granatem chmur. Jednak czuł w kościach, że śnieżyca przejdzie bokiem. I czuł, że dzisiaj czeka na niego wielki, stary żubr. Miał go upatrzonego, stary byk z soplami lodu na brodzie. Pragnął go dorwać. Rulka, jego klacz, wstrząsnęła łbem i machnęła ogonem, jakby chciała powiedzieć: ,,Nie podoba mi się to". Władek nisko pochylił się nad jej grzbietem i położył brodę na szyi Rulki. Klacz zmiękła i ruszyła przed siebie. Książę, słysząc w oddali pohukiwania swoich tropicieli, a za sobą tętent koni trzech braci Doliwów i reszty swej świty, pognał w bór. Przez chwilę pomyślał o Jadwidze. O Jadwini. Jego żona była kobietą, która najchętniej nie odstępowałaby go na krok. Czy wszystkie takie są? Nie wiedział. Nie miał żadnego, poza księżną żoną, doświadczenia z kobietami i raczej mu tego nie brakowało. I jeszcze teraz, kiedy Jadwiga była ciężarna, kiedy rozwiązanie miało nastąpić lada dzień, po co on jej? No przecież w rodzeniu nie pomoże. A te kaprysy, te humory, te płacze na zawołanie, to nie na jego nerwy. No po prostu nie miał pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Nie chciał uchodzić za nieczułego męża, za jakiegoś dzikusa, więc wolał dla dobra Jadwini wyjechać. Czyż tak nie lepiej dla wszystkich? Ona urodzi, on wróci. Oczywiście urodzi syna. Miał już dla niego upatrzone ładne imię -- Bolesław. Po ojcu Jadwini, księciu Starszej Polski, po ukochanym stryju Władysława, księciu krakowskim, i po rzecz jasna Pierwszym Królu. A co! Jak pierworodny, to niech wie od dzieciaka, jaka przyszłość mu przeznaczona! Tuż nad jego głową gruchnęło. -- Jasna cholera, piorun! -- wrzasnął. -- Burza? -- Burza śnieżna, książę! -- wydarł się Szyrzyk. W tej samej chwili ołowiane niebo rozświetliła błyskawica, a w jej blasku zobaczył tuż przed sobą lecącą w poprzek drogi sosnę. Zdał się już tylko na Rulkę. I się nie zawiódł. Rulka zamiast gwałtownie skręcać, odskakiwać w bok, jak uczyniłaby to większość szkolonych koni, przeskoczyła przez pień. Jakimś sobie tylko znanym końskim zmysłem znalazła przerwę między gałęziami i po prostu przesadziła przeszkodę. Zrobiła jeszcze kilkadziesiąt kroków, nim wyhamowała. -- Ty to masz szczęście, dziewczyno! -- Poklepał ją po szyi i natychmiast zawrócił sprawdzić, co z jego ludźmi. Grzmoty odeszły gdzieś dalej, ale z nieba zaczął walić śnieg. Niewiele było widać. Dojechał do zwalonej sosny, słyszał ich nawoływania po drugiej stronie. -- No, Rulka, musimy tam wrócić -- namawiał klacz do powtórzenia skoku, ale ona zacięła się. Wstrząsała głową i stanowczo odmawiała współpracy. Zresztą nie pierwszy raz. Geniusz Rulki mieścił niestety w sobie i jej paskudny charakter. -- Szyrzyk?! -- krzyknął, krążąc wokół rozcapierzonych gałęzi zwalonej sosny i próbując coś wypatrzyć w tnącym w twarz gęstym śniegu. -- Chwał? Polubion? -- Książę? -- usłyszał zza gęstych gałęzi głos. -- Książę żyje? -- Ja tak! A wy? -- My też, tylko Szyrzyka nie możemy znaleźć. Jechał -- A koń? -- Co? -- Koń! Czy jest gdzieś jego koń?! -- Nie, nic nie widać! -- Rulka! -- Jeszcze raz ścisnął jej boki kolanami pytająco. -- Nie to nie. Ty to byś własne źrebię zostawiła, a ja nie mogę porzucić druhów. Więc stój tu i czekaj na Władka. Rozumiesz? Klacz mieliła pyskiem, jakby żuła. Zeskoczył. Uwiązywanie Rulki nie miało sensu. Ona tego nie znosiła. -- Tu. Tu stój. -- Pokazał jej zaciszne miejsce między konarami, a sam padł na kolana i przeczołgał się pod pniem. -- Książę Władysław! -- Po drugiej stronie wpadł wprost w objęcia Chwała. -- We własnej osobie -- potwierdził, przecierając zasypane śniegiem oczy. -- Pod pniem go nie ma. -- Skąd książę... -- Przelazłem, to sprawdziłem. Musiał go koń ponieść w Trzeba rozpalić pochodnie i szukać... W tej samej chwili usłyszeli nawoływanie z głębi boru po prawej stronie. -- Doliwa! -- Liwić! -- odkrzyknął na zawołanie Chwał i po chwili dostrzegli zaginionego. Szedł, prowadząc konia za uzdę. Ale nie wyszedł z boru sam. Obok niego było trzech pieszych, w płaszczach i z bronią, bez koni. -- Szyrzyk! -- zawołał Władysław. -- Napędziłeś nam strachu! Kogo do nas prowadzisz? -- Rycerzy -- roześmiał się najstarszy z braci Doliwów -- ale jak się sobie przedstawialiśmy, to grzmiało, więc może powtórzą. Polubion i Chwał jak na zawołanie położyli dłonie na rękojeściach puginałów. Trzech obcych rycerzy w książęcym lesie to jest powód do zastanowienia. Władysław poprawił kołpak i osłonił dłonią oczy przed ostro zacinającym śniegiem. Dwaj z przodu byli rośli, nie pierwszej młodości, ale i nie starzy, tyle że ich twarze były nieogolone, przez co wyglądali na zaniedbanych. Trzeciego nie było dobrze widać, trzymał się z tyłu. Jednak gdy podeszli bliżej, ci dwaj rozstąpili się, robiąc miejsce tamtemu. Władysław zamarł. Naprzeciw niego stanął mężczyzna jego wzrostu. -- Grunhagen -- przedstawił się, patrząc księciu prosto w oczy. -- Niemiec? -- zapytał Polubion. -- Bawarczyk -- odpowiedział z łamanym akcentem przybysz. -- Wracamy z towarzyszami z zimowej rejzy. -- Przyjaciele zakonu? -- chciał uściślić Chwał. -- Wędrowni rycerze. Byliśmy z krzyżowcami na rejzie na Litwinów. -- To nie są krzyżowcy. To Krzyżacy -- poprawił go Polubion. -- Wybacz, rycerzu. Słabo mówię po polsku -- powiedział Grunhagen. Władysław nie mógł przestać patrzeć na przybysza. Po raz pierwszy w życiu widział rycerza, któremu patrzył prosto w oczy bez unoszenia głowy. To go tak przykuło, iż nawet nie bardzo interesował się tym, co ten Grunhagen ma do powiedzenia. Chłonął jego muskularną sylwetkę, brudny zarost na policzkach, żylastą dłoń, którą przytrzymywał płaszcz na piersi. Oczywiście, Władysław żył tak, jakby wszystko było w porządku. Odkąd skończył szesnaście lat, zaczął oswajać się z tym, że już raczej nie urośnie, że większość dorosłych mężczyzn będzie patrzyła na niego z góry. Miał więc prawie dwadzieścia lat, by to do niego nazbyt dobitnie dotarło. Nie, żeby się z tym godził, ale jakoś z tym żył. I oto teraz, w środku boru, w śnieżnej burzy spotyka rycerza, który jest tak samo niski jak on. -- A dokąd teraz zmierzacie? I gdzie wasze konie? -- Chwał w przeciwieństwie do swego księcia nie tracił głowy z powodu spotkania małego rycerza. -- Chcieliśmy dotrzeć do Łęczycy, do kolegiaty w Tumie -- powiedział Grunhagen, patrząc księciu prosto w oczy. -- Burza zastała nas na popasie, konie zerwały się, słudzy pobiegli za nimi w las. Ale za to złapaliśmy konia waszego towarzysza, pana Szyszka. -- Szyrzyka -- poprawił Chwał. Grunhagen rozciągnął usta w czymś w rodzaju uśmiechu i powiedział: -- To imię czy przezwisko? Bo pierwsze słyszę. Świętego Szyszka też chyba nie ma, albo coś przeoczyłem w Litanii do Wszystkich Świę -- Daj mu spokój, bracie -- wziął przybyszów w obronę Szyrzyk. -- Konia mi znaleźli i oddali. -- Tak było -- potwierdził Grunhagen. -- My się przedstawiliśmy grzecznie, a z kim mamy przyjemność? Chwał spojrzał pytająco na brata. Ten rozłożył ramiona przepraszająco. -- No, nie zdążyłem powiedzieć... panie Grunhagen, towarzysze, zegnijcie kolano przed księciem kujawskim Władysławem. Grunhagen gwizdnął z podziwem i klęknął, schylając głowę. Klęknął przed Władkiem. A ten pomyślał, że przybysz musiał o nim słyszeć, bo w przeciwnym razie zgiąłby kolano przed którymś z jego druhów, co się zresztą nie raz zdarzało. -- ...zaszczycenie -- mówił Grunhagen do śniegu. -- Wstańcie -- powiedział książę. -- Ja wprawdzie jeszcze nie jadę do Łęczycy, ale zapraszam was do myśliwskiego dworu, tu nieopodal. Bądźcie dziś moimi gośćmi, bo polowanie i tak już przepadło. Wstydził się przyznać, że chce napatrzeć się jeszcze na tego człowieka i żal mu stracić taką okazję. Poza tym ostro zacinała śnieżyca, stary żubr pewnie już dawno zaszył się w jakimś mateczniku czy też innym miejscu, gdzie chowają się żubry, a Władysław zmarzł. -- Grzane piwo! -- przywitał gości Maciej pełniący rolę stolnika i cześnika jednocześnie, gdy po krótkim czasie dotarli do dworu, a w ich nozdrza wdarł się zapach pieczonego mięsa. Modrzewiowe ściany dworzyska obwieszone były trofeami. Łopaty danieli, potężne wieńce jeleni, skóry dzików i niedźwiedzi. Środkiem dużej izby biegło palenisko z rusztem, na którym kończyły się piec dwa potężne żubrze combry. Po obu jego stronach stały zarzucone błamami futer ławy. Tu książę i jego kompani odpoczywali po łowach. Władysław zasiadł wygodnie, wypił duszkiem pierwszy kubek piwa i powiedział: -- Zatem zmierzacie do kolegiaty w Tumie. To pech, bo kolegiata jeszcze nie odbudowana po pożarze. Nie wspomnieli wam Krzyżacy o napadzie Litwinów na Tum? -- My właśnie w tej sprawie -- odparł Grunhagen. Władysław przypatrywał mu się chciwie. Rycerz miał jasne, teraz brudne włosy odgarnięte do tyłu. Odsłonięte wysokie czoło przecięte kilkoma głębokim zmarszczkami, nieduży i niezbyt kształtny nos, policzki i brodę pokryte nierównym zarostem i coś, co przykuwało wzrok -- intensywnie zielone oczy pod jasnymi, krzaczastymi brwiami. Na jego towarzyszy książę nie zwracał uwagi, odnotował jedynie, że siedzą obok. Piją jego piwo, jedzą jego chleb i mięso upolowanych parę dni temu żubrów. Niech sobie jedzą, na zdrowie. -- Zaciekawiam się -- odparł książę -- choć ostrzegam, iż ten napad to nie jest sprawa dla nas miła. Nie było mnie wtedy w księstwie. Walczyłem o Kraków. -- Wyprostował się, mimowolnie kładąc dłoń na podwójnym łbie herbowej bestii na piersiach. Gość wyciągnął spod kaftana coś niedużego, owiniętego w kiepskiej czystości materię. Ucałował z uszanowaniem i położył przed Władysławem. Książę czubkiem palca odsunął materiał i zamarł. Uniósł na Grunhagena oczy. -- Skąd to masz? -- zapytał gwałtownie. Bracia Doliwowie: Chwał, Polubion i Szyrzyk pochylili się, by zobaczyć, co to takiego. Szyrzyk przeżegnał się szybko. -- Znalazłem u jednego Litwina -- spokojnie odpowiedział rycerz. -- Pytam go, jak ty mnie, książę: ,,Skąd to masz?", bo dzikus był poganinem pełną gębą, cztery żony w komorze. A on, że z wyprawy, zdobyczne. To pytam go: ,,Z jakiej wyprawy?", bo ja, choć na kosztownościach się nie znam dokładnie, mam w oku zmysł, by wiedzieć, że coś jest drogie albo tanie. Stare albo nowe. Pańskie albo chłopskie. I jak zobaczyłem ten krzyż, od razu wiedziałem, że stare, drogie i pańskie. A jeszcze w dodatku coś mi mówiło, że to może być i święte. Albo nieco świę -- Ten Litwin tu był? Osobiście? -- Władysław poderwał się z ławy i zaczął chodzić jak zwierz po klatce. -- Przyznał ci się? Powiedział: to ja podkładałem ogień pod kościół Najświętszej Marii Panny i Świętego Aleksego? Pod kościół, w którym schroniły się kobiety z dziećmi u piersi? -- Książę nagle dopadł do Grunhagena i złapał go za kaftan, niemal unosząc. -- Powiedział ci to? -- Tak -- zupełnie spokojnie potwierdził gość i Władysław puścił go równie gwałtownie, jak chwycił. -- Rabowali po omacku. Za późno zorientowali się, że podpalając kościół z ludźmi w środku, podpalają skarby. Więc zdzierali ze ścian i ołtarzy jak popadło, przy wtórze płaczu tych niewiast i dzieci -- mówił Grunhagen bez większych emocji. Książę Władysław oddychał szybko, niemal sapał. Znał tę opowieść z relacji nielicznych ocalonych. Księstwo było wtedy pod rządami jego brata Kazimierza. Sam Kazimierz, ścigając Litwinów po napadzie, zginął. Rzucił się za nimi z małym oddziałem, brał wszystkich, którzy byli pod ręką. Nie patrzył, że siły najeźdźców były po wielokroć większe. Dopadł ich nad brzegiem rozlanej po roztopach Bzury, wjechał konno w wodę, pierwszy. I pierwszy zginął. Jego Kazimierz! Jego wierny, kochany brat! -- Powiedział ci to wszystko tak, po prostu? -- spytał Władysław, wyciągając rękę po krzyż. Srebrny niewielki krzyżyk z czterema rubinami osadzonymi w ramionach. Wisiał przy głównym ołtarzu. Ich ojciec mówił, że to dar księcia Kazimierza Odnowiciela i za każdym razem, kiedy to słyszeli, jego młodszy brat prężył się. W głębi ducha marzył, że on też będzie takim ,,Odnowicielem". -- Tak po prostu to kręcił i łgał. Ale jak go przypaliłem, to powiedział, jak było. -- Przypaliłeś go? -- powtórzył w zadumie Władysław. -- Tak. Jak bym zabił, to by mi raczej nic nie powiedział. I skąd wówczas miałbym wiedzieć, gdzie krzyż zwrócić? -- Gdzie on teraz jest? -- Nie wiem. -- Wzruszył ramionami Grunhagen. -- Uznałem, że od nawracania są bracia krzyż -- Krzyżacy -- poprawił go twardo Chwał. -- ...ja tam byłem na rejzie na pogan, ale nie żeby ich nawracać, tylko żeby ich bić. Więc odebrałem mu znak przenajświętszej męki Chrystusowej, odebrałem od niego zeznanie i zostawiłem. Ale przy mnie palił się już od kolan w górę, więc nawet jeśli go tam miał kto zagasić, to nie wiem, czy będzie jeszcze z niego pożytek. Władysław ucałował krzyż i zacisnął na nim palce. -- Jakiej nagrody żądasz? -- spytał. -- Zbawienia -- odpowiedział Grunhagen. -- Ale zgodnie z regułą wypraw krzyżowych mam je już raczej zapewnione. Od ciebie, książę, nie żądam nic. Wypełniałem swój chrześcijański obowiązek. -- Odwdzięczę ci się, rycerzu Grunhagen -- poważnie odpowiedział Władysław. -- Skoro to dla ciebie tak ważne, książę. -- Grunhagen wstał. Trudno było wyczuć z jego głosu intencję, bo mówił zawsze tym samym tonem. -- Ważne. Bardzo ważne. -- Władysław chwycił go za ramiona i potrząsnął nimi. -- Macieju! Znajdź beczkę najlepszego wina dla mych gości. -- Ściskając w dłoni krzyż, usiadł z powrotem na ławie. -- Jest Wielki Post, książę... -- niepewnie powiedział stolnik i cześnik w jednym. -- No i trudno!... Drzwi dworzyska otworzyły się nagle i do izby wraz z wściekłym podmuchem śniegu wbiegł jakiś człowiek. Zdjął futrzaną czapę, i otrzepując się ze śniegu, wzrokiem potoczył po izbie. -- Książę! -- zawołał, przecierając mokrą twarz i mrużąc oczy przed światłem. -- Wieści z Poznania! Pilne! -- Ktoś ty? -- zapytał Chwał, bo nie rozpoznawał przybysza. -- Kanonik Piotr, poseł od arcybiskupa Jakuba Świnki. Od rana błądzę po puszczy, szukając księcia Władysława. -- Gość ruszył od drzwi na środek, popatrzył po obecnych i skłonił się przed stojącym u szczytu ławy Grunhagenem. -- Książę... Grunhagen zamrugał i wskazując głową na siedzącego Władysława, powiedział: -- Tam jest twój książę. Poseł przez chwilę był skonsternowany. Władysław skinął, by się przybliżył. Piotr skłonił się nisko. -- Wybacz mi, książę... -- Mów. -- Król Przemysł zamordowany. Arcybiskup wzywa cię, byś niezwłocznie przybył do Poznania. Na pogrzeb i na elekcję nowego władcy Królestwa. TYLON sięgnął po drugie pióro. Poprzednie już się stępiło, a szkoda mu było czasu, by je ostrzyć. Sędzia Gniew wrócił na górę do siebie, lecz nim zamknęły się drzwi podziemnej kaplicy za jego zwalistą sylwetką, kategorycznie poprosił notariusza o przyspieszenie tempa oględzin królewskich zwłok. Tylon zaś, jako człowiek doświadczony i posunięty w latach, nie ufał swej pamięci. Wolał notować wszystko, co mówią joannici, niż później żałować, że czegoś nie zapamiętał. -- Co ogłuszyło króla? Co sprawiło, że był nieprzytomny? -- mamrotał pod nosem Wolfram, podczas gdy Pecold pasmo po paśmie przekładał włosy Przemysła, poszukując czegoś na jego czaszce. -- Czego szukasz, bracie Pecoldzie? -- niecierpliwie dopytywał Tylon, wychylając się zza pulpitu. -- Odpowiedzi na pytanie Wolframa -- mruknął joannita. -- I oświadczam, iż tu jej nie ma. -- Króla nie ogłuszono uderzeniem w głowę -- wytłumaczył notariuszowi wyższy z braci. -- Sługa! -- syknął Pecold w mrok, z którego natychmiast wychynął służący. -- Pomóż nam przełożyć ciało na brzuch. -- Ostrożnie, bracia! -- upomniał ich Tylon, słysząc sapanie i widząc jedynie, iż jasna plama zwłok porusza się. -- Przypominam, iż dotykacie królewskiego ciała! Oni nie odpowiedzieli, więc wziął lampę w dłoń i ruszył do ławy. Sługa pokornie usunął się w cień, robiąc mu miejsce. Tylon poświecił sobie i zobaczył ciemną niczym śliwka plamę pleców. -- No i mamy! -- krzyknął Pecold, pochylając się nad tymi plecami. -- Ciemnosina wyraźna plama wielkości dłoni dziecka pomiędzy łopatkami -- powiedział Wolfram, uważnie zerkając na Tylona, a ten zrozumiał, iż joannita odgadł sekret jego wzroku. -- Co to może być? -- zapytał notariusz, udając, iż nic się nie zmieniło. Że nie ma niczego dziwnego w tym, że półślepy urzędnik odpowiada za oględziny, i jednocześnie gorączkowo myśląc, czy joannici nie oszukają go, skoro już się zorientowali. -- Ślad po uderzeniu tępym narzędziem między łopatki. Tak silny, iż król po nim stracił przytomność. Nieprawdą było, iż Tylon nie widział nic. W dobrym, dziennym świetle bez problemu rozróżniał twarze i wyraźniejsze niuanse barw. Problem zaczynał się w półmroku. Wtedy widział jedynie sylwetki, cienie, plamy jasne i ciemne. Ale było coś, co Tylon widział świetnie, jeśli tylko przybliżył łagodny płomień świecy lub lampy do oczu -- tym czymś były litery. Notariusz, człowiek słów. I teraz zaryzykował, postawił wszystko na jedną kartę. -- Przepuście mnie, bracia -- poprosił i przeszedłszy na bok królewskiego ciała, pochylił się nad nim wraz z trzymaną w dłoni lampką oliwną. W jego nozdrza wdarła się woń zwłok. Zimna i mokra woń martwego ciała, które długi czas leżało na śniegu, a teraz rozmarzało w cieple wielkich pochodni. Opanował odruch ucieczki, który szarpnął nim, gdy wciągnął w nozdrza ten zapach. Na przeraźliwie czerwonej, niemal śliwkowej skórze pleców Przemysła zobaczył ołowianoczarny, okrągły ślad. -- Jak wam podpowiada rozum i doświadczenie, czym mogło być to narzędzie? -- wyszeptał, z przerażeniem konstatując, iż gdy otworzył usta, wciągnął w nie tę śmiertelną woń. -- Coś, co nie przecięło skóry -- powiedział Wolfram. -- Uwagę zwrócić należy na ciemny, owalny kształt wewnątrz sińca. Siniec jest tylko efektem uderzenia. -- Rękojeść noża, -- ciągnął Wolfram. Tylon pochylił się jeszcze niżej i zobaczył, iż w samym środku sińca jest krwawa falista wybroczyna o linii zbyt regularnej, by mogła być dziełem przypadku. -- Miecza? Nie! -- zaprzeczył Pecold. -- To niewygodne trzymać miecz odwrotnie. Sprawca ryzykowałby, że nabije się na własny oręż. Ale trzonek toporka albo, jak powiedziałeś, rękojeść noża. Albo długiego noża. Tak, jak najbardziej tak. -- Czy posiadacze wymienionej przez was broni mają w zwyczaju zdobić tę część, którą zadano cios? -- spytał Tylon, wpatrując się w maleńkie znaczki. Rozwarty dziób? Paszcza z zębami? -- Toporka nie. Ale noża tak, o ile właściciel jest wystarczająco majętny -- odpowiedział Pecold, a Wolfram pochylił się nad ramieniem Tylona. -- Notariuszu! Na to nie zwróciliśmy uwagi! -- niemal krzyknął. -- Nie wierzę... Tylon wyprostował się, wciąż trzymając lampkę na wysokości swych oczu. W jej świetle zobaczył nieskrywany podziw na twarzy Wolframa. -- Tak -- powiedział, kiwając głową. -- Sprawca zostawił nam odcisk rękojeści, jakby stawiał na ciele króla swą pieczęć. -- Sprawca owszem. Ale nie wiemy, czy zabójca -- przerwał im ostro Pecold. -- Uderzenie między łopatki było tak silne, że pozbawiło króla przytomności na jakiś czas. Ale z pewnością nie odebrało mu życia. Brzuch króla jest pełen powierzchownych, płytkich ran, które choć wyglądają -- Pecold zatrzymał na chwilę pospieszny tok mowy i spytał: -- Pan Tylon chce je zobaczyć? -- Nie -- wzbraniał się notariusz. -- Kontynuuj, bracie. Ufam waszemu doświadczeniu. -- Wyglądają okropnie, ale cechuje je pewna chaotyczna powtarzalność. Ślady długich zadrapań, otarć, pojedynczych nakłuć. Jak wspomniałem, wygląda to paskudnie, ale podobnie jak uderzenie w plecy, nie było przyczyną śmierci. -- A czym? -- Może być śladem wrzucania bezwładnego nagiego ciała na końskie siodło. Był mróz. Zamarznięta skóra siodła i jej żelazne okucia mogły w ten sposób uszkodzić ciało. -- Tych ran jest dużo -- wtrącił Wolfram. -- Może jednak notariusz chce je zobaczyć? -- powtórzył. -- Nie. -- Tylon w blasku lampki raz jeszcze popatrzył mu w oczy. -- Naprawdę wam ufam. Wolfram skinął głową i przygryzł wargi. Kontynuował: -- Tych ran jest dużo. Gdyby ciało króla raz przerzucono przez siodło i jechano z nim, byłoby ich mniej. Przypuszczamy, iż król mógł się zsunąć z siodła i zostać na nie ponownie wrzucony. -- Albo -- przerwał mu Pecold -- nie zsunąć, lecz zostać brutalnie, z całych sił z tego siodła ściągnięty. I dopiero później znów wrzucony. Albo też sprawcy -- zawahał się na krótką chwilę, jakby tak bliska obecność notariusza sprawiała, iż uważniej dobierał słowa -- ...mogli przeciągać między sobą ciało króla. -- Wyrywać je sobie? -- spytał Tylon łamiącym się głosem. -- Walczyć o nie? -- Coś w tym rodzaju -- potwierdził Pecold z ulgą, iż to nie on musiał to nazwać. -- A zatem, bracia joannici, co zabiło króla? -- To. -- Pecold wskazał w stronę głowy Przemysła. Odsunął włosy zakrywające szyję króla i odsunął się, by notariusz mógł podejść bliżej. Tylon wraz z lampką pochylił się i zobaczył czarną zakrzepłą krew na szyi króla. I zobaczył, iż to, co wcześniej wziął za wodę kapiącą z rozmarzających włosów, w istocie było wodą z krwią. Posoką. -- Na rany Chrystusa -- szepnął. -- Sztylet wbity w szyję -- powiedział Wolfram. -- Trafnie, prosto w tętnicę. Zabójca wiedział, co robi. Był pewien, że ta rana będzie śmiertelna. Uderzył z bardzo bliska. -- Miał króla przed sobą na siodle -- powiedział Tylon. -- Jak matka dziecię na Król leżał, nie siedział... -- Słusznie -- w głosie Pecolda zabrzmiała pochwała. -- Z czego to wnosisz? -- Bo gdyby stał lub siedział, krew z rany płynęłaby w dół. A tu jest ślad od rany do czubków włosów. Tędy płynęła krew -- spokojnie powiedział Tylon, a w jego głowie pojawił się obraz baranka wiszącego głową ku dołowi. Paschalnego baranka, którego kiedyś zabił jego dziad. Tylon zrobił krok w stronę ciała i raz jeszcze pochylił się nad odciskiem rękojeści na plecach. Dziób? Pysk? Otwarta paszcza? A to wokół to ogon? Być moż musi czym prędzej narysować sobie ten znak. Pieczęć sprawcy. Uniósł oczy na joannitów, pytając: -- To wszystko? -- A ile jeszcze mamy czasu? -- zapytał Pecold. -- Już jesteśmy po czasie -- ze smutkiem oznajmił Tylon. -- Wobec tego to wszystko, co możemy powiedzieć -- odrzekł Wolfram. W mroku zaszurało i dobiegł ich głos sługi: -- Czy mogę już myć? -- Tak -- potwierdził Tylon. -- Proszę myć, pamiętając, iż doświadczasz łaski, człowieku. Łaski dotykania królewskiego ciała. -- Dziękuję -- burknął sługa i zbliżył się ku nim nieśmiało, w jednej ręce trzymając szmatę, w drugiej cebrzyk z wodą. Tylon wrócił do pulpitu. Pióro zdążyło wyschnąć, nabrał inkaustu. Pisał. Pisał wszystko. O siodle, o uderzeniu w plecy, o ranie od sztyletu. Joannici w tym czasie siedzieli na ławie pod ścianą, zapewne zmęczeni pracą. Sługa krzątał się i trzeba mu przyznać, starał się robić swoje jak najciszej. Jego zadaniem było wyłącznie oczyszczenie ciała z krwi, by przygotować je do uroczystego obmycia przez biskupów. Po chwili skończył i zniknął w mroku. Tylon skupił się na odwzorowaniu odcisku rękojeści. Wstał. Wziął kaganek i wrócił do ciała. Przemysł z powrotem ułożony był na wznak. Tylon rozejrzał się za sługą, chciał jeszcze raz zobaczyć ranę na królewskich plecach. -- Człowieku? -- rzucił w mrok. -- O co chodzi, notariuszu? -- Wolfram ocknął się z płytkiego snu. -- Szukam waszego sł Chciałem zerknąć na ten -- Naszego? -- zdziwił się Pecold. -- To nie był nasz sługa. -- A czyj? -- struchlał Tylon. -- Wasz -- odpowiedział Wolfram, wstając z ławy. -- Nasz? Stanowczo przeczę. Byłem pewien, że przybył z wami z komandorii. -- Nie. Kiedy weszliśmy do kaplicy, już w niej był. -- Z wodą, szmatami i tą całą resztą... -- Chrystusie! -- jęknął Tylon. Pecold zerwał się z ławy. -- Kimkolwiek jest, nie rozwiał się w powietrzu, a drzwi od kaplicy nikt nie rozwierał. Musi tu nadal być! Pecold wyjął z uchwytu pochodnię i podbiegł w stronę, gdzie stały cebry. Oświetlił je, ustawione równiutko, jeden obok drugiego, ze szmatką przewieszoną przez rant. Zrobił jeszcze dwa kroki, wyciągając przed siebie pochodnię i oczom idących za nim Tylona i Wolframa ukazały się niewielkie drewniane drzwiczki. -- To boczne wyjście z kaplicy -- grobowym głosem oznajmił Tylon. BENIAMIN ZAREMBA, wojewoda poznański, miał wrażenie, że się za chwilę udusi. Siedział wraz z arcybiskupem, królową i resztą Rady w Okrągłej Sali, słuchał kłótni swego rodowca, kanclerza Andrzeja, z biskupem poznańskim, i nie mógł nie pamiętać, iż Andrzej, prepozyt poznańskiej kapituły, w przeszłości otwarcie mówił, iż marzy, by zastąpić Jana Gerbicza na biskupim stolcu. W takiej chwili? -- myślał. -- Królestwo nam się wali, a Andrzej urządza sobie pojedynek słowny z biskupem? Do tego patrzeć już nie mógł na królową. Jej omdlałe gesty mierziły go. Nie, nie wątpił w to, że wdowa cierpi. Irytowało go jednak to boleściwe zachowanie. Taka słaba, taka biedna, nic nie wie, nic nie rozumie, a przywaliła im między oczy. Musiał tu tkwić, był pierwszym wojewodą Królestwa. Musiał radzić. Ale wolałby, na Boga Ojca, na czele swego oddziału walczyć z raubritterami, którzy jak powiedzieli gońcy, napadli na zachodnie rubieże Królestwa. Wysłał poznańskie oddziały pod wodzą swego zaufanego Piotra, zwanego Piotrunem. Mieli za sobą niejedną kampanię, razem zdobywali grody i razem ich bronili. Piotrun w dodatku urodził się nad Notecią, po pomorskiej stronie, i znał tamte tereny niczym własne podwórze. Beniamin był pewien, że jeśli wieści posłańców nie są jedynie wyolbrzymieniem lęku o najeździe na granice Królestwa, że jeśli ktokolwiek rzeczywiście się nań odważył, to Piotrun zrobi z tym porządek. Wojewodę pomorskiego, Święcę, powiadomili o zgonie króla niezwłocznie. Zatem on powinien zabezpieczyć granicę z Brandenburgią. Beniamin nie miał powodów do obaw. Święca dobry, wojenny pan. Jego ludzie nic innego nie robią od lat, tylko strzegą granic przed Brandenburczykami. Mają w tym wprawę. A co z południem? Południe teoretycznie zabezpieczał książę głogowski, którego ziemie sąsiadowały ze Starszą Polską. Ale jak długo będzie to granica bezpieczna, skoro panowie właśnie radzą, by odebrać Głogowczykowi prawo do dziedziczenia tronu po Przemyśle, a przekazać je karłowi? Beniamin znał księcia Głogowa, wiedział, że jest to człowiek w swej istocie prawy. Ale wiedział także, że jest nad wyraz pamiętliwy, żeby nie powiedzieć mściwy. Głogowczyk nie wybaczy, jeśli wykluczą jego kandydaturę. Ponieważ w Okrągłej Sali zapanowała chwila ciszy, powiedział to głośno i wyraźnie: -- Głogowczyk nie wybaczy. Nie wybaczy podwójnie -- raz, że odbierzemy mu prawo do tronu, którego na mocy dawnych ustaleń jest pewien, a dwa, nie daruje, jeśli na jego miejsce powołamy księcia Władysława. Oni mają ze sobą na pieńku. -- To nie my mu odbierzemy prawo do tronu, tylko wiec. Nie dostanie elekcji i będzie musiał się pogodzić z wolą rycerzy i baronów księstwa -- westchnął wojewoda gnieźnieński Mikołaj Łodzia. -- Bądźmy szczerzy, książę Władysław będzie dla rycerstwa Starszej Polski wymarzonym kandydatem: z ubogiego księstwa, z pustym skarbem i -- Łodzia mrugnął do zebranych -- ...autorytetem. Baronowie lubią słabych książąt, bo wtedy sami trzymają władzę w rękach. Jakub Świnka zmarszczył czoło i powiedział karcąco: -- Wolałbym, byśmy mówili o dobrych stronach kandydata! Powinowactwo z nieżyjącym królem poprzez małżeństwo z Jadwigą to raz, a dwa, Władysław jest iście polskim księciem, czego o Henryku z Głogowa nie można powiedzieć. Niby Piast, ale zniemczony do reszty. Kim się otacza? Niemcami. Kto mu doradza? Niemcy. Nadto Śląsk porozbijany od dawna na małe dzielnice, a my tu Starsza Polska, kolebka, niepodzielni! Beniamin dostrzegł, że biskup Jan Gerbicz potakuje Śwince równie mocno, jak Andrzej Zaremba kontestuje słowa arcybiskupa. -- W dodatku miejmy w pamięci, jak Głogowczyk zachował się wobec Henryka Brzuchatego, królewskiego szwagra. Coś okropnego! Czy chcemy władcę, który okazał się tak okrutny i nierycerski? -- dorwał się do głosu Gerbicz. -- Książę Głogowa jest nam potrzebny na Śląsku -- pokiwał głową arcybiskup. -- Póki siedzi u siebie, zabezpiecza nas przed ruchami Václava. Czeski władca trzyma w garści Małą Polskę i jej nie puści, ale trzyma też w garści kawał Śląska, bo podporządkowuje sobie książąt śląskich, jak mu się żywnie podoba. Tylko Głogowczyk mu się stawia, jakby tak uczciwie spojrzeć. Dlatego w naszym interesie jest, by Głogowczyk został na Śląsku. -- Oponuję -- spokojnie powiedział Beniamin. -- Głogowczyk nie stawia się Václavowi. On raczej stara się mu nie podpaść. Już kilka razy, jeszcze za życia króla, zwracałem uwagę Rady na to, co robią śląscy bracia, wspomniany przez was Henryk Brzuchaty i Bolke Surowy, a zwłaszcza ten ostatni. To on wystawił na granicy z Czechami potężne twierdze obronne. Więc, jeśli chodzi o ścisłość, przywołuję ten fakt, by nie zakładać z góry, że Głogowczyk nie jest ukrytym stronnikiem Czechów. -- Nie rozmawiamy teraz o śląskich braciach, tylko o kandydatach do naszego pustego tronu! I z tych dwóch, Głogowczyka i Karła, to pierwszy ma więcej rozumu, doświadczenia i umiejętności, by zarządzać Królestwem! -- Kanclerz postawił sprawę ostro. Andrzej nie znosi Karła -- skonstatował Beniamin. -- Ciekawe, czy to coś osobistego, czy zwykła pogarda dla wiadomo czego. A może Andrzej już to ustalił z Zarembami? Może siedzieli w jarocińskiej wieży i pod dyktando furiata Sędziwoja knuli? Ale gdyby tak było, Sędziwój z całą pewnością wskazałby na Władysława, nie księcia Henryka. Bo to Sędziwój od lat był przeciwny wzmacnianiu władzy książąt. On pierwszy opowiedziałby się za słabym Karłem przeciw mocnemu Henrykowi. Najwyraźniej kanclerz Andrzej Zaremba, optując za Głogowczykiem, nie mówił głosem rodu. Beniamin potarł w zadumie łeb herbowej bestii wyszyty złotą nicią na rękawie kaftana. Był Zarembą. Był nim z dziada pradziada, z krwi, kości i każdej myśli. Ale wszystko to, co zdarzyło się w ostatnich tygodniach, głęboki rozdźwięk, który zaszedł w niepodzielnym i strzegącym jedności rodzie, powodowało, że z goryczą myślał o rodowcach, coraz częściej używając słowa ,,oni". To przez ,,nich" jego syn, Michał, przyboczny króla siedział teraz wprawdzie nie w lochu, ale w równie upokarzającym odosobnieniu. To przez nich Michał miał krew na rękach. Chryste Panie, jak to się wszystko skomplikowało!... -- Proszę o niezwłoczne zwołanie baronów Starszej Polski -- przerwał toczącą się w Okrągłej Sali dyskusję arcybiskup. -- Musimy ustalić jedną linię i nie powinniśmy z tym zwlekać do pogrzebu króla. -- Ale kiedy mamy się spotkać z baronami księstwa? -- zaoponował rozwlekle biskup poznański. -- Przecież w kaplicy na Ostrowie Tumskim ciało króla czeka na obrzędowe Arcybiskupie, powinniśmy już tam iść. -- Zwołujcie baronów -- nie dał się wyprowadzić z równowagi Jakub Świnka -- nim przybędą, zdążymy spełnić przy królu posługę. -- Czy ja mogł -- odezwała się cicho Małgorzata, a Beniamin od razu poczuł, że wzbiera w nim furia. -- Czy ja mogłabym uczestniczyć?... -- Kró -- zaczął Jakub Świnka, ale przerwało mu gwałtowne rozwarcie się drzwi. Stanął w nich Piotrun, a Beniamin widząc go, poderwał się z miejsca. Przybysz potoczył wzrokiem po obecnych. Skłonił się pospiesznie. -- Królowo. Arcybiskupie. Panowie -- zaczął -- granice Królestwa zostały naruszone. Santok, Drezdenko i dalej, ziemie między Notecią a Drawą, wzięte siłą przez margrabiów brandenburskich. Oczy wszystkich skierowały się na Małgorzatę, a królowa pod tymi spojrzeniami skuliła się niemal i skurczyła. Piotrun dokończył: -- Przez margrabiów z linii starszej, ze Stendal. -- Jesteś pewien, że nie przez ojca królowej? -- zapytał kanclerz. -- Tam, gdzie wymieniłem, stacjonują wojska Ottona ze Strzałą i siostrzeńców króla. Małgorzata wzięła głęboki oddech i wyprostowała się. Powoli uniosła głowę. -- Jest dla mnie coraz trudniejszym znoszenie tej sytuacji -- powiedziała może nie głośno, ale po raz pierwszy dobitnie. -- Jestem zmęczona ciągłym znoszeniem waszych podejrzeń. Wojewoda widział, że Piotrun nie powiedział jeszcze wszystkiego, że przygryza wargi. -- Pani, pozwól memu dowódcy dokończyć relację -- oświadczył w miarę spokojnie Beniamin, a Małgorzata zachowała się jak królowa. Skinęła głową i powiedziała: -- Mów. -- Nie spotkaliśmy oko w oko żadnych wojsk. Margrabiowie zajęli grody i w nich siedzą. Nie przystąpiliśmy do oblężenia, bo nasza wyprawa miała cel rozpoznawczy, nie ciągnęliśmy machin. Złapaliśmy sporo informatorów i od nich wiemy, że margrabia uzasadnia zabór zabezpieczaniem praw siostrzeńców kró -- To bzdura! -- prychnął kanclerz. -- Nie mają żadnych praw. Owszem, są najbliższymi męskimi krewnymi Przemysła, synami jego siostry, ale to tak samo bezsensowny argument jak, nie przymierzając, darowizna Gryfiny na rzecz Václava! -- Obyś nie powiedział tego w złą godzinę -- zaoponował Jakub Świnka. -- Księżna Gryfina nie miała prawa przekazywać Krakowa swemu siostrzeńcowi Václavowi, wszyscy się z tego śmiali, ale fakty są takie, że Václav siedzi w Krakowie i już. -- Zgadzam się z arcybiskupem -- głośno powiedział Beniamin -- margrabiowie brandenburscy są mistrzami w tworzeniu faktów dokonanych nawet za cenę prawdy. I mam tu na myśli margrabiów obu linii. -- Sprawiło mu przyjemność, że Małgorzata zacisnęła usta. Nigdy nie dręczył niewiast, ale teraz miał ochotę sprawić tej kobiecie ból, nawet jeśli ślubował jej wierność jako swej królowej. A może właśnie dlatego. -- Chcę jeszcze powiedzieć, iż margrabiowie rozpowiadają nie tylko to, że mają prawa do ziem po nieżyjącej siostrze króla, ich matce. Rozpowiadają, iż jako najbliżsi męscy krewni chcą otoczyć opieką swą kuzynkę, królewnę Rikissę. -- No i się narobiło! -- jęknął arcybiskup. Małgorzata wstała. -- Chcę coś powiedzieć. Teraz -- oświadczyła głośno i dobitnie. -- Arcybiskupie, panowie. Jakkolwiek ciężko mi znosić wasze mniej lub bardziej wprost wypowiadane podejrzenia, to muszę zwrócić waszą uwagę, iż dynastia askańska, z której pochodzę, bardzo wyraźnie dzieli się na dwie linie. Starszą i młodszą. Każda z nich prowadzi odrębną i niemal wrogą sobie politykę. Linia młodsza, moja linia, sprzymierzyła się z Królestwem Polskim wbrew interesom linii starszej. Mój ojciec, wydając mnie za Przemysła, liczył się z gniewem Ottona ze Strzałą i jego -- Wybacz, królowo -- przerwał jej kanclerz, choć nie powinien. -- Ale my to wszystko wiemy, pamiętamy. Jesteśmy starsi od ciebie -- w jego głosie zabrzmiała nieskrywana wyższość i Beniamin po raz pierwszy w duchu przyklasnął rodowcowi -- i w związku z tym nie wypada, byś nas pani uczyła historii. I nie wypada, byś nam tłumaczyła, czym jeden brandenburski ród różni się od drugiego, bo to dla nas w chwili, gdy straciliśmy kró -- Ja straciłam męża! -- krzyknęła nieoczekiwanie Małgorzata. -- ,,My", ,,my" i ,,my" powtarzacie w kółko, a ja? A co do różnic, to spójrzcie na siebie, zamiast mnie pouczać! Czyż Piastowie nie rozrodzili się na wrogie sobie rody? Wasi książęta truli się, wyrzynali, a w najlepszym razie porywali! I wy chcecie mnie uczyć? Gówniara! -- przeklął ją w duchu Beniamin, a sądząc po minach obecnych, zrobili to wszyscy, łącznie ze świątobliwym arcybiskupem. -- Gra słabą gąskę, a wyuczyła się polityki jak złoto!... Małgorzacie drżały nozdrza, zaciskała drobne pięści. Mówiła dalej, już nie krzycząc, już zmieniając ton na coraz łagodniejszy. -- Więc spójrzcie teraz na małżeństwo małej Rikissy raz jeszcze. Czyż wydając ją za mego brata, nie odbieracie argumentów mym kuzynom, których słusznie oskarżacie o zabór ziem Królestwa? Czyż nie najlepszą strażą i gwarancją granic Królestwa będzie związek Rikissy z Ottonem? -- Równie dobrze może być początkiem nowej wojny -- powiedział arcybiskup -- wojny, w którą uwikła się Królestwo. Ale masz rację, królowo, że w tej odsłonie losu należy ponownie i spokojnie rozważyć ten mariaż. Tak czy inaczej, margrabiowie z linii starszej -- to ostatnie podkreślił mocno -- dokonując zaboru ziem, skierowali na siebie nasze podejrzenia o udział w morderstwie króla. -- Przywiozłem do Poznania świadków -- wtrącił Piotrun -- którzy widzieli margrabiów Ottona ze Strzałą, jego brata Konrada i synów Konrada, Waldemara i Jana, w Brzezinie, o dzień drogi od miejsca zbrodni. -- To po brandenburskiej stronie -- wtrącił Beniamin. -- Tak, ale Noteć nadal jest zamarznięta. Żadna to przeszkoda. Jaki powód mieli, by stać nad granicą Królestwa o dzień drogi od miejsca zamordowania króla? -- Byli głównymi podejrzanymi od początku -- oznajmił wojewoda poznański. -- Teraz to się potwierdza. -- Spokojnie, wojewodo -- przerwał mu biskup poznański. -- To ważny argument, ale na razie nie mamy innych dowodów na ich winę i nie możemy pozwać ich ani ruszyć na nich ze zbrojnym -- Biskupie! Mamy wiele powodów, by ruszyć i ich pozabijać! W cztery dni od morderstwa króla wdarli się w nasze ziemie głęboko, zajęli strategiczne grody, a ty mówisz, że nic na nich nie mamy i nic nie możemy?! -- Beniaminem aż zatrzęsło. -- Opanuj się, wojewodo! -- Zmrużył oczy biskup poznański Jan Gerbicz. -- Nie chciałem z racji na szacunek do ciebie, ale skoro mnie zmusiłeś, to przypomnę. -- Zrobił dramatyczną przerwę. -- To twojego syna, Michała Zarembę, odnalazła pogoń na miejscu zbrodni. Z ciałem króla na kolanach i mieczem w dłoni! Jedyny świadek. Przyznasz, że to dwuznaczna sytuacja? Beniamin zacisnął szczęki, aż zgrzytnęło. -- Pozwólcie mu w końcu zabrać głos. Niech mój syn przemówi, a pewien jestem, że wyjaśni wam, co widział. -- To się okaże -- powątpiewająco powiedział Andrzej Zaremba. Beniamin siłą woli opanował się, by zamilczeć. I z tego milczenia wyswobodził go Piotrun, mówiąc: -- Znaleźliśmy też giermka króla Przemysła. -- Płatka? -- dopytał Jakub Świnka. -- To Bogu niech będą dzięki, mamy jeszcze jednego świadka! -- Obawiam się, że nie -- ponuro skwitował Piotrun. -- Giermek wisiał na drzewie. Odcięliśmy go, ale nie żył już od co najmniej dwóch dni. Wrony wydziobały mu oczy. HENRYK, książę głogowski, wyobrażał sobie ten nagrobek setki razy. W myślach polerował i barwił kamień tak, by ten potrafił oddać ziemską urodę Przemka. Jego umiłowany brat poległ w dwudziestym roku życia, w kwiecie młodzieńczego wieku i sam był piękny jak kwiat. Miał ciemnoniebieskie oczy Piastów śląskich po ojcu, a po matce złote włosy władców Starszej Polski. Henryk rozczulił się. Rozczulał się za każdym razem, gdy wspominał Przemka. Było ich tylko trzech, trzech braci, a Przemek najmłodszy. Żywe światło! Radość, religijność, męstwo! Wszystko, co Bóg miał najpiękniejszego, dał Przemkowi. On, Henryk, z czułością to dostrzegał i z pietyzmem hołubił. Bez Przemka świat jest jesienią, wilgotnym zmrokiem, mgłą nad wysychającym mokradłem. -- Zamiast pięknego brata rycerza został mi brat garbus i klecha -- powiedział sam do siebie na głos. Bo Henryk, choć z usposobienia skryty, lubił fakty stwierdzać głośno. Konrad Garbaty, najstarszy z głogowskich braci, z racji swej ułomności wybrał karierę duchowną. Zresztą, może i po ich ojcu, też Konradzie, odziedziczył miłość do sutanny i ksiąg. Nim ojciec został ojcem, był duchownym, studiował w Paryżu. Ale później sytuacja w rodzinie tak się spiętrzyła, jak to możliwe tylko na Śląsku. Ojciec rzucił Paryż, stan duchowny i wziął w rękę miecz, by ratować księstwo. Przed kim? Przed bratem, to oczywiste. Henryk w swej własnej rodzinie nie uznawał walki o władzę. Dziedzictwo ojca dzielił sprawiedliwie. Póki żył Przemek, to i ostatnią koszulę oddałby bratu. Do Garbatego nie czuł takiej miłości, to jasne, ale też nie nastawał na niego. -- Henryku -- z ponurej zadumy wyrwał go głos Matyldy. Jego żona była kobietą silną. Silną, a jednocześnie w swej urodzie niemal przezroczystą. Pojawiała się u jego boku w chwilach oficjalnych, zawsze pięknie spowita adamaszkiem płaszcza, misternie zwieńczona diademem, z bladą twarzą okoloną podwiką. W pięć lat pożycia dała mu czworo dzieci. Trzech synów i teraz pierwszą córkę. Z racji na jej stan, na to, że albo była w ciąży, albo w połogu, wiedli życie niemal odrębne. Przywiozła do Głogowa własne dworskie panny, pierwsze córy Brunszwiku, i otaczała się nimi w swych komnatach. Jedli osobno, spali osobno, aż nadchodził dzień, zwykle dwa, trzy tygodnie po chrzcie kolejnego z dzieci, kiedy księżna Matylda zjawiała się w sali jadalnej wraz z całym fraucymerem. Wtedy on wzywał kapelę dworską, służba rozjaśniała salę dziesiątkami świec, na stół wjeżdżały bażanty w wianuszkach pieczonych gruszek, ulubione danie księżnej. Lekkie mozelskie wino przysyłane co roku przez jej rodzinę lano im do kielichów i z każdym łykiem stawali się sobie bliżsi. Oczy Matyldy zaczynały lśnić, uśmiechała się do niego i mówiła: ,,Mein Heinrich", a on za każdym razem całował czubki jej palców. Potem szli wspólnie do łożnicy i po krótkim czasie księżna oznajmiała, iż spodziewa się dziecka. -- Henryku -- powtórzyła -- mój brat Luther przyjechał. Przywiózł mistrza kamieniarskiego, o którego prosiłeś. Głogowczyk odwrócił się od okna gwałtownie. -- Luther! Umiłowany szwagrze! Głogów wita najmłodszego z książąt Brunszwiku! Henryk, zwykle tak powściągliwy w okazywaniu uczuć, darzył Luthera wyjątkową atencją. Może dlatego, że Luther był młodzieńcem, który przypominał mu Przemka? Niemal dwudziestoletni, młodszy brat Matyldy odziedziczył po Welfach ciemną barwę włosów i smukłą, niemal dziewczęcą budowę. Uścisnęli sobie dłonie. -- Zostawię was samych, jeszcze nie czuję się najlepiej -- powiedziała Matylda, wymownie patrząc na męża i całując brata w gładki, miękki policzek. -- Pierwsza córka -- odezwał się Luther, kiedy wyszła. -- Winszuję, Henryku. Bardzo lubię dzieci i, niestety, jak wiesz, nie będę ich miał. -- Już postanowione? -- Henryk gestem zaprosił Luthra, by siedli. -- Tak. Jeszcze za życia ojciec podjął decyzję. Dziedziczą tylko moi starsi bracia. Mnie nawet nie wzięto pod uwagę przy podziale księstwa. -- Luther mówił to całkiem spokojnie; jak na dziewiętnastolatka miał zaskakująco wiele rozumu. -- A teraz Heinrich, najstarszy z nich, jest już głową rodu i podtrzymał życzenie naszego ojca. -- Wybrałeś już zakon? -- Rozważam templariuszy. Ale mój pan brat skłania się ku Krzyżakom. Jest pragmatykiem i uważa, że lepiej walczyć z poganami blisko domu niż daleko na Ziemi Świętej. -- Koszty są zupełnie inne. -- Henryk pokiwał głową ze zrozumieniem. -- I karierę u rycerzy Najświętszej Marii Panny zrobisz szybciej. -- U nas w Dolnej Saksonii jest niepisany zwyczaj, że całe miasta wspierają poszczególne zgromadzenia i w zamian za to lokują swych synów w określonych komturiach. Tak więc sądzę, iż choć moje serce skłania się ku Wojownikom Chrystusa, przyjdzie mi pogodzić się z wolą rodu i wstąpić do rycerzy Najświętszej Marii Panny -- uśmiechnął się Luther. -- Ale, Henryku! Moja siostra też nie wybierała sobie ciebie za męża, a proszę, jakie piękne tworzycie stadło! Trzech synów i nowo narodzona córeczka! Pan wam błogosławi. Może więc pójście za wolą ojca jest jedyną drogą, po której powinny kroczyć dzieci? -- Masz dla mnie mistrza? -- Głogowczyk zmienił temat na bardziej go interesujący. -- Naturalnie -- z łagodnym uśmiechem potwierdził Luther. Henryk od razu zapalił się do rozmowy. -- Widzisz, za kilka dni mija siedem lat od śmierci mego brata Przemka. Już nie mogę dłużej czekać. Jego piękna dusza wymaga pięknej nagrobnej płyty. Luther zerkał na Henryka niepewnie, aż w końcu zadał pytanie: -- Chcesz, by na pośmiertnym wizerunku miał miecz pod stopami czy w dłoni? Henrykowi zapłonęły policzki. Zerwał się z miejsca i uderzając pięścią w otwartą dłoń, podszedł do okna. -- Przemko zginął w walce -- odpowiedział, cedząc słowa przez zęby. -- Ale te pogł -- niepewnie odezwał się Luther. -- Znam! Znam wszystkie nazbyt dobrze! Nicowałem każde ze słów świadków, powtarzałem je sobie w myślach i wierz mi, po stokroć zadawałem sobie pytanie, jak to się mogło stać. Jak to możliwe, że Mały Książę zabił mego brata, wbijając mu miecz prosto w usta! Słuchaj mnie teraz uważnie, Lutherze z Brunszwiku! Nie dopuszczam do siebie myśli, że to było inaczej niż w walce. Przemko jechał konno na czele oddziału. Mały Książę prowadził swoje wojska. Mieli za sobą dwa starcia na broń długą. Przemek chciał zewrzeć się po raz trzeci, ale Mały Książę odrzucił kopię i chwycił za miecz. Być może Przemek za późno zobaczył ten manewr? Może nie zdążył zmienić broni?... -- Gdyby tak było, miałby nad nim przewagę... Właśnie, wybacz, ale zwróciłem uwagę, iż ty jeden, Henryku, nie nazywasz księcia Władysława Karł Głogowczyk doskoczył do Luthera i potrząsnął nim. -- Bo karzeł nie mógł zabić mego brata, rozumiesz? Przemka nie mógł zabić jakiś karzeł! Mógł to zrobić tylko prawdziwy książę! Nawet jeśli ta śmierć była okrutna, była śmiercią w walce. Nie wierzę w te bzdury o dorzynaniu jeńców. Nie wierzę! A wiesz dlaczego? Bo mój Przemek nie mógł być jeńcem! -- Rozumiem -- spokojnie odrzekł Luther. -- Zatem na nagrobku przedstawisz go z mieczem w dłoni. -- Tak! I z czarnym śląskim orłem na piersiach. -- Henryk obiema dłońmi pogładził wielkiego orła rozpościerającego skrzydła na jego książęcej tunice. -- W książęcym diademie! Niczym archanioła wojska I wiersz! Lutherze, czy nadal ćwiczysz się w poezji? Może ty ułożysz strofy elegii?... -- To będzie zaszczyt dla mnie. -- Luther skinął głową. Głogowczyk rozpromienił się na chwilę. -- Zatem, Henryku, skoro uznajesz, iż śmierć twego brata była śmiercią chwalebną w równej walce, nie ma w tobie nienawiści do księcia Władysława -- raczej stwierdził, niż spytał młodzieniec. -- Minęło już siedem lat. Głogowczyk wolnym krokiem wrócił do okna. Patrząc gdzieś daleko, powiedział, nie odwracając się do szwagra: -- Przeciwnie, Lutherze, przeciwnie. Pamięć o umiłowanym bracie na zawsze łączy się we mnie z gniewem wobec jego zabójcy. Miłość do brata zamieniła się w nienawiść do sprawcy jego śmierci. Ja, mój drogi Lutherze, mam dobrą pamięć. Potrafię wybaczać, ale tylko wtedy, gdy druga strona okaże chrześcijańską, ze wszech miar pokorną skruchę. Jeżeli zaś spotykam się z butą, to niestety, Stary Testament jest mi pierwszym prawem. -- Właśnie, Henryku! Mój pan brat przysyła mnie i w tej sprawie. -- Głos Luthera był spokojny, grzeczny i, co po raz pierwszy usłyszał w tej chwili Henryk, stanowczy. -- Mój brat niepokoi się tym, iż do ciebie, jako jego sprzymierzeńca, męża jego umiłowanej siostry Matyldy, zaczyna przylegać miano księcia okrutnego. Także i nasi wspólni wierni sojusznicy, margrabiowie brandenburscy, zwłaszcza szlachetny Otto ze Strzałą, wyrażają coraz większe obiekcje wobec metod twego postępowania. -- O co konkretnie im chodzi? -- Henryk wreszcie odwrócił się od okna. -- O twego kuzyna, Henryka Brzuchatego. Głogowczyk zaniósł się krótkim, urywanym śmiechem, jak kaszlem. -- Zapewniam cię, Lutherze, że on już nie jest gruby! Wszystkie przydomki księcia Wrocławia stały się nieaktualne. Jak o nim będą mówić, skoro nie Otyły, Tłusty, Gruby, Brzuchaty? Imię Henryk to na Śląsku za mało, by wiedzieć, którego z nas ma się na myśli. -- Właśnie. To, co z nim zrobiłeś, przekroczyło miarę dobrego smaku i odbiło się echem i w Brunszwiku, i w Stendal. -- Przesada -- wzruszył ramionami Głogowczyk. Luther przygładził palcami pukle ciemnych loków. -- Pozwól, że ustalimy fakty. Mój brat będzie zadowolony, mogąc oddzielić słowa prawdy od plew pomówień. -- Proszę. -- Głogowczyk skinął głową, dając szwagrowi do zrozumienia, iż sam nic nie będzie mu opowiadał. Luther zrozumiał i przyjął rolę, którą wyznaczył mu Henryk. -- Czy prawdą jest, iż twoi ludzie uprowadzili księcia wrocławskiego z łaźni? -- Nieprawdą jest, iż Brzuchaty jest księciem wrocławskim. Ja nim powinienem być. Księstwo wrocławskie mnie przypadło w testamencie, a Brzuchaty podstępnie mi je wydarł przy pomocy zdradzieckich mieszczan Wrocławia -- stanowczo przedstawił swą wersję Głogowczyk. -- I nie zrobili tego moi poddani, tylko człowiek, któremu Brzuchaty kiedyś zamordował ojca. Kierowali się więc motywem osobistej zemsty. Dopiero gdy dotarło do nich, że nie mogą więzić księcia krwi, oddali mi swego jeńca. Luther chrząknął cicho i powtórzył pytanie: -- Czy prawdą jest, iż uprowadzono go z łaźni, nagiego i bezbronnego? -- Tak mówił. -- Czy prawdą jest, iż zakułeś go w metalowej klatce? -- Skrzyni -- uściślił Henryk. -- Że skrzynia ta miała jedynie dwa otwory? -- Tak jak człowiek. Jeden, by oddychać i jeść, drugi, by się wypróżniać -- spokojnie objaśnił Głogowczyk, oglądając pierścień na swym palcu. -- Czy prawdą jest, iż Brzuchaty nie mógł w niej ani leżeć, ani siedzieć? -- Ale i nie przewracał się. Skrzynia trzymała go w pionie. Luther głośno przełknął ślinę. -- I trzymałeś go w niej sześć miesięcy? -- Fałsz. Pełne trzy. Tyle czasu zajęło mu przemyślenie układu zaproponowanego przeze mnie. Gdyby oddał mi Wrocław, nie siedziałby w skrzyni ani dnia. -- Zmusiłeś go do przekazania ci większości ziem księstwa wrocławskiego. -- Ale bez miasta. Wrocław pozostał przy nim. -- A okup? -- Trzydzieści tysięcy grzywien -- zgodnie z prawdą wyliczył Henryk. -- Mówią, że gdy go wypuściłeś z klatki, przepraszam, ze skrzyni, był strzępem człowieka. -- Schudł. Ale nie pozwoliłem go głodzić. Służba karmiła go dwa razy dziennie. -- Ponoć w jego ciele zalęgły się larwy? -- Wybacz, nie oglądałem jego ciała. Wystarczył mi dokument oddający mi ziemie. -- -- zaczął Luther, ale Henryk tym razem przerwał mu. -- Ale przypomnij twemu szlachetnemu bratu i naszym sojusznikom margrabiom brandenburskim, iż w chwili, gdy Brzuchaty odbierał mi Wrocław, wsparli mnie słabo. Obiecywali, obiecywali, ale na placu boju zostałem sam. A przecież gdyby wykazali się wtedy szybkością, wasza Matylda byłaby dzisiaj księżną nie tylko Głogowa, ale i Wrocławia. Więc niech nie będą zbyt okrutni w swych opiniach o mnie. Jeśli zaś chodzi o Brzuchatego, to przekaż bratu, że jego żona jest brzemienna. Tak, tak -- pokiwał palcem przed oczyma zdumionego Luthera. -- Elżbieta spodziewa się dziecka. A to oznacza, iż odchudziłem jej męża, ale nie uszkodziłem go. Nim Luther zdążył odpowiedzieć, do komnaty pospiesznym krokiem wszedł kanclerz księcia, Otto von Dier. A za nim Bogusz Wezenborg, zaufany rycerz głogowskiego księcia. Z ich twarzy, z podróżnego, uwalanego śnieżnym błotem płaszcza Bogusza, Henryk zorientował się, iż stało się coś, co nie może czekać. -- Panie -- skłonił się kanclerz. -- Mamy dramatyczne wieści ze Starszej Polski. -- Od króla? -- spytał Henryk i zrozumiał, że stać się musiało coś w istocie niezwykłego, bo Przemysł II ostatnimi laty ochłodził z nim stosunki. -- Nie, książę. Nie od króla, ale o królu. Przemysł II, król Polski, nie żyje. -- Został zamordowany w czasie zapustów w Rogoźnie -- ponuro dodał Wezenborg. -- Podejrzenia o zlecenie morderstwa kierują się ku naszym sojusznikom, margrabiom brandenburskim ze Stendal. Henryk zbladł. Wstał z krzesła. Za nim poderwał się Luther. Głogowczyk wyszedł na środek komnaty wolnym, statecznym krokiem. Zwrócił się ku wschodniej ścianie, na której wisiał krzyż z wizerunkiem Umęczonego. Padł na kolana. Wezenborg, von Dier i Luther zrobili to samo. -- W imię Ojca, Syna, Ducha Przenajświętszego, Bogu polecam duszę mego kuzyna Przemysła. Ufam, iż odszedł do Pana w stanie łaski. Iż dusza jego nie będzie wydana na męki czarnego piekła. -- Głos zadrżał mu, ale nie załamał się. W modlitewnym uniesieniu szeptał dalej: -- I wierzę, że dobry Bóg dosięgnie jego zabójcy swą karzącą, sprawiedliwą ręką. Módlmy się, bracia, bo każdy dzień pokazuje nam, iż niezbadane są wyroki boskie. Amen. Jeszcze chwilę trwał w milczeniu, szeptał słowa modlitwy, którą powierzał tylko Panu. Potem wstał, a za nim pozostali. -- Kiedy elekcja nowego władcy? -- spytał opanowanym głosem. -- Nie ma żadnych wieści -- pokręcił głową von Dier. -- Panowie Starszej Polski przesyłają mi zaproszenie do Poznania? -- Jeszcze nie. Są zdjęci bólem. I na razie myślą o obronie granic. Margrabia Otto ze Strzałą wraz z siostrzeńcami Przemysła wtargnął im na ziemie nadnoteckie. Zajmuje grody. -- Będzie musiał się cofnąć -- spokojnie oświadczył Henryk. -- Nie zgadzam się na żadne zabory. A margrabiowie są wciąż naszymi sojusznikami, prawda? -- nieco złośliwie zwrócił się do Luthera. -- Naszymi prawymi, wrażliwymi na wszelkie okrucieństwa sojusznikami. -- Strzepnął palcami, jakby osiadł mu na nich włos. -- Czy ich udział w morderstwie króla jest potwierdzony, czy to tylko plotki? -- Nikt ich za rękę nie złapał -- metalicznym głosem powiedział Wezenborg. -- Lecz wszystko wskazuje, że to oni zlecili zabójstwo. Henryk odwrócił się ku szwagrowi. Położył mu dłonie na ramionach. Popatrzył w jego niebieskie tęczówki. -- Jeśli tak było, jako władca Starszej Polski osądzę ich -- powiedział brunszwickiemu księciu. -- Panie -- wtrącił się Wezenborg. -- Powinniśmy niezwłocznie zebrać wojsko i ruszyć do Poznania. Moi cisi ludzie donoszą, iż na zamku Przemysła padło imię przyszłego władcy. Henryk odwrócił się ku Wezenborgowi. -- Sugerujesz, że panowie Starszej Polski mogą nie uznać moich praw do dziedziczenia po Przemyśle? Moich praw do Starszej Polski i Wschodniego Pomorza? -- Głos Henryka brzmiał sucho, gdy wypowiadał na głos to, co sam uważał za fakt niepodważalny. Wtrącił się kanclerz Otto von Dier. -- Nie mamy pewności, iż w czasie, gdy stosunki między tobą, książę, a Przemysłem popsuły się, nie zmienił on zapisu o dziedziczeniu. -- Nie mógł tego uczynić, nie wypowiedziawszy dziedziczenia mnie. Czarny lśniący orzeł na herbowej tunice Henryka poruszył złotymi szponami. W komnacie panowała cisza. Głogowczyk zmarszczył czoło i zwrócił się do kanclerza: -- Czyje imię padło w Poznaniu? Otto von Dier nabrał w płuca powietrza i wypuścił je ze świstem, mówiąc: -- Władysława, Małego Księcia Kujaw. Głogowczyk usłyszał wrzask herbowego, czarnego niczym węgiel orła i upewnił się, czy dobrze zrozumiał: -- Zabójcy mego brata, Przemka? -- Tak, panie. Właśnie tak. RIKISSA wysoko unosiła suknie, stopień po stopniu schodząc w czeluść kaplicy. -- Królewno, ostrożnie! -- jęknęła Anna, dwórka królowej, a niegdyś matki Rikissy. Owionął je chłodny zapach mroku i kamieni. Dziewczynka przytrzymała się ściany. Pod palcami poczuła zimną wiekuistą wilgoć. Na murze niczym strup rozwijała się szara skroplona plama wapiennego wykwitu. -- Zostało tylko kilka schodków -- uspokajała ją Anna głosem, który wskazywał, iż wolałaby być gdzie indziej. Rikissa zeszła jeszcze stopień niżej; znów się zatrzymała. Z dołu dochodziło metaliczne stukanie sprzączek o pochwy mieczy oraz równych, wolnych kroków warty. Na murach korytarza odbijał się chybotliwy, słaby blask pochodni. W świetle tym królewna dostrzegła suchy odwłok zeszłorocznego pająka. Odnóża bezbronnie podkurczone pod brzuch. Kiwał się na zakurzonej nici pajęczyny, jakby podziemnym korytarzem snuł się ledwie wyczuwalny podmuch powietrza. Czy on wpadł we własne sidła? -- zastanowiła się poważnie Rikissa. -- ...kilka schodków, królewno. Ale musimy iść, nie stać, iść. -- Mój ojciec już nigdzie się nie spieszy -- odpowiedziała Rikissa, odwracając się ku Annie, i zobaczyła, że dwórka podnosi suknie tak wysoko, aż widać jej kościste kolana obleczone w jasne nogawiczki. Zawstydzona Anna szybko opuściła suknie. -- Ale inni czekają, by też mu złożyć hołd -- odpowiedziała ze zniecierpliwieniem. -- Idź już, królewno, proszę cię, idź. Rikissa ani drgnęła. Wpatrywała się w odwłok pająka. -- Niech poczekają. To mój ojciec, nie ich. -- Rikisso Przemysławówno -- skarciła ją poirytowana dwórka -- bywasz nieznośna jak dziecko. -- Jestem dzieckiem -- zaparła się królewna. -- Jesteś królewskim dzieckiem, a to oznacza, iż masz wyjątkowe prawa i wyjątkowe obowiązki. -- Daj spokój, szlachetna Anno -- odezwał się z tyłu jeszcze jeden kobiecy głos. -- Królewna straciła ojca i ma prawo zachowywać się jak zwykłe dziecko. Ja pomogę... Z mroku za plecami Anny wychynęła młoda dziewczyna w prostym wełnianym płaszczu na zielonej sukni. Lekko zbiegła po schodach poniżej Rikissy i podała dziewczynce rękę. -- Chodź, Rikisso, poprowadzę cię. Mała wczepiła się w jej dłoń i oderwała wzrok od pająka. -- Kalino, czy ten pająk wisi tu od jesieni? -- Tak, królewno. Piastunka łagodnie sprowadziła małą o dwa stopnie w dół i królewna znów stanęła, jakby ten jeden, ostatni stopień był przeszkodą, przed którą chciała zawrócić. -- Jeśli nie chcesz, nie musisz tam iść. -- Kalina pochyliła się nad nią i objęła ramieniem. -- Możesz pożegnać się z ojcem, gdy przeniosą ciało do katedry i ustawią przed wielkim ołtarzem. -- Tak, nie musimy tam iść -- z ulgą podjęła Anna -- ja od początku mówiłam, że to zły pomysł. -- Więc pójdę -- cicho powiedziała Rikissa. Kalina szepnęła jej do ucha: -- Jeśli chcesz iść tylko po to, by zrobić na złość Annie, nie Rikissa podniosła oczy na swą piastunkę i nagle zarzuciła jej ramiona na szyję. -- Chcę! Chcę do taty!... Kalina uniosła ją w górę i ostrożnie zeszła z Rikissą. Straż, widząc je, otworzyła drzwi kaplicy. Na zasłanym czarną materią katafalku spoczywało ciało Przemysła. Za głową króla płonęły trzy czarne grube świece. Jego kasztanowe włosy ułożone były w kunsztowne fale, odcinając się ostro od bladej twarzy. Skronie obejmował diadem strojny w białe i czarne grube oka pereł. Szyję króla otaczał nieskazitelnie biały jedwab. Przemysł ubrany był w paradną zbroję, jego ramiona okrywał purpurowy płaszcz podbijany futrem białych popielic. Pas rycerski na biodrach. Na dłoniach rękawice z tłoczonej na złoto skóry. Na piersi króla, obok złotego łańcucha o grubych, lśniących ogniwach zwieńczonych rubinowym krzyżem, leżał herbowy biały orzeł Królestwa. Kalina postawiła Rikissę na kamiennej posadzce i szepnęła: -- Jesteśmy na miejscu. Jeśli chcesz, królewno, możesz podejść do ojca. Rikissa spojrzała na piastunkę, potem na stojącą za jej plecami Annę i powolutku odwróciła się w stronę katafalku. Teraz, gdy nikt już nie patrzył jej w twarz, z całych sił zacisnęła powieki i wyciągając przed siebie ramiona, ruszyła do przodu, w kierunku, gdzie leżał król. Jej dłonie dotknęły zimnej blachy zbroi. Zrobiła krok w przód. Pod palcami wyczuła nachodzące jedna na drugą płytki nakolanników. Zadrżała z zimna i podniosła dłoń. Poszła dalej. Usłyszała swoje kroki, piasek spod podeszwy bucika skrzypiący na kamiennej posadzce. I ciche bicie serca. Zamarła. Nie miała odwagi otworzyć oczu. Przebiegła palcami wzwyż, przeskakując szerokie ogniwa rycerskiego pasa. Paznokieć stuknął o blachę napierśnika i jej dłoń wylądowała w czymś miękkim i ciepłym. Herbowy orzeł, królewski biały ptak Przemysła. To jego serce biło złożone na martwym sercu ojca. Zagryzła usta, żeby zabolało. Jak mogła być tak dziecinna? Uwierzyć, przez chwilę uwierzyć, że żyje? Podkurczyła palce u stóp i jeszcze mocniej zacisnęła powieki. I wtedy jej dłoń wpadła między palce sztywnej rękawicy ojca. Gwałtownie otworzyła oczy. Zobaczyła, że on też ma rozwarte powieki, jakby wpatrywał się w coś na sklepieniu kaplicy. Uniosła głowę i zobaczyła czerwoną grę drżących świateł odbitych od rubinów krzyża na jego piersi. Pięć ruchomych kropli. Opuściła wzrok, wbijając go odważnie w jego twarz. I zrozumiała natychmiast. To, co widzi, nie jest jej ojcem. Białe usta, zapadnięte policzki, wąski nos o nieruchomych nozdrzach, ostra linia podbródka. Sztywna i zimna wydmuszka ciała tak dobrze udająca Przemysła. -- Możesz ucałować ojca, królewno -- odezwała się spod drzwi sztywnym głosem Anna. -- To nie jest mój ojciec -- oświadczyła Rikissa. -- To jego ciało. Nieżywe. Wysunęła rękę spomiędzy zimnych palców rękawicy króla i szybkim ruchem zamknęła mu powieki. Zaskoczyła ją woskowa miękkość skóry, chłodne muśnięcie rzęs. Spojrzała w górę. Z sufitu zniknęło pięć rubinowych kropli. Jeszcze mocniej przygryzła wargi i szybko zerknęła na pierś króla. Biały królewski orzeł rozłożył skrzydło, osłaniając drogocenny krzyż; kończąc czerwoną grę na sklepieniu. Musnęła go palcami po łbie, odwróciła się i nie patrząc na Annę, Kalinę i strażników, wyszła. Na trzecim stopniu od dołu odnalazła pająka i rozpaczliwie uderzyła w kiwający się odwłok otwartą dłonią. A potem podciągnęła suknie wysoko i biegiem ruszyła na górę, krzycząc: -- Chcę do taty! Usłyszała za sobą długie kroki Kaliny i gdzieś w dali sapanie Anny. -- Chcę do taty! -- powtórzyła, wychodząc na światło dnia. Wtedy zachłysnęła się płaczem. -- Chodź, zaprowadzę cię do niego -- cicho powiedziała Kalina. Otoczone szczelną asystą królewskiej straży szły od kaplicy na Ostrowie Tumskim na zamkowe wzgórze. Ludzie przyklękali po obu stronach drogi na widok królewny. Z każdej strony unosiły się szlochy i szepty, których Rikissa nie chciała słyszeć. -- ... -- ...co za -- ... -- Kto by pomyślał!... Była wdzięczna wartownikom, że bez słowa, z metalicznym szczęknięciem otwierali przed nimi kolejne drzwi. Już wspinały się schodami zamku na górę. Przez wąskie okienko mignęła im sina wstęga rozmarzającej Warty. Dotarły na samą górę zamku, do prywatnych komnat Przemysła. Wartownik pilnujący obitych czarnym kirem drzwi otworzył usta, by coś powiedzieć, a potem zamknął je i przyklęknął na jedno kolano przed królewską córką. Miękko otworzył drzwi alkowy. -- Zamknij za nami -- szepnęła do niego Kalina. Pociągnęła Rikissę w stronę osłoniętego brokatową zasłoną łoża. Odchyliła narzutę. -- Wskakuj -- powiedziała. Rikissa rzuciła się na poduszki, a piastunka zakryła jej głowę kołdrą, otuliła plecy. Rikissa zamknęła oczy i poczuła, jak ojciec ją obejmuje. Jego zapach, woń potu, a w nim soli, żywicy, ciepłej skóry owionął ją i przeniknął. Zasypiając, czuła, jak Przemysł głaszcze jej włosy i śmieje się cichnącym, dalekim śmiechem. We śnie byli wszyscy -- ona, ojciec i matka, księżna Rikissa. I we śnie wróciły do niej trzy herbowe lwy matki. Trzy złote lwy z dalekiego królestwa po drugiej stronie morza. Z królestwa, w którym zima trwa dłużej, a lato krócej. U kresu snu została jej tylko zima. Brudny ubity śnieg. Końskie kopyta na śniegu. Ona bez płaszcza, w samej sukni, ojciec wyjeżdżający przez zamkową bramę. I ktoś jeszcze. Obudziła się, wyskakując z łóżka. -- Gdzie mój rycerz? -- krzyknęła do Kaliny. -- Kto, królewno? -- Piastunka przetarła zaspane oczy. W komnacie było już ciemno. -- Mój rycerz, Michał Zaremba. Południowy Wicher. MICHAŁ ZAREMBA, chorąży zamordowanego króla, leżał na plecach i wpatrywał się w brudny strop. Odosobnili go. Tak. Mówiąc wprost, zamknęli go w niskiej izbie To jeszcze nie loch, ale już nie areszt domowy. Miał piekielnie dużo czasu, by rozmyślać. I jeszcze więcej, by na zmianę z otępieniem odchodzić od zmysłów. Zrywał się z ławy, walił do drzwi i potępieńczo wył, żeby go wypuścili, bo musi bronić Królestwa. Potem uspokajał się i znów zapadał w rozpacz. Znał każdego ze strażników pilnujących drzwi. Nawet jeśli nie po imieniu, to z widzenia. A oni, podając mu jedzenie, kłaniali się nisko, z szacunkiem i odrobiną zabobonnej bojaźni. Chorąży i najbliższy druh zamordowanego króla. Syn pana wojewody Zaremby. Ho, ho, jeśli ktoś tak ważny może być pod kluczem, to dokąd zmierza Królestwo? Było ich czterech i Przemysł piąty. Od dziecka wychowywani razem. Czterech synów najważniejszych rodów Starszej Polski i jej dziedzic. Razem z nim czekali, aż przejmie książęcą władzę. Przy jego boku walczyli o koronę. I szli do katedry w najświętszym dniu królewskiej koronacji. Pili z nim, bili się dla niego, strzegli jego kolejnych żon, zjednywali baronów, nadstawiali karku i kochali go niczym brata, przyjaciela, króla. Nazywano ich Czterema Wichrami, od stron świata, w których się narodzili. Nawoj Nałęcz, północ. Lasota Łodzia, wschód, Bogusza Grzymała, zachód, i Michał Zaremba, południe. Południowy Wicher. Do Rogoźna Przemysł zabrał tamtych trzech; więc przy życiu z nich wszystkich został tylko czwarty. Jak mogło do tego dojść? Dlaczego Rogoźno nie było strzeżone? W jaki sposób najemnicy dostali się do kasztelanii? Jak to możliwe, że wycięli całą załogę w pień? Powtarzał sobie te pytania w kółko, jedno po drugim, i wciąż znajdował tylko poszlaki, żadnych odpowiedzi. Szczęknęła sztaba w drzwiach. I żelazny klucz w zamku kłódki. Michał zerwał się, wiedząc, iż na posiłek za wcześnie. Do tej pory, odkąd trzy dni temu przywiózł do Poznania martwe ciało Przemysła, nikt z nim nie rozmawiał. Dwa razy spotkał się z królewną Rikissą, raz z ojcem i wkrótce potem zatrzymała go straż kasztelańska i zamknęła. Nie rozumiał, dlaczego nikt nie chce go przesłuchać, dowiedzieć się, co ma do powiedzenia. Nie dopuszczano do niego ojca, wojewody poznańskiego, Beniamina Zaremby. Pierwszego dnia sądził, iż to dlatego, że najwyższych urzędników Królestwa sparaliżowała żałoba. Drugiego, że każdy, kto nosi broń, ruszył strzec granic. A tej trzeciej nocy dotarło do niego, że to nie jest przypadek, że tkwi tutaj, bo stał się obiektem gry. I tylko czekał, aż zobaczy, czyja ręka wykona na tej szachownicy pierwszy ruch. W niskiej izbie panował półmrok, więc nie poznał gościa, póki ten nie zsunął z głowy kaptura. -- Nie zaprosisz mnie, chłopcze, bym usiadł? -- spytał kanclerz Andrzej Zaremba, rozglądając się po izbie. Na chwilę zatrzymał wzrok na plamie sinej pleśni. -- To nie jest mój dom, bym pełnił honory gospodarza -- odburknął Michał. Kanclerz wyciągnął na środek stołek i przetarł go rękawicą. Siadł na wprost Michała. Westchnął. -- I coś ty zrobił, synu! -- Nie jestem twoim synem, Andrzeju. -- W istocie, duchowni nie miewają dzieci. Ale jesteś Zarembą. -- To groźba? -- kwaśno spytał chorąży. -- Jeszcze nie wiem -- odpowiedział Andrzej. -- Przysyła mnie złoty smok. Michał parsknął gniewnie. -- Złoty smok? To dlaczego na piersi nosisz herbowego półlwa za murem? -- Bo są rzeczy widzialne dla oczu i te, które widzą tylko wybrani -- sentencjonalnie westchnął Andrzej i od razu zmienił ton. -- Przestań błaznować. Żarty się skończyły. Jesteś Zarembą jak my. A to znaczy, że w twoich żyłach płynie krew angielskich królów, że twą powinnością jest strzec świętej pamięci naszych przodków, szanować złotego smoka, którego nosili na chorągwiach, i kryć tę pamięć w sercu. W Starszej Polsce naszym herbem jest półlew za -- Półlew, co niczym wąż skrywa smoczy ogon jak wszystkie swoje wstydliwe tajemnice! Ród, co dwieście lat temu podniósł rękę na króla i znów chciał dołączyć do przeklętego plemienia królobójców! -- Milcz! -- syknął Andrzej, aż z ust poleciały mu krople śliny. -- Milcz. Zarembowie strzegą swej pamięci, milcząc -- dokończył szeptem. Michał spojrzał na Andrzeja wściekle. Zarembowie strzegą i milczą. Nie od razu wyjawiają swe mroczne sekrety synom, jakby czekali, aż każdy z nich dorośnie i będzie gotów unieść to pochodzenie, jak brzemię. Jemu Beniamin powiedział rok temu, na krótko przed królewską koronacją Przemysła. Trzymał to do ostatniej chwili, bo nie wiedział, czy w Michale silniejszy jest przyjaciel króla czy Zaremba. I Michał przeklinał dzień, w którym się dowiedział, bo od tamtej pory stał się kłębowiskiem sprzeczności. Co zrobić z wiedzą o swym pochodzeniu? O Edmundzie, synu króla Anglii z dynastii Cedryka, co miał w herbie złotego smoka. Wypędzonym przez najeźdźcę z własnego królestwa. Edmundzie, któremu życie zamiast odebrać, ocalił Bolesław Chrobry i z wygnańca uczynił pierwszego ze strażników własnego tronu. Wiedzą o mieczu, który Edmundowi podarował król. Boże! To od wieków wciąż ten sam miecz. Miecz Chrobrego, Edmunda, Zarembów, a Przemysła. Miecz, który już raz przelał królewską krew, wolą możnych usuwając z tego świata syna Chrobrego; króla, którego imienia wymieniać nie można, bo dopuścił się najwyższego świętokradztwa -- podeptał wiarę w Boga i zaczął czcić pogańskich bożków! Tak, Michał mógł zrozumieć, że tamten akt z początków dziejów chronił Królestwo. Że Edmund działał z woli wszystkich strażników korony i choć popełniał królobójstwo, to po to, by ocalić Królestwo. Ale dzisiaj? Wawrzyniec wysłany przez rodowców, by zabić Przemysła, w oczach Michała nie był strażnikiem Królestwa, lecz przedstawicielem pychy Zarembów. Ich królewskich, chorych ambicji, które otwierały piekło. Które i jego samego zepchnęły w otchłań i splamiły zbrodnią. Przez chwilę oddychali głośno, jeden i drugi. Kanclerz odezwał się pierwszy: -- Co się wydarzyło w Rogoźnie? -- Zginął król -- butnie odpowiedział Michał. -- Nie pytam o to, co wiem. Pytam w imieniu rodu, a zwłaszcza Sędziwoja Zaremby, jak zginął jego syn Wawrzyniec. -- Zginął lepiej, niż na to zasługiwał. -- Michał spojrzał prosto w oczy kanclerza. -- Odrąbano mu głowę! -- Andrzej zagotował się. -- I ty to nazywasz śmiercią chwalebną? -- Nie odrąbano, tylko odcięto. Jednym ciosem miecza. Tak giną szlachetnie urodzeni. Andrzej Zaremba na chwilę schował własną głowę w dłoniach. Zaciskał palce na skroniach, jakby bał się, że rozsadzi mu kości czaszki. -- Kto to zrobił? -- wycedził wreszcie słowo po słowie. -- A jak myślisz? -- zapytał twardo Michał. -- Ja nie chcę myśleć. Chcę wiedzieć. I Sędziwój chce wiedzieć. I każdy z naszych rodowców musi poznać imię zabójcy Wawrzyńca. -- Znasz je. Tylko strach nie pozwala ci go wypowiedzieć na głos. -- Michale -- wolno, z wyraźnym trudem, przeciągając głoskę po głosce, wycedził kanclerz. -- Michale, nie igraj ze mną. Jeśli wiesz, kto to zrobił, mów! -- Odkąd ojciec wyjawił mi wszystkie tajemnice Zarembów, odkąd pokazał mi tryumfalnego złotego smoka w herbie, zastanawiałem się, jakim cudem w całym rodzie imię Michał nadano właśnie mnie. Jakim cudem ja jeden noszę imię rycerza smokobójcy? I to w rodzie, który kryje swe smocze korzenie, niczym ten półlew za -- Michale! -- Głos kanclerza był jak podziemny grzmot. -- ...i nie dane mi było tą wiedzą się uradować, ale w moim przypadku wiedza zawsze wiązała się z bólem. Zawsze kazaliście mi wybierać, wobec kogo mam być wiernym. Wobec Zarembów czy wobec króla. -- Michale! Mów! -- Ja -- spokojnie oświadczył Michał. -- Ja chroniłem króla i ja zabiłem Wawrzyńca Zarembę. -- Jezus Maria! Krew z krwi! Michał patrzył na przerażenie Andrzeja w skupieniu. Sam przeszedł już wszystkie szczeble cierpienia, bólu i rozpaczy. Zatrzymał się na tej ostatniej i w niej tkwił. Nie widział powodu, dla którego miałby wspaniałomyślnie darować rodowcom przejście tej samej drogi. Nie chciał im niczego ułatwiać, bo to ich szaleństwo pchnęło ród do miejsca, w którym dzisiaj tkwią. -- Krew z -- szeptał Andrzej, nie mogąc zdobyć się na inne słowa. -- Wiesz, dlaczego musiałem to zrobić. -- Zabójstwo Tego nie można odkupić... -- A królobójstwo można? -- syknął mu wprost do ucha Michał. Andrzej nieoczekiwanie przytrzymał go za ramiona i oko w oko, usta w usta, powiedział: -- Co jest silniejsze? Przysięga czy krew? Co płynie w twoich żyłach, Michale Zarembo?! -- Zmusiliście mnie i dokonałem wyboru -- odszepnął Michał. -- Sędziwój ci tego nie daruje. -- Nie oczekuję darowania win. Biorę krew Wawrzyńca na siebie, bo ja ją przelałem. Zabrnęliśmy tak daleko, Andrzeju, że ja już chcę tylko prawdy. -- Kto zabił króla? -- nieoczekiwanie zapytał kanclerz. -- Najemnik. -- Czyj? Teraz Michał z całą mocą wpatrywał się w oczy Andrzeja, szukając w nich wskazówek. Niczego nie dostrzegł i odpowiedział: -- Nie wiem. Był bez znaków. Sekretny człowiek, taki, za którego usługi płaci się srebrem, a może i złotem. Kanclerz koronny pokiwał głową. -- Bez znakó -- westchnął. -- Bezimienny najemnik nieznanych mocodawców. Dorwiemy ich. Nie popuścimy targnięcia się na życie króla i pohańbienia Królestwa -- dodał całkowicie poważnie. Michał zmarszczył brwi zaskoczony słowami kanclerza. -- Chcesz powiedzieć, Andrzeju, że chroniąc Wawrzyńca, będziesz stał na przeszkodzie prawdy? Andrzej Zaremba wstał i bez cienia ironii powiedział: -- Prawdy? Jakiej prawdy? Kto zabił Wawrzyńca? Ty. A kto zabił króla? Najemnik. I oto jest prawda. Ponuro, lecz bez gniewu spojrzał na Michała i ruszył do drzwi. Uderzył w nie trzy razy i strażnicy odsunęli żelazną sztabę, wypuszczając kanclerza z niskiej izby. I oto jest cała prawda -- powtórzył w myślach Michał. -- Jakim diabelskim zbiegiem okoliczności najemnicy napadli na króla w dniu, w którym planował zamach Wawrzyniec? Może zło przyciąga zło? Zjednoczenie ciemnych Znad muru widać półlwa, za nim kryje się złoty smok. Gdy tylko przez jego głowę przemknęła myśl o smoku, zaraz dogoniła ją następna, z taką siłą, jakiej Michał nie znał. I brzmiała: ,,Zarembowie strzegą". Nagle dotarło do niego, że choć był przeciwny misji Wawrzyńca, choć potępia ambicje Zarembów, to jest jednym z nich. I teraz w jego rękach honor rodu. Jednym wyznaniem może go pogrążyć na wieki. Albo pogrążyć tylko siebie. Usłyszał na zewnątrz poruszenie. Odgłos kroków nie jednego człowieka, lecz wielu ludzi. Idą po mnie -- pomyślał. Lecz się mylił. Szli do niego. Przez szeroko rozwarte drzwi izby zobaczył królową Małgorzatę w otoczeniu kilku dam i straży. Wśród jej towarzyszek nie dostrzegł siostry Wawrzyńca, Zbysławy Zarembówny. -- Zostawcie nas samych -- oznajmiła wartownikom Małgorzata, a ruchem głowy wskazała swym damom, że ich miejsce również jest za drzwiami. Szczęknęła zasuwa. Patrzyli na siebie przez chwilę. Michał zdał sobie sprawę, iż od pięciu dni się nie mył, nie golił. Królowa też musiała to dostrzec, bo powiedziała cicho: -- Źle wyglądasz, Południowy Wichrze. -- Ty też nie najlepiej, pani -- stwierdził ze współczuciem i omal nie rozkleił się. -- Wybacz mi, królowo, nie zdążył Zabrakło mi kilku chwil, to stało się niemal na moich Małgorzata z przerażeniem zakryła dłonią usta. Spod zaczerwienionych, pewnie od ciągłego płaczu, powiek pociekły jej łzy. -- -- załkała. -- To ledwie cztery Za drzwiami znów zrobiło się poruszenie i Małgorzata gwałtownie się odwróciła. -- Jakim prawem?! -- sapał na zewnątrz gniewny głos. -- Mieliście przykazane, by nikogo do zatrzymanego nie wpuszczać! Nikogo! Królowa spojrzała na Michała bezradnie i pokręciła głową, jakby chciała przeprosić. Ciężkie drzwi rozwarły się i do środka wtoczył się sędzia poznański Gniew. -- Królowo! -- powiedział, ze świstem łapiąc oddech. -- Nie wolno odwiedzać zatrzymanego, zanim nie zaprzysięgnie swoich zeznań! -- Jakich zeznań? -- spytała Małgorzata. -- Czy pan Michał Zaremba jest o coś oskarżony? -- To się okaże -- wysapał Gniew. -- Na razie jest naszym jedynym świadkiem. -- Długo kazaliście czekać jedynemu świadkowi -- nie mógł się oprzeć ironii Michał. -- Sądziłem, że w tak ważnej sprawie, jaką jest zabójstwo króla, przesłuchacie mnie od razu. Mój miecz przydałby się teraz Królestwu. -- To się okaże -- powtórzył Gniew i zwracając się do Małgorzaty, poprosił: -- Czy mogłabyś nas, królowo, zostawić samych? -- Nie -- oświadczyła Małgorzata. -- Przybyłam tu w tym samym celu, co ty, sędzio. Ledwie weszłam i nie zdążyłam usłyszeć, jak zginął mój mąż. Chcę to wiedzieć, bo to ja wysłałam pana Michała Zarembę do Rogoźna. -- Pani, królowo? -- Tak -- oświadczyła. -- Mój mąż zamiast pana Michała zabrał do Rogoźna Wawrzyńca Zarembę, a panu Michałowi powierzył pieczę nade mną i swą córką. Ale ja wolałam, by przy królu był jego chorąży. Sędzia Gniew uniósł w górę palec. -- Wybacz, najjaśniejsza pani, lecz chcę zrozumieć. Skoro król na zapusty zaprosił Wawrzyńca, to znaczy, że wiedział, iż będzie się dobrze bawił w jego towarzystwie. Król wybrał sobie rycerzy, z którymi chciał spędzić czas. Panie Zarembo, po co pan gnał do króla? -- Chciałem być przy Przemyśle -- odpowiedział Michał. -- A może nie mógł pan znieść myśli, iż stracił względy króla? Iż miejsce przeznaczone dla Zarembów przy boku władcy zajął inny? Młodszy, dowcipniejszy, sprawniejszy w boju? Michał zagryzł zęby, by nie powiedzieć, kim był ten ,,sprawniejszy w boju". Małgorzata odezwała się z mocą: -- To ja złamałam rozkaz króla i poprosiłam, by chorąży pojechał do niego. -- A to dlaczego? -- sapnął, przestępując z nogi na nogę, sędzia Gniew. Najwyraźniej nie lubił stać. -- Czy były jakieś powody do obaw o bezpieczeństwo króla? Królowa i Michał odpowiedzieli pospiesznie i jednocześnie: -- Nie. Sędzia mruknął: -- Skoro król wolał towarzystwo Wawrzyńca, to dlaczego pani mu wysłała Michała? -- Wawrzyniec od niedawna cieszył się względami na dworze. Był młody, niedoświadczony. -- Ale, jak mówią pani dwórki, bardzo lubiany. Ponoć król za nim przepadał i, sama pani powiedziałaś, cieszył się względami na dworze. Michał zagryzł zęby; wciąż bił się z sobą. Małgorzata wzruszyła ramionami. -- Lecz nie on powinien być przy moim mężu. Zależało mi, by to chorąży strzegł króla. Oboje mieliśmy do niego zaufanie. Dlatego chcę zostać i wysłuchać. -- Ależ -- sędzia nieco stracił rezon -- to przesłuchanie z urzędu. -- Jestem królową. Więc także jestem tu z urzędu. -- Tak, no Michał patrzył, jak sędzia Gniew drobi w miejscu, nie wiedząc, co ma począć z Małgorzatą. -- Przynieście tu jakieś ławy i krzesło dla królowej -- sapnął. Ona skinęła mu w podzięce głową i dodała: -- Chorąży nie może być oskarżony o złamanie rozkazu mego męża, bo to ja go złamałam. -- Pani, wybacz, chcę uszanować twój majestat, lecz to ja prowadzę przesłuchanie. -- Rozumiem. -- Skinęła mu głową. -- Czy będą jacyś świadkowie? -- Na razie nie ma takiej potrzeby -- odpowiedział sędzia i zwrócił się do Michała: -- W jakim celu był tu wcześniej Andrzej Zaremba? -- Chciał ze mną pomówić. -- A nie powinien. Wiedział, że nikomu nie wolno do ciebie wchodzić. Ale skoro wojewoda, kanclerz i zatrzymany są jednego I nie oni jedni. Pół urzędów Królestwa w rękach Zarembów -- kąśliwie powiedział sędzia. W tej samej chwili wniesiono ławę i krzesło dla królowej. Małgorzata usiadła. Gniew opadł ciężko całym swym zwalistym ciężarem na ławę i wyciągając ramię, kiwnął do Michała, niczym do chłopca. -- Podejdź, proszę, panie chorąży, bliżej. Jako przesłuchiwany musisz stać. Michał usłyszał w jego głosie cień bliżej nieokreślonej satysfakcji. -- No więc, panie chorąży, Andrzej Zaremba był u ciebie jako twój krewny czy jako kanclerz? -- Jako duchowny -- odparował Michał. -- Potrzebowałeś pociechy? Gniew jest z rodu Doliwów -- szybko zrozumiał intencje sędziego Michał. -- Zarembowie zepchnęli ich przed laty na peryferie, z dala od władzy, od księcia. Gdy Przemysł został królem, już się do niego nie dopchali. -- Czy możemy zacząć? -- zapytał, zamiast odpowiedzieć sędziemu. -- Już zaczęliśmy. -- Łypnął na niego przekrwionym okiem Gniew. -- Opowiedz mi tę historię od końca. -- Nie wiem, co rozumiesz przez koniec, sędzio. -- Chwilę, w której pościg zastał cię z martwym ciałem króla na ręku i jego mieczem w dłoni. Małgorzata przysłoniła usta. Jej oczy zamarły. -- Nie trzymałem miecza w swojej dłoni. Zaciskałem palce króla na jego rękojeści. -- Dlaczego? Michał nie zrozumiał, zamrugał. Powtórzył za sędzią: -- Dlaczego? To oczywiste -- by król skonał z mieczem w dłoni, jak władca, jak rycerz. -- Król był nagi, tak? -- Tak. Królowa zagryzła własne palce. -- Więc skąd nagi król miał miecz? I to w dodatku swój miecz? -- Zabrałem go z Rogoź -- Po co? -- Bo to królewski miecz. Małgorzata poruszyła się, nabrała głośno powietrza i spytała, mierząc się z każdym słowem: -- Czy pan Michał nie mógłby nam tego opowiedzieć w kolejności zdarzeń? Nie rozumiem, po co ma mówić od końca? -- Wybacz, królowo, ale to ja prowadzę przesłuchanie -- uprzejmie, lecz kategorycznie odpowiedział Gniew. Zwrócił się do Michała i powtórzył: -- Włożył pan miecz króla, przywieziony przez siebie z Rogoźna, w jego dłoń i zacisnął palce na rękojeści, by król mógł skonać jak rycerz. Czy król coś do pana powiedział, konając? -- ,,Chroń Królestwo i ją" -- powtórzył Michał i po raz setny przypomniał sobie zachodzące mgłą oczy Przemysła. Małgorzata załkała. -- Coś jeszcze? -- Nie. To było wszystko. -- Co zdarzyło się wcześniej? -- Król został zrzucony z konia przez tego, który go porwał. Potoczył się po śniegu. Ja dojeżdżałem do nich, zeskoczyłem z konia i podbiegłem do króla. Wziąłem go na ręce, krwawił, jeszcze żył. Powiedział... nie, wycharczał, bo miał ranę tu, na szyi. ,,Chroń Królestwo i ją". -- Więc jednak wycharczał, nie powiedział -- pokiwał głową sędzia, a Małgorzatą znów wstrząsnął szloch, który starała się powstrzymać, zagryzając zęby na jedwabnej chusteczce. -- Co zdarzyło się wcześniej? -- znów zadał to irytujące pytanie sędzia Gniew. Michał niepewnie spojrzał na Małgorzatę. Jak ona to zniesie? -- Porywacz krzyknął: ,,Giń jak król!" i wbił Przemysłowi sztylet w szyję. Potem zrzucił króla z konia nastąpiła reszta tak, jak powiedziałem. -- Dlaczego pan, panie chorąży, nie zdążył ochronić króla? -- Mówiłem już. Dojeżdżałem do nich w pędzie, spieszyłem się i nie zdążyłem. -- Był pan tak blisko, że widział sztylet wbijany w szyję króla, ale nie zdążył... -- Nie widziałem sztyletu, widziałem ranę po nim, chwilę później, więc wiem, że to nie mógł być nóż ani miecz, tylko wąskie ostrze. Widziałem, że nie brał zamachu, więc nie puginał. Po prostu uniósł rękę i wbił, więc, na Boga, cóż to mogło być? -- Powiada pan ,,porywacz". A dlaczego ,,porywacz"? Michał poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość. Przesłuchuje go stary, spocony grubas, który być może nigdy nie miał broni w ręku, nigdy nie walczył i zadaje pytania jak dziecko. -- Bo goniłem za nimi. Widziałem grupę ludzi i tego jednego, który miał przed sobą przez siodło przewieszone ciało Przemysła. A zabił go potem, więc gdy uciekali, król jeszcze żył. To skoro ktoś ucieka z żywym królem, to kim według sędziego jest? Według mnie porywaczem. Zabójcą stał się dopiero później! -- wykrzyczał Michał. Kątem oka zobaczył, że królową wstrząsają torsje i że sędzia udaje, iż tego nie widzi. Uspokoił głos i póki Gniew nie zadawał niemądrych pytań, wyjaśnił coś jeszcze, uprzedzając zapewne kolejne. -- Uważam również, że porywacz był najemnikiem. Bo nie widziałem na jego odzieniu żadnych znaków rodowych. Na takich jak on mówi się ,,sekretni ludzie", ale to nie znaczy, że są nieuchwytni. Można ich wyśledzić i złapać. -- Tak -- pokiwał głową bez emocji Gniew. -- Bardzo ciekawe. Sekretni ludzie. -- Odchrząknął. -- Tak. Więc gonił ich pan, najpierw widział z daleka, potem zbliżał się ku nim, dostrzegł, że mają króla. A potem na pana oczach go zasztyletowali. Więc jak? -- Już mówiłem. -- Michał zacisnął szczęki. -- Nie pytam, jak zasztyletowali. Pytam: czy oni się zatrzymali? No bo przecież, by pan mógł to zobaczyć z bliska, to nie mogło się to odbyć w biegu. Zresztą wcześniej pan nie wspominał, że w biegu. -- Tak -- przyznał nagle spokorniały Michał. -- Zatrzymali się. -- A dlaczego? Skoro jak pan mówi, uciekali. -- Zatrzymał ich Wawrzyniec Zaremba. Dogonił ich. -- Jechał przed panem? -- Tak. -- W jakiej odległości? -- Daleko. -- Jak pan poznał, że to Wawrzyniec z tak daleka? -- Po herbie. Miał na sobie herbowy płaszcz. -- Taki paradny? -- upewnił się sędzia. -- Tak. Michał poczuł, że staje przed ścianą. Za chwilę powie prawdę. -- Co zrobił Wawrzyniec, jak dogonił porywaczy? -- Ściągnął... -- zerknął na Małgorzatę i przez litość dla jej bladej twarzy użył innego słowa -- ...odebrał im ciało króla. -- Widział pan to z tej, jak powiedział, dalekiej odległości? -- Dojeżdżałem do nich. -- Michał poczuł suchość w gardle. -- A, czyli drugi raz pan do nich dojeżdżał. Bo wcześniej wspominał pan, iż dojeżdżał przed zasztyletowaniem króla. Oczywiście, cały czas pamiętamy o odwrotnej kolejności. Zatem Wawrzyniec Zaremba odebrał im ciało króla. A pan? Co zrobił pan? -- Odebrał, ale tylko na chwilę. Porywacz znów wciągnął króla na siodło. -- Rozumiem. I pytam: co zrobił pan? -- Ściąłem głowę Wawrzyńca Zaremby -- głośno odpowiedział Michał. W niskiej izbie zaległa cisza. Małgorzata patrzyła na Michała, niczego nie rozumiejąc. Za to sędzia Gniew sprawiał wrażenie człowieka, którego żadne wyznanie nie wyprowadza z równowagi. -- Tak -- powiedział cicho. -- Więc tajemnica odrąbanej głowy została wyjaśniona. -- Sędzia otarł pot z czoła i spojrzał na Michała z pogardą. -- Jak się Zarembowie biją o miłość króla, to lecą łby. A co było wcześniej? -- Pościg -- spokojnie powiedział Michał, czując, jak wielką ulgę sprawiło mu wyznanie, które dokonało się przed chwilą. Miałkie i małostkowe poglądy sędziego czynią z Michała zazdrosnego głupca, ale niechaj tak będzie. Niech to ustrzeże ród. I niechaj wreszcie ktoś zajmie się odnalezieniem i ukaraniem sekretnego zabójcy, odkryciem, kim był mocodawca zamachu na króla. -- Pościg za kim? -- Za porywaczami króla. Gdy dojechałem do Rogoźna, była późna noc. Już z daleka widziałem łunę pożaru. Wpadliśmy do -- Wpadliśmy? -- przerwał mu Gniew. -- A mnie się wydawało, że pan chorąży nie wspominał, iż nie był sam. -- Byłem z oddziałem. Z oddziałem ludzi, których zabrałem z Poznania. Wpadliśmy do kasztelanii. Wszędzie były trupy, kazałem ludziom szukać żywych, pobiegłem do sypialni króla na piętrze dworzyska. Króla nie znalazłem, ale znalazłem jego miecz. Zabrałem go ze sobą, widziałem, że Przemysł się bronił... -- Jak pan to widział? -- Na zbroczu była zastygła krew. Na podwórzu znaleźliśmy rannego Boguszę. Powiedział: ,,Uprowadzili króla" i dodał: ,,Na południe", więc krzyknąłem na swoich, że gonimy. Pojechaliśmy. Ja mam najlepszego konia, więc wyprzedziłem ich. I dalej było tak, jak mówiłem. -- Czyli dalej było tak, iż pan dostrzegł, że przed wami jedzie Wawrzyniec Zaremba, że to on ratuje króla z rąk porywaczy, i zamiast pochwycić napastników, pan zajął się najpierw obcięciem głowy Wawrzyńcowi. Czyli uśmiercił pan najpierw obrońcę króla. A potem dopiero porywacz zabił króla. Zatem gdyby pan nie stracił czasu na pozbycie się Wawrzyńca, swego konkurenta, młodzieńca, który wyprzedził pana we względach, miłości i uznaniu w oczach Przemysła, mógłby pan ocalić króla. Dobrze wszystko zrozumiałem? Ma pan coś jeszcze do dodania? -- Nie -- powiedział Michał i choć to było nieprawdą, po raz pierwszy od wielu dni poczuł głęboką ulgę. -- Królowo -- zwrócił się do Małgorzaty sędzia Gniew z miną tak wyniosłą i obojętną, jakby Michała nie było -- odpowiadając na twoje pytanie z początku przesłuchania, czy pan Michał Zaremba, chorąży króla, jest o coś oskarżony, oznajmiam, iż tak. Stawiam mu zarzut zabójstwa Wawrzyńca Zaremby motywowanego zazdrością oskarżonego o względy króla. -- Machnął z wyższością dłonią, jakby przeganiał muchę. -- To niestety dość typowe wśród tych, którzy raz doświadczyli łaski królewskiej, że z powodu jej utraty zdolni są do największych, nieadekwatnych do sytuacji, zbrodni. Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej 1297 Dostępne w wersji pełnej 1298 Dostępne w wersji pełnej 1299 Dostępne w wersji pełnej 1300 Dostępne w wersji pełnej 1301 Dostępne w wersji pełnej 1302 Dostępne w wersji pełnej 1303 Dostępne w wersji pełnej 1304 Dostępne w wersji pełnej 1305 Dostępne w wersji pełnej 1306 Dostępne w wersji pełnej RODY Piastowie Dostępne w wersji pełnej Piastowie Starszej Polski Dostępne w wersji pełnej Piastowie Małej Polski Dostępne w wersji pełnej Piastowie Mazowsza Dostępne w wersji pełnej Piastowie śląscy Dostępne w wersji pełnej Przemyślidzi Dostępne w wersji pełnej Askańczycy Dostępne w wersji pełnej Zarembowie Dostępne w wersji pełnej OD AUTORKI Dostępne w wersji pełnej Copyright (C) Elżbieta Cherezińska, 2014 All rights reserved Redaktor prowadzący Tomasz Zysk Redakcja Tadeusz Zysk Jan Grzegorczyk Magdalena Wójcik Projekt graficzny okładki Jędrzej Chełmiński Ilustracje herbów Maciej Szajkowski Wydanie I ISBN 978-83-7785-533-1 ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, 61 855 06 90 Plik opracował i przygotował Woblink
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Kategoria: | fantastyka |
Wydawnictwo: | Zysk I S-Ka |
Oprawa: | pudełko |
ISBN: | 9788367501002 |
Lektor: | Filip Kosior |
Wprowadzono: | 15.10.2022 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.