- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.ego wyglądali na kompletnie zdruzgotanych. Chotek również. A może zwłaszcza on. Wyruszył do gwiazd z jedną stosunkowo prostą misją od dowództwa SEONZ. Miał określić, czy w stronę Ziemi zmierza kolejny długodystansowy statek eksploracyjny Thuranów. I zatrzymać go, jeśli będzie trzeba. W miarę rozwoju wydarzeń udało mi się przekonać Choteka, by podjął się jeszcze jednej, bardziej złożonej misji: zabezpieczenia przyszłości SEONZ na planecie Paradise. Działając wbrew instynktom, przystał na tę propozycję, a cała akcja skończyła się ogromnym sukcesem. Przed chwilą dowiedzieliśmy się, że nasze pierwotne zadanie również zostało zrealizowane pomyślnie. Nie groziła nam wizyta Thuranów. Teraz jednak stanęliśmy przed kolejnym śmiertelnym niebezpieczeństwem dla ludzkości. Hans Chotek z pewnością myślał, że wcale się na to nie pisał. - Sir - zwróciłem się do niego - czy chce Pokręcił głową z wyraźnym zmęczeniem, choć jeszcze przed chwilą promieniał energią. - Nie, pułkowniku Bishop, proszę poprowadzić dyskusję. - Zgarbił się lekko i posłał mi gniewne spojrzenie. Nie miałem o to pretensji. - Zna pan pana Skippyego lepiej niż ktokolwiek z nas. - Dziękuję panu. A zatem, Skippy, dlaczego, do diabła, akurat Ruharowie mieliby nasyłać na Ziemię statek w imieniu Kristangów? Przecież te dwie rasy są zajadłymi wrogami. - Rzeczywiście, tu się zgodzę - odparł Skippy. - Jednak ta wojna trwa już od bardzo dawna. Bywały dziwniejsze przypadki. Tak naprawdę ta sprawa nie załapałaby się nawet do pierwszej dziesiątki największych osobliwości. Prawda jest po prostu taka, że Ogniste Smoki płacą Ruharom za przejażdżkę. Nie mam tu, rzecz jasna, na myśli opłaty w gotówce, choć gdyby Smoki miały kartę kredytową z cashbackiem, to mogłyby nawet nieź - Skippy! - Przepraszam, trochę zboczyłem z tematu. Ogniste Smoki przekażą Ruharom planetę lub dostęp do tunelu czasoprzestrzennego w zamian za kurs na Ziemię i z powrotem. Pamiętajcie, że na terytorium Ruharów znajduje się tunel pozwalający jednostce Jeraptha dolecieć do Ziemi w niecały rok. Thuranie mogą tylko marzyć o takiej przewadze. - O - Powiodłem wzrokiem po zebranych. Nawet major Smythe był blady jak ściana. - Musimy powstrzymać kolejny statek? Nasze szanse na powodzenie wynosił Dobra, darujmy sobie. I tak zawsze byłem nogą z matmy. Niemożliwe. To było niemożliwe. - No pewnie - powiedział Skippy radosnym tonem. - Mówiąc ściślej, sądzę, że musicie zatrzymać tę łajbę, i to tak, by nikt tego nie zauważył. Jeraptha wiedzą, że thurański statek eksploracyjny został zniszczony w drodze na Ziemię. Wiedzą też, że to nie oni odpowiadali za atak. Gdyby kolejny eksplorator został zaatakowany, zniknął lub napotkał inne nadzwyczajne przeciwności, Jeraptha chcieliby się dowiedzieć, co właściwie się wyprawia w waszym pociesznym układzie gwiezdnym. To będzie coś o wiele, wręcz o cały rząd wielkości trudniejsze niż zestrzelenie jednego eksploratora. Tamto to była łatwizna. - Łatwizna? Co niby było łatwego - zacząłem, ale zaraz urwałem. Operacja wymierzona w jednostkę eksploracyjną była niewiarygodnie skomplikowana. Przekomarzanie się ze Skippym nie miało jednak sensu. - Musimy dokonać niemożliwego tak, żeby nikt się nie domyślił, że w ogóle coś zrobiliśmy? - Sir - porucznik Williams zwrócił się do mnie, nie do Choteka czy Skippyego - jak powiedział Skippy, na terenie Ruharów rzeczywiście istnieje tunel dający im dostęp do Ziemi. Czy nie moglibyśmy go zamknąć, tak jak zrobiliście to z tym najbliższym Ziemi? - Oj nie, zdecydowanie nie, poruczniku - odparł za mnie Skippy. - Mógłbym to zrobić, ale nie powinienem. Gdyby drugi tunel czasoprzestrzenny w pobliżu Ziemi zamknął się ni z tego, ni z owego, zwróciłoby to uwagę Maxolhxów i Rindhalu. A nie chcecie, żeby te dwa szczytowe gatunki zainteresowały się waszą ojczystą planetą. - Tak, panie Skippy, rozumiem - ciągnął Williams, wcale niezrażony gadaniną blaszaka. - Pomyślałem, że moglibyśmy zamknąć nie tylko dwa tunele, ale jeszcze kilka na tym obszarze, by Ziemia nie znajdowała się w samym centrum wydarzeń. I żeby wyglądało to na jakieś lokalne przesunięcia w sieci czy coś w tym stylu. - - zamyślił się Skippy. - To sprytna i innowacyjna taktyka, Williams. Jednak gdyby znał pan wszystkie fakty, zdałby sobie pan sprawę, jaki to poroniony pomysł. Odpowiedź brzmi: nie, nie powinniśmy tego próbować. Nietypowe zachowanie większej liczby tuneli to gwarancja rozbudzenia ciekawości wyższych gatunków, nawet jeśli Ziemia nie będzie pierwszym podejrzanym. Ponadto, jak już ostrzegałem Joego, im częściej majstruję przy tunelach, tym większe ryzyko, że niechcący znowu wywołam ich kaskadowe przesunięcie w sektorze. Korytarz przy Ziemi mógłby się reaktywować. A jeszcze bliżej waszej planety też jest jeden uśpiony tunel. - Nie chcemy próbować sztuczek z tunelami - zapewniłem. - Jednak to dobra inicjatywa, poruczniku Williams. Jesteśmy otwarci na pomysły. - powtarzałem, żeby dać sobie czas do namysłu. - Potrzebujemy planu, jak powstrzymać ruharski - W zasadzie to jerapthański, Joe. Ogniste Smoki będą negocjować z równymi sobie, czyli z Ruharami, ale ci z kolei będą musieli się przelecieć krążownikiem gwiezdnym Jeraptha. Choć ruharskie jednostki nadają się do podróży międzygwiezdnych dużo lepiej niż kristańskie, nie mogłyby samodzielnie polecieć na Ziemię i z powrotem. - Super. Czyli potrzebujemy planu, jak powstrzymać jerapthański okręt. Skippy, wszyscy musimy odświeżyć sobie wiedzę na temat tych istot. Powiedz Chotek uniósł rękę. - Pułkowniku, obawiam się, że jako wojskowy instynktownie szuka pan w pierwszej kolejności rozwiązania militarnego. Jak to mówią Amerykanie? ,,Dla młotka wszystko wygląda jak gwóźdź", tak? - Fakt, jest takie - odparłem ostrożnie. - Nie możemy bez końca walczyć na tej wojnie przeciwko obu stronom - Chotek obwieścił ponurym tonem coś, co było oczywiste. - W końcu napotkamy nierozwiązywalny problem. Ponadto wszelkie nasze działania muszą pozostać ściśle tajne, co dodatkowo utrudnia nam pracę. Sądzę, że tym razem powinniśmy rozważyć zaproponowanie Ruharom sojuszu. - Sir, przecież to - gdy wypowiadałem te słowa, mój mózg ryknął: ,,Nieeeeee!" w superzwolnionym tempie i próbował wciągnąć je z powrotem do moich ust. - bez dwóch zdań trudne wyzwanie - wyjąkałem. Chotek spojrzał na mnie jak rodzic karcący brzdąca. - Pułkowniku, jeśli sądzi pan, że mój pomysł jest bez sensu - zaczął, kończąc moją pierwszą myśl - proszę mi o tym powiedzieć. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest tłum potakiwaczy. Chcę szczerych, rzetelnych opinii. - Ekhm, a zatem, sir, wychodzenie do Ruharów z propozycją sojuszu byłoby bez sensu. Nie opłaciłoby się nam to i prawdopodobnie doprowadziłoby do zniszczenia Ziemi - wyjaśniałem, mówiąc o rzeczach, które wydawały mi się jasne jak słońce. Chotek rozsiadł się w fotelu i skrzyżował ramiona na piersi. - Proszę rozwinąć tę myśl. Sojusz z Ruharami i ich patronami może być naszą najlepszą, a może i jedyną nadzieją na powstrzymanie niekończącego się cyklu kryzysów i gorączkowych reakcji na nie. - Mogłoby tak być, gdybyśmy mieli do czynienia tylko z Ruharami. - Pospiesznie starałem się uporządkować myśli. Przypomniały mi się wypracowania z czasów liceum. Zawsze szły mi jak po grudzie. - Jednak cokolwiek powiemy Ruharom, dowiedzą się o tym Jeraptha, a w końcu także Rindhalu. Dość szybko doszłoby to też do uszu Maxolhxów. Powiedzmy, że spotkamy się z Ruharami i zaproponujemy sojusz. Co moglibyśmy im zaoferować, by było to warte potężnego wysiłku, jaki włożą w obronę naszej mizernej planety? - Skippyego. Moglibyśmy im zaproponować Skippyego i urządzenie Pradawnych do sterowania tunelami - powiedział Chotek, wskazując głośnik w suficie. - Wiem, wiem, Skippy zarzeka się, że zwykle milczy w pobliżu istot o zaawansowanej technologii. Może rzeczywiście tak jest, a może tak mu się tylko wydaje. Sam przyznaje, że nie do końca rozumie własne oprogramowanie. Pułkowniku, wiem, że nie podoba się panu myśl o oddaniu komuś Skippyego, i nie uważam takiego czynu za honorowy. Jednak jeśli mam wybierać między Skippym a zabezpieczeniem przyszłości rodzaju ludzkiego, stanę po stronie swojego gatunku. - - przerwałem, by zebrać myśli. Musiałem uważać, by sformułować właściwy argument. W szkole zawsze byłem na bakier z planowaniem wypracowań, bo myślałem bez ładu i składu. Nawet nie mogłem marzyć o udziale w kółkach dyskusyjnych. - W wojsku przeprowadzilibyśmy symulację takiego scenariusza, żeby sprawdzić jego najbardziej prawdopodobny wynik. Powiedzmy, że faktycznie zaoferujemy Skippyego Ruharom, a oni uwierzą, że jest on SI Pradawnych, nawet jeśli będzie milczał. Ale co potem? Rindhalu dowiedzą się, że ludzkość jest w posiadaniu urządzenia mogącego kontrolować tunele Pradawnych. I zniszczyć równowagę sił, trwającą od tysiącleci między Rindhalu a Maxolhxami. Narzędzie dające władzę nad tunelami czasoprzestrzennymi to coś, co dla Maxolhxów byłoby warte wojny w pełnej skali, bo bez niego byliby bezsilni w starciu z Rindhalu. Zgaduję, że uważaliby sterowanie tunelami za tak przełomową technologię, żeby ryzykować otwarty konflikt z Rindhalu. Mogliby posunąć się nawet do wykorzystania broni Pradawnych i sprowokowania Strażników do działania. Cokolwiek by się stało, żadna ze stron nie przejęłaby się losem Ziemi podczas galaktycznej wojny. To jasne jak cholera, że nasza ojczysta planeta zostałaby uznana za straty uboczne. Maxolhxowie spróbowaliby przejąć Ziemię lub zniszczyć nas, gdybyśmy stawili opór. Z kolei Rindhalu woleliby sami rozwalić Ziemię, niż pozwolić Maxolhxom nami rządzić. Kto wie, mogliby nawet obrzucić nas atomówkami. Obie strony wyraźnie dały do zrozumienia, że nie pozwolą dorobkiewiczom pokroju Ziemian zagrozić największym mocarstwom. Mogliby zniszczyć Ziemię tak po prostu, dla przykładu. Chotek nie obalił mojego argumentu od razu. Pochylił się i myślał przez chwilę, składając palce. Wykorzystałem jego wahanie, by naciskać dalej: - Zamknęliśmy jeden tunel i manipulowaliśmy innymi. Zniszczyliśmy lwią część grupy bojowej Kristangów, wykradliśmy thurański lotniskowiec i rozwaliliśmy inne jednostki Thuranów. Z punktu widzenia Ruharów schrzaniliśmy ich plany sprzedania Paradise i przekabaciliśmy ich tak, żeby zatrzymali planetę i zostawili tam stacjonującą grupę bojową. Żadna ze stron nie będzie nas darzyć sympatią ani nie będzie miała powodu, by nam ufać, gdy prawda wyjdzie na jaw. Za to obie będą miały aż nadto powodów, aby nas znienawidzić i żądać zapłaty. My mamy na wymianę jedynie Skippyego, który może przejść w stan uśpienia, oraz moduł Pradawnych do sterowania tunelami. Dlaczego mielibyśmy przyjąć, że Rindhalu zaoferują nam ochronę za te dary? Wiem, że ma pan na tyle doświadczenia w dyplomacji, aby nie wmawiać mi, że Rindhalu są szlachetni i zrobią to z dobroci serca. Proszę pamiętać, że oni nie muszą czekać, aż coś im oddamy. Kiedy dowiedzą się o Skippym i kontrolerze tuneli, będą mogli zwyczajnie to sobie wziąć. To - zastanowiłem się nad trafną analogią - jak przyniesienie walizki pełnej banknotów na spotkanie z dilerem narkotyków. Jeśli nie jesteśmy przynajmniej tak dobrze uzbrojeni jak diler, gość nas po prostu zabije, weźmie forsę i zatrzyma towar. - Widziałem to w telewizji, więc nie zasłużyłem na pochwały za inwencję. - To nie Bliski Wschód, a my nie negocjujemy z dwoma skłóconymi mocarstwami. Ziemia nie ma szans wziąć odwetu. Nasz świat jest całkowicie bezradny. W Galaktyce nie ma ziemskich mechanizmów kontroli i równowagi. Nie ma NATO ani ONZ. Rindhalu mogą zrobić z Ziemią, co im się żywnie spodoba, i zupełnie nic ich nie powstrzyma. Będą postrzegać technologię kontroli tuneli czasoprzestrzennych jako zagrożenie nie tylko dla ich pozycji, ale ogólnie dla swojej egzystencji. Tak samo zresztą jak Maxolhxowie. Zobaczyłem, że Chotek lekko uniósł ramiona, biorąc głęboki wdech na uspokojenie. W tej chwili na pewno nie był ze mnie zadowolony. Bałem się, że za chwilę powie, iż podjął już decyzję. Że skontaktujemy się z Ruharami, powiemy im prawdę i zaproponujemy sojusz. Jednak podczas pracy w dyplomacji zdążył nauczyć się cierpliwości. Zamiast ciągnąć spór, spojrzał w sufit i zwrócił się do Skippyego: - Czy mamy czas, żeby wrócić na Ziemię na konsultacje przed rozpoczęciem rozmów? - - powtórzył Skippy z namaszczeniem, jakby nie dowierzając, że takie słowo w ogóle istnieje. - Nie. To znaczy, zasadniczo, zdążylibyśmy wrócić na Ziemię najszybszą trasą, gdybyśmy ruszyli już teraz. Nie mamy jednak czasu na to, żeby lecieć na waszą planetę, czekać, aż wasi przywódcy się pokłócą i podniosą lament, nie podejmując żadnych decyzji, a potem wrócić w porę, żeby cokolwiek wynegocjować. Mamy akurat tyle czasu, żeby albo polecieć na Ziemię i powiadomić ludzi o problemie, albo rozwiązać ten problem. Jedno albo drugie. Sorki, Chocula. Tym razem nie zwalisz wszystkiego na innych. Już czas, żebyś stał się dużym chłopcem i dokonał trudnych wyborów, bo po to przysłały cię tu SEONZ. Nie powinno to być trudne, skoro gra idzie o los twojej planety i całej ludzkości. Dyskusja trwała jeszcze dziesięć minut. W tym czasie pokornie milczałem, chyba że Chotek zwracał się do mnie z pytaniem. Chciałem tylko, żeby odwlekał decyzję o rozmowach z Ruharami do czasu, aż mój zespół będzie mógł mu przedstawić alternatywne propozycje. W końcu Chotek zrozumiał, że dalsza gadanina nie ma zbytniego sensu. Znaleźliśmy się w dość ciężkim szoku i nie był to dobry czas na wyważone decyzje. - Niech będzie. Pułkowniku Bishop, pan i pana zespół opracujecie plan powstrzymania statku Ruharów. Nie podejmiemy żadnych działań wymierzonych bezpośrednio w chomiki, zrozumiano? - Tak jest! Pierwszy kryzys minął, a my nie zerwaliśmy się, by pognać do Ruharów z białą flagą. Uznałem to za zwycięstwo i chciałem tylko jak najszybciej zawinąć się z tego spotkania. Po zakończeniu zebrania poszczególne zespoły porozchodziły się, by przestudiować dane od Skippyego i spróbować sklecić jakiś plan, dzięki któremu Wesoła Banda Piratów dokona niemożliwego. Znowu. Major Smythe zaczepił mnie na zewnątrz sali konferencyjnej i wskazał głową w lewo. Skręciłem wraz z nim za róg. - Chcę z panem pomówić na osobności - powiedział. - W moim gabinecie, majorze - odparłem. Poszliśmy do mnie, a ja nacisnąłem przycisk ryglujący wejście, co rzadko się zdarzało. Zwykle pozostawałem wierny polityce otwartych drzwi, i to dosłownie. Każdy mógł przyjść do mnie z dowolnym problemem. Byliśmy tysiąc lat świetlnych od Ziemi, na pokładzie kradzionego pirackiego okrętu kosmicznego sterowanego przez chromowaną puszkę po piwie, więc chciałem dać załodze poczucie, że nie mam przed nimi tajemnic. Zazwyczaj. - Słucham, majorze. - Jak mówią Amerykanie, mamy niezły bajzel - odpowiedział bez uśmiechu. - Dopiero co ocaliliśmy SEONZ na Paradise i potwierdziliśmy, że Thuranie nie stanowią zagroż - Chwilowo. - Chwilowo. A teraz, być może, będziemy musieli działać przeciwko Ruharom? - Potrząsnął głową, otwierając szeroko oczy z niedowierzaniem. - Zwykle na wojnie można liczyć na jakichś sojuszników. - Zwykle na wojnie nieprzyjaciel wie, że z nim walczymy. Nasz udział musi pozostać niezauważony. Być może będzie trzeba pogrywać z Ruharami tak, by nie połapali się, że ktokolwiek z nimi walczy. Ale to jest, cholera, niewykonalne! - Chociaż... - Chociaż przecież już to robiliśmy. - Wskazałem na wejście. - Czy to już ta scena, kiedy proponuję panu szklankę szkockiej i zaczynamy planować przejęcie władzy nad światem za zamkniętymi drzwiami? Smythe wyszczerzył zęby w uśmiechu. Mógłby częściej się uśmiechać. Postawienie go nad całym zespołem SpecOps podbudowało jego ego i przysłużyło się karierze, ale nie pomogło mu bardziej się wyluzować. - Wolę irlandzką od szkockiej. Władza nad światem, sir? Cytując film z Jamesem Bondem, powiem, że świat to za mało. Jeśli pan Chotek ma rację, a sądzę, że ma, musimy zadbać o bezpieczeństwo całej Galaktyki. Dotychczas nam się to udawało. Jednak nie możemy tego ciągnąć w nieskończoność. - Racja. Kiedyś, gdy będzie czas na rozmyślania, przyda nam się plan aktywnych działań, a nie tylko odpowiedzi na aktualny kryzys - stwierdziłem, wypowiadając na głos to, co od miesięcy chodziło mi po głowie. - Każda długofalowa strategia, jaką wymyślimy, będzie wymagała aprobaty ziemskich przywódców. Nie możemy ciągle podejmować tak krytycznych decyzji samodzielnie. - Ależ możemy, pułkowniku, jeśli nie starcza nam czasu, żeby wrócić na Ziemię i czekać na ich dyskusje. - Majorze, zawsze jestem gotów naginać zasady aż do granic możliwości, ale muszę mieć na względzie hierarchię dowodzenia. - Zastanawiałem się, czy jestem wystawiany na próbę. Smythe udawał, że strzepuje jakąś nitkę ze spodni munduru. Unikał przy tym mojego spojrzenia. - Tak, wszyscy pamiętamy o hierarchii. Pierwszy szczebel tej drabiny znajduje się wysoko nad panem Chotekiem - rzekł. - Nie nadążam, majorze. - Serio, nie wiedziałem, o co mu chodzi. Chotek, rzecz jasna, został upoważniony przez ziemskie dowództwo SEONZ, ale nie zdążylibyśmy udać się na Ziemię, a potem wrócić, nie zaprzepaszczając przy tym szans na powstrzymanie Ruharów. Gdyby Chotek zakazał nam działań przeciwko chomikom, wycieczka na Ziemię z zamiarem obejścia jego poleceń trwałaby zdecydowanie za długo. - Pan Chotek posiada pisemne rozkazy od dowództwa SEONZ, dające mu pełne prawa do kierowania tą misją - przypomniał mi Smythe. - Jeśli jednak pan, pułkowniku, posiada jakieś tajne rozkazy od dowództwa, uprawniające pana do zastąpienia pana Choteka, o ile uzna to pan za konieczne do powodzenia misji i przetrwania naszego gatunku, nie byłbym w stanie zakwestionować autentyczności takich dokumentów. Na chwilę osłupiałem. - Majorze - powiedziałem w końcu powoli, wiedząc, że stąpamy po bardzo kruchym lodzie - dowództwo SEONZ na pewno dało panu kody do uwierzytelnienia wszelkich tego typu rozkazów. - Owszem, sir. Jestem również przekonany, że pan Skippy złamałby te kody w mgnieniu oka i mógłby dla pana sfałszować dowolne rozkazy, o jakich pan zamarzy. Jak już mówiłem, nie mógłbym w żaden sposób kwestionować tajnych rozkazów, gdyby pan twierdził, że otrzymał je od dowództwa SEONZ. - On ma rację, Joe - odezwał się Skippy. - Rozgryzłem te śmiechu warte szyfry, jeszcze zanim SEONZ skończyły się nad nimi biedzić. - Zaśmiał się. - Pomogła mi trochę pełna kontrola nad ich systemami danych - dodał, tym razem nieco ciszej. - Fakt, mógłbym skołować ci dowolne lewe rozkazy. - - Zamknąłem oczy, czując wzbierający ból głowy. - Major Smythe i cały jego zespół nie mogliby działać, gdyby wiedzieli, że są sfałszowane. - Aha! Tu cię mam, Joe! No coś ty, przecież nigdy nie podrobiłbym tajnej wiadomości od dowództwa. Niedoczekanie, drogi panie. To moja wersja i tego się trzymam. Czy zabrzmiało to przekonująco? Mogę spróbować jeszcze raz, tylko mi trochę podpowiedz. Całe te bunty na okrętach to trochę nie moja bajka. Ukryłem twarz w dłoniach. - Byłeś wręcz wspaniale pomocny, Skippy - jęknąłem. - No ba. Jasne, że wspaniale, Joe. Ja już tak mam. - Szczerze mówiąc, mnie nie musiałby pan zbyt usilnie przekonywać, sir - zapewnił Smythe. - Choć jeśli mamy przejmować okręt, to może rzeczywiście powinien mi pan najpierw nalać wielką szklanicę whisky. - Spytam Simms, czy ma jakąś butelkę na stanie. Majorze, musimy zaplanować powstrzymanie Ruharów przed wysłaniem statku na Ziemię tak, by nie domyślili się, że ktoś chciał pokrzyżować im szyki. Jakieś pomysły? - Jak na razie nie. Pułkowniku, skoro już jesteśmy przy stacji przekaźnikowej, chciałbym, żeby moje zespoły skorzystały z okazji i odbyły szkolenie bojowe w stanie nieważkości. Pomyślałem, że Chotekowi to się nie spodoba. - Czy może pan wziąć dwa zespoły jednocześnie? Kto ma teraz zmianę? - Powinienem mieć takie rzeczy wykute na blachę. - Hindusi i Francuzi - oznajmił Smythe. - Pogadam z Chotekiem - zapewniłem, choć domyślałem się, że się na to nie zgodzi. * Jak się okazało, byłem w błędzie. Kiedy poprosiłem dowódcę misji o pozwolenie na trening dwóch zespołów SpecOps w przestrzeni, nie kłócił się ani nie protestował. - Jeśli uważa pan, że to konieczne, puł - rzucił z niemal nonszalanckim machnięciem dłonią. Nawet na mnie nie patrzył. Gapił się raczej w przestrzeń. Napięcie, które odczuwałem, musiało się udzielić także jemu. Może nawet w większym stopniu. - Rzeczywiście tak uważam, sir. Chotek wyprostował się w fotelu i wygładził krawat. Codziennie chodził w garniturze, chyba że akurat szedł na siłownię. Cholera, mógłby się trochę wyluzować, zanim coś go rozsadzi. Miał teraz pogodniejszą minę, albo przynajmniej nie tak ponurą jak zwykle. - Chciałbym udać się na stację przekaźnikową - oznajmił. - Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego chciał poświęcać czas na wizytę na stacji. Byłem na niej. Nic specjalnego. Wewnętrzne przedziały i korytarze były mniejszą wersją przedniej części kadłuba ,,Latającego Holendra", jeszcze zanim ludzie zmodyfikowali piracki okręt, by dopasować go do swoich potrzeb. Wtedy zdałem sobie sprawę, dlaczego hrabia Chocula miałby miło spędzać czas na stacji przekaźnikowej. Po prostu chciał zmienić otoczenie. Kiedy polecieliśmy na Paradise - najpierw ponownie uruchomić działa maserowe, a potem podrzucić fałszywe artefakty Pradawnych - Chotek pozostawał na pokładzie ,,Holendra". Wtedy obawiałem się, że będzie chciał wylądować na Paradise ze mną, mieszkać w ciasnym lądowniku i podawać w wątpliwość wszystkie moje decyzje. Z jakiejś przyczyny został wtedy na okręcie, za co byłem mu bardzo wdzięczny. Nie wylądował też na Jumbo wraz z grupą desantową. Gdy teraz się nad tym zastanawiałem, doszedłem do wniosku, że każdy członek Wesołej Bandy Piratów, łącznie z ludźmi z zespołu naukowego, miał przynajmniej szansę stanąć na pokładzie stacji przekaźnikowej, przelecieć się lądownikiem czy choćby wyjść z ,,Holendra" i polatać w skafandrze. Hans Chotek był zamknięty w naszym lotniskowcu, odkąd wsiadł na pokład na orbicie okołoziemskiej. Sam czasami doświadczałem dojmującej samotności dowódcy. Często czułem się sam jak palec, mogłem otworzyć usta jedynie do Skippyego. Ale ja miałem chociaż jego, choć bywał nieznośnym dupkiem. Za to Hans Chotek był z pewnością najbardziej samotną osobą na pokładzie. Nie mógł pogadać zupełnie z nikim. Przez krótką chwilę nawet współczułem temu gościowi, który przebywał na okręcie wyłącznie po to, żeby utrudniać mi życie. - Naturalnie, sir, będzie pan mógł odwiedzić stację przekaźnikową. Kazaliśmy w niej posprzątać po bitwie. To ostatnie powiedziałem, chcąc przypomnieć, że ostro walczyliśmy o tę stację. Straciliśmy wielu ludzi, a inni zostali ciężko ranni i wciąż jeszcze nie doszli do siebie. Podczas wycieczki Chotek powinien pomyśleć o naszym poświęceniu. - Skippy powiedział, że przez najbliższe dziewięć dni nie powinna tam zawitać żadna jednostka - dodałem. - Flota Thuranów ma teraz na głowie jakąś ważną operację przeciwko Jeraptha. Zwróciłem tym jego uwagę. - Sądziłem, że Thuranie i Jeraptha ogłosili zawieszenie broni. - Warunkowe zawieszenie broni - odpowiedziałem, uśmiechając się kwaśno. - I to tylko w sektorze, w którym znajduje się Paradise. A my jesteśmy na krańcu tego sektora. Chotek parsknął śmiechem, który wydał mi się szyderczy. - W porównaniu z tym konfliktem wydarzenia na Bliskim Wschodzie zachwycają porządkiem i organizacją. Jak idzie plan przeszkodzenia Ruharom? - zapytał. - Są już jakieś postępy - skłamałem. Jeszcze nic nie wymyśliliśmy. - Potrzebujemy trochę czasu, żeby dopracować plany, zanim przedstawimy panu opcje. - W porządku, pułkowniku Bishop. Nie muszę chyba panu przypominać, że czas nagli? - Nie, sir. Nie musi pan. ROZDZIAŁ 2 Powiedziałem oficerowi dyżurnemu, że idę do swojej kwatery ochlapać twarz zimną wodą po rozmowie z Chotekiem. Jednak tak naprawdę ledwie zdążyłem dobiec do mojej o wiele za małej thurańskiej toalety, zanim wyrzygałem śniadanie. Czułem lodowate zimno i klęczałem, wstrząsany dreszczami, szokiem i skręcającym wnętrzności strachem. - Co się dzieje, Joe? - W głosie Skippyego słychać było troskę. - Nie jadłeś ostatnio żadnych nowinek kulinarnych. Wiedział, że eksperymenty z bardziej egzotyczną kuchnią naszych francuskich, hinduskich i chińskich zespołów często nie działały najlepiej na mój żołądek. Nawet brytyjskie dania z curry były dla mnie za ostre. - Nie. - Splunąłem, a potem, wciąż klęcząc, wyprostowałem się, by przepłukać usta nad umywalką. - Nie chodzi o żarcie. Czy możemy przez chwilę pogadać na poważnie? Muszę pochwalić Skippyego, że nie wygłosił jakiejś uszczypliwej uwagi o niemożliwości prowadzenia poważnych dyskusji z nieowłosionym pawianem. - Jasne, Joe. Spada ci temperatura. Zaraz będziesz miał wstrząs. Ponieważ był dla mnie wyjątkowo miły, powstrzymałem się od okrzyku: ,,No co ty nie powiesz?!", który miałem na końcu języka. - Bo jestem tak jakby wstrząśnięty. Skippy, nie wiem, czy dam radę. Nie tym razem. - Z czym miałbyś dać radę? Z puszczaniem pawi? Następnym razem spróbuj lepiej wycelować. - Nie o tym mówię. Nie wiem, czy dam radę poprowadzić kolejną misję. I znowu przyjąć na siebie taką odpowiedzialność. - Ach, Dobra, już chwytam. Stres dał ci się we znaki. Czekaj, zaraz wymyślę coś ku pokrzepieniu serc. Pamiętaj, najpierw jedna stopa, potem druga - poradził zachęcającym tonem. A ponieważ jest kompletnym złamasem, dodał: - I nie nawal tak jak ostatnio. Pamiętaj: lewa, prawa, lewa, prawa. Jeśli będziesz szedł naprzód tylko jedną nogą, to zrobisz szpagat i się wyłożysz. Głupiutka małpko. - Też cię kocham, Skippy. Ale nie pomagasz. - Sierżant Adams lepiej sobie radzi w takich sytuacjach. Co by na to powiedziała? Może coś w stylu: ,,Wstawaj, żołnierzu! Weź się w garść i rób, co do ciebie należy! Bo jak nie, twój gatunek czeka pewna zagłada". - Skippy, twoje mowy motywacyjne są do dupy - stwierdziłem. - Wcale nie zamierzałem cię motywować. To twój problem. Te fikuśne srebrne orzełki na twoim mundurze są tutaj gówno warte. Wesoła Banda Piratów to najbardziej elitarna formacja wojskowa w dziejach ludzkości. Ale ci ludzie nie podążają za tobą tylko dlatego, że tak kazało im dowództwo SEONZ. Major Smythe i jemu podobni są z tobą, bo mają pewność co do twoich możliwości. Pewność popartą doświadczeniem. Goście od zadań specjalnych widzieli, jak prowadzisz ich do zwycięstwa mimo przeciwności nie do pokonania. I to nie raz, Joe. - Skippy westchnął. - Powiem to, choć z wielkim bólem. Jesteś znakomitym dowódcą, pełnym odwagi, determinacji i inwencji. Skopałeś tyłki wszystkim kosmitom w Ramieniu Oriona. Gdybym miał obstawiać szanse tej łajby w starciu z całą Galaktyką, postawiłbym na Wesołą Bandę Piratów. Przejrzałem się w lustrze. Moja twarz odzyskiwała barwę i przestało mnie ściskać w żołądku. - Dzięki, Skippy. To była świetna przemowa. - Ale jeśli komukolwiek ją powtórzysz, wszystkiego się wyprę. Cholera, teraz to mnie zbiera się na cofkę. - Jakże mi przykro. A zatem - wyprostowałem się - wystarczy się zastanowić, jak by tu znowu dokonać niemożliwego. - Kurde, Joe, sam nie wierzę w to, co powiem. Nie musisz sam jeden wszystkiego wymyślać. Jeśli potrzebujesz pomocy w zaplanowaniu tajnej operacji, na pokładzie jest ktoś z doświadczeniem. Nie rozmawialiśmy o tym, ale chyba wiesz, kogo mam na myśli. Wielu z naszych żołnierzy do zadań superekstraspecjalnych miało do czynienia z operacjami pod przykrywką, zarówno wpisanymi do swoich oficjalnych akt, jak i takimi, o których Skippy dowiedział się, hakując wszelkie możliwe elektroniczne systemy danych na Ziemi. Oczywiście blaszak przekazał mi wszystkie poznane informacje o kandydatach do załogi, stawiając mnie w nieco niezręcznej sytuacji. Dwóch żołnierzy z zagranicy było zaangażowanych w działania przeciwko interesom Stanów Zjednoczonych. Podczas operacji nie zginęli żadni Amerykanie, jednak wiedza o wyczynach tej dwójki spędzała mi sen z powiek. Koniec końców dopuściłem ich do Wesołej Bandy Piratów i nigdy nie wspomniałem o tym ich dowódcy. Siły Ekspedycyjne ONZ miały być jednostką międzynarodową reprezentującą całą ludzkość i musiałem przyjąć do wiadomości, że żołnierze innych narodowości mieli wobec swoich ojczyzn takie same patriotyczne uczucia, jak ja wobec USA. Nie wpuściłbym na pokład żadnego zbrodniarza wojennego. Poza tym, aby bronić wszystkich Ziemian, potrzebowaliśmy najbardziej oddanych i najskuteczniejszych żołnierzy i pilotów, jakich mogliśmy znaleźć. - Większość członków naszej załogi brała udział w tajnych operacjach, Skippy. Dlatego nazywa się ich siłami specjalnymi. - Nie mówię o siłach specjalnych, Joe. Przecież wiesz, kogo mam na myśli. - Ach A skąd niby wiesz, że ja to wiem? - Skippy zaręczał, że nie umie czytać mi w myślach, jednak czasem miałem co do tego wątpliwości. - Tak naprawdę nie byłem całkiem pewien, że o tym wiesz, aż do teraz. Powiedzmy, że pomimo ogólnie słabej opinii, jaką mam na temat zdolności twojej mózgownicy, założyłem, że się domyślisz. - To miał być komplement? - A z jakiej racji? - Och! - Przewróciłem oczami. - Z żadnej. Dobra, dzięki. Skorzystam z twojej rady. - Świetnie. A kiedy następnym razem zbierze ci się na wylewanie żali do srebrnego ucha - thurańskie kible były srebrne, a nie białe - postaraj się trafić w cel. Teraz muszę zawołać kolejnego robota serwisowego, żeby umył podłogę. Fuj! * Na szkolenie Smythe przygotował operację, podczas której Hindusi najpierw udali się lądownikiem na stację przekaźnikową, a potem wystartowali w stronę ,,Latającego Holendra", używając plecaków odrzutowych. Oczywiście z całego serca żałowałem, że nie mogę im towarzyszyć i sobie polatać, tylko muszę gnić w gabinecie. Zespół francuski był na zewnątrz ,,Holendra", ale pozostawał w polu maskującym, gotowy do wylotu i przechwycenia hinduskich spadochroniarzy kapitana Chandry. Domyślałem się, że kapitanowie Chandra i Giraud założyli się o to, czyj zespół ,,wygra". Byłem pewien, że prawie wszyscy na pokładzie woleliby przyłączyć się do zabawy, zamiast tkwić na okręcie. Zapewniliśmy sobie takie komfortowe warunki, na jakie pozwalała nasza piracka łajba, ale przesiadywanie na pokładzie zdążyło nam się już znudzić. Większość załogantów mogła pójść na przerwę. Ja spędziłem dzień głównie w sali konferencyjnej z kadrą oficerską. Łamaliśmy sobie głowy nad tym, jak powstrzymać Ruharów przed sprowadzeniem Ognistych Smoków na Ziemię. Jak na razie Skippy - nie bez racji - obalał każdy z naszych durnych pomysłów. Pomyślałem, że już samo wysadzenie thurańskiego eksploratora zmierzającego na Ziemię stanowiło trudne zadanie. Teraz było o wiele gorzej. Przy operacji przeciwko Thuranom byliśmy w stanie otwarcie użyć siły, a ,,jedyną" komplikacją było dopilnowanie, by zielone ludziki nigdy nie dowiedziały się, kto i dlaczego rozwalił ich łajbę. Wtedy wydawało nam się to niewykonalne. Teraz z tęsknotą wspominałem tamte stare, dobre czasy. Jedyny plus był taki, że Hans Chotek opuścił ,,Holendra". Lądownik zabrał na stację przekaźnikową jego, major Simms i doktora Friedlandera wraz z hinduskim zespołem do zadań specjalnych. Chotek zażyczył sobie eskortowania przez Simms, a nie kogoś z zespołu SpecOps od Smythea. Myślę, że przy Simms czuł się pewniej. Być może nie uznawał jej za prawdziwego żołnierza, bo była oficerem logistycznym. Co zaś do Friedlandera, to sądzę, że Chotek wziął go ze sobą, żeby nie być jedynym cywilem. Albo po prostu zdawał sobie sprawę, że Friedlander również zasługiwał na szansę wyrwania się z okrętu. Obserwowałem szkolenie z BCI. Porucznik Williams z SEALs dyżurował na stanowisku dowodzenia. Sierżant Adams miała zmianę przy czujnikach. Zwykle w centrum pracowali piloci, ale konieczny był trening przekrojowy. Adams monitorowała postępy Hindusów, którzy wyruszyli ze stacji i teraz zmierzali w stronę ,,Latającego Holendra" wyposażeni w plecaki odrzutowe. Usłyszałem, jak sierżant cicho wzdycha, i stanąłem obok niej. - Wiem, wiem, też chciałbym tam być - szepnąłem. - Miło by było opuścić okręt, sir - przyznała. Adams i ja odwiedziliśmy Paradise, choć musieliśmy pozostawać tam w ukryciu. Nasza dwójka, wraz z garstką innych, mogła chodzić pod błękitnym niebem i oddychać niefiltrowanym powietrzem. Z majorem Smytheem zanurkowałem przez kosmos na planetę Jumbo. Jednak większość załogi albo tkwiła na okręcie, albo w najlepszym razie trenowała w przestrzeni kosmicznej. Fani ,,Star Treka" fantazjujący o podróżach ,,Enterprise" nie wiedzą, jak to jest spędzać miesiąc za miesiącem na pokładzie. W filmie od czasu do czasu niewielka grupa ląduje na niebezpiecznej planecie, gdzie Bezimienny Załogant Numer Cztery ginie pożarty przez jakąś bestię. Być może ci goście w czerwonych bluzach nie byli głupi, tylko po prostu rozpaczliwie pragnęli choć na chwilę zejść z tej cholernej łajby. Czasami wydawało mi się, że do sterowania ,,Holendrem" lepiej od pilotów nadawaliby się marynarze okrętów podwodnych. Lotnicy oglądali błękit nieba i stawali na pewnym gruncie po krótkim locie. Piloci marynarki, choć spędzali sporo czasu na morzu, mogli wejść na pokład startowy i podziwiać horyzont. Za to załogi okrętów podwodnych były przyzwyczajone do spędzania wielu miesięcy w morskich głębinach, w klaustrofobicznie ciasnej stalowej puszce. Właśnie tak nam się żyło na pokładzie ,,Holendra". - Sierżancie, a może byś Nie zdążyłem dokończyć myśli. Rozbrzmiał wewnętrzny alarm ,,Latającego Holendra". Był to wciąż alarm ze ,,Star Treka", który Skippy wgrał do systemu na prośbę Adams. Zanim mogłem skupić się na wyświetlaczu statusu, Skippy wydarł się przez głośniki: - Przyleciał lekki thurański krążownik! Jest dwadzieścia sekund świetlnych od stacji! Popatrzyłem na ekran. Zobaczyłem nową, jaskrawą ikonę, której wcześniej tam nie było. Znajdowała się po drugiej stronie stacji przekaźnikowej i wyłoniła się w jednym z punktów skoku, w którym statki nie mogły zakłócać pracy nadajnika stacji. Miejsce parkingowe ,,Holendra" zostało wybrano właśnie dlatego, że przylatujące jednostki miały omijać ten obszar i ponieważ stacja częściowo maskowała nas przed czujnikami. - Widzą nas? - zapytałem, biegnąc na mostek, gdzie porucznik Williams zaklepał dla mnie fotel dowódcy. - Na razie nie - oznajmił Skippy. - Nasze pole maskujące działa, a poza tym nie wolno tu używać aktywnych pól czujnikowych, aby nie zakłócały działania stacji. Ale Thuranie wypatrzyli nasz lądownik i zespół Hindusów. W praktyce widzą tylko kilka kristańskich zbroi z plecakami odrzutowymi. Bardzo ich to ciekawi. Do tego stopnia, że domagają się wyjaśnień od stacji i aktywowali tarcze. - Powiedz im, ż - Już im powiedziałem, że kristańskie pancerze są puste i że to eksperyment w ramach zaawansowanych badań i rozwoju, dotyczący zdalnego przejmowania kontroli nad kristańską technologią. Steruję nimi tak, by je usztywnić, a wizjery są teraz nieprzezroczyste, więc Thuranie nie zobaczą ludzkich twarzy. Staram się też zamaskować ciepłotę ciała i inne dowody na to, że ktoś jest w środku. Ludzie kapitana Chandry znają sytuację i milczą. Joe, jak na razie Thuranie łykają ten mój kit, ale nie sądzę, żebym mógł to ciągnąć dłużej niż przez minutę. Mogliby użyć na zespole Chandry sondy z wiązką promienia i połapać się, że w tych kombinezonach są ludzie. Mój brak doświadczenia dał o sobie znać, kiedy straciłem czas na durne pytanie: - Co, do cholery, robi tu ta łajba? - W sąsiednim sektorze była bitwa z Jeraptha. Skończyła się remisem, ale kilka thurańskich jednostek doznało poważnych uszkodzeń. Ta również. Ten lekki krążownik eskortował parę okrętów wymagających pilnych napraw, więc wysłano go na zwiad. A w ciągu godziny zjawią się tu te dwa okręty, plus czternaście innych jednostek bojowych. - Dobra, - Gorączkowo usiłowałem zebrać myśli. Moglibyśmy wykonać skok ,,Holendrem" i porzucić Hindusów. A także Choteka, Simms i doktora Friedlandera. Cholera, i jeszcze Francuzów. Choć Giraud i jego spadochroniarze byli w pobliżu, pozostawali poza statkiem, unosząc się w przestrzeni. Gdybyśmy skoczyli, zabiłyby ich zakłócenia pola skoku. - Nie zostawimy naszych ludzi - oznajmiłem, mówiąc bardziej do siebie niż do innych. - Musimy rozwalić ten okręt. Mówiłeś, że są dwadzieścia siedem sekund świetlnych stąd? - Właśnie tak - potwierdził Skippy, nie tracąc czasu na przypomnienie, że to wszystko mogłem wyczytać na ekranie. - A więc cokolwiek zrobimy, Thuranie nie będą o tym wiedzieć przez dwadzieścia siedem sekund? Ile czasu zajęłoby oddalenie się na tyle, żeby Giraud i inni przeżyli nasz skok? - Trzydzieści cztery sekundy, jeśli ma to być bezpieczne, ale dalibyśmy radę w minimum dwadzieścia jeden sekund, jeśli skompresuję nasze pole skoku. - Pilot! Daj znać Giraudowi, co robimy, i startuj! Skippy, musimy wskoczyć prosto na ten okręt i uderzyć z całych sił, zanim zdąży zareagować. - Zrobię, co mogę Joe. - Lotniskowiec szarpnął się, gdy piloci wprowadzili kurs wybrany przez Skippyego i wrzucili napęd awaryjny. - Broń jest zaprogramowana do strzału na twoje polecenie. Skok też gotowy. Odliczam. Osiemnaście sekund do skoku. Siedemnaście. Szesnaś * Nie było czasu na planowanie ani debatowanie ze Skippym. Musiałem ufać, że wie o manewrach bojowych w kosmosie więcej niż my. Po dwudziestu jeden sekundach odczuwalnego przyspieszenia ,,Holender" wykonał skok. Łatwiej było zachować precyzję, jeśli skok był krótki i wynosił poniżej pół minuty świetlnej, ale tym razem Skippy musiał działać jeszcze precyzyjniej niż kiedykolwiek i stawić czoła przeszkodom stwarzanym przez mechanikę kwantową. Skippy wyjaśnił później, co próbował zrobić, a co w rzeczywistości się stało. Thurański okręt włączył tarcze. Skippy wiedział, że jednostka doznała sporych uszkodzeń podczas bitwy i miała pewne słabe punkty w systemach obronnych. Tak czy inaczej, stosunkowo słabe działa maserowe naszego odbudowanego lotniskowca kosmicznego i żałośnie nieliczne rakiety przeciwokrętowe nie dawały pewności, że rozwalimy lub unieszkodliwimy wroga przy pierwszej salwie. Drugiej szansy moglibyśmy nie dostać. Nawet uszkodzony lekki krążownik mógłby roznieść naszą piracką łajbę na kawałki lub schwytać nas w pole tłumiące i zmasakrować wedle własnego uznania. Przed zadaniem ciosu musieliśmy załatwić osłony. Jedynym sposobem był skok tak bliski, by horyzont zdarzeń naszego wewnętrznego tunelu skokowego zazębił się z osłonami nieprzyjaciela i wywołał kaskadową awarię generatorów tarcz. Była to kompletnie desperacka taktyka i z tego, co wiedział Skippy, nikt wcześniej tego nie próbował. Naturalnie aż się palił, by być pierwszym. - Pięć. Cztery - odliczał Skippy. - Potrzymaj mi piwo i patrz. - ,,Potrzymaj mi piwo"? Serio? - Jeden. Skaczemy! * René Giraud zamrugał, aby pozbyć się mroczków i błysków światła przemykających mu przed oczami. Choć wizjer kristańskiej zbroi zmatowiał przed skokiem ,,Latającego Holendra", intensywne światło i promieniowanie ciężkich cząstek z tunelu skokowego uderzyło w niego i jego zespół. Głos komputera zainstalowanego w skafandrze, zwany przez Amerykanów pieszczotliwie Ględzącą Betty, ostrzegał o narażeniu na promieniowanie i uprzejmie informował, że leki przeciwpromienne, zwykle podawane przez kombinezon, aktualnie są niedostępne. Betty poradziła Giraudowi, by jak najszybciej zasięgnął pomocy lekarza. Powtarzała tę wskazówkę co cztery sekundy, aż wreszcie Francuz znalazł sposób, żeby wyłączyć tę cholerę. - Merde - zaklął do siebie Giraud, a jego głos rozszedł się głośnym echem w hełmie. Skafander nie zawierał leków na promieniowanie, ponieważ zostały stworzone z myślą o biochemii Kristangów i byłyby trujące dla ludzi. Skippy, kosmiczna sztuczna inteligencja, zaręczał, że pracuje nad modyfikacją pancerzy z wykorzystaniem medycznych nanobotów odpowiednich dla człowieka, jednak Giraud wiedział, że na okręcie cienko było z zapasami dla tych urządzeń. Był pewien, że jeśli wróci na okręt, szalony naukowiec imieniem Skippy poleci swoim straszliwym robotom medycznym przeprowadzić zaawansowane zabiegi, aby uleczyć ciało René ze szkód wyrządzonych przez promieniowanie. O ile wróci na pokład. I jeśli ,,Holender" w ogóle przyleci z powrotem. Nie wiedział, co stało się z pirackim lotniskowcem. Otrzymał ostrzeżenie o thurańskim lekkim krążowniku, który wyskoczył z tunelu blisko stacji przekaźnikowej. Skafander to potwierdził, migając mu przed oczami ikonką na wizjerze. ,,Latający Holender" odleciał, podczas gdy ludzie Girauda zajeżdżali plecaki odrzutowe, zmierzając w przeciwnym kierunku, dopóki nie otrzymali rozkazu, by oszczędzać paliwo. Śmiesznie mały dodatkowy dystans, jaki mogliby przebyć, gdyby plecaki działały z pełną mocą, był bez znaczenia, a każda uncja paliwa mogła później okazać się na wagę złota. Giraud sprawdził godzinę w lewym dolnym rogu wizjera. Od skoku gigantycznego, wrzecionowatego okrętu upłynęło niecałe pół minuty, jednak Francuzowi czas się dłużył. Przez pierwsze dziesięć czy piętnaście sekund wirował bezwładnie, kompletnie zdezorientowany. Kiedy włączył automatyczny stabilizator plecaka, żyroskopy powstrzymały obroty i René poświęcił kilka cennych sekund na skontrolowanie stanu kombinezonu i plecaka oraz na wyłączenie Ględzącej Betty, zanim zdążył ogłuchnąć od jej trajkotania. - Zespół - odezwał się Giraud - zgłaszać się... Wizjer, który właśnie odzyskał przezroczystość, znowu przeszedł w tryb ochronny. Wyświetlacz po wewnętrznej stronie pokazał Giraudowi krótką, zażartą bitwę kosmiczną, rozgrywającą się w pobliżu, a następnie eksplozję okrętu i rozbłysk promieni gamma, niemal dokładnie w tym samym czasie. - See-lonce - zarządził Giraud, używając międzynarodowego, standardowego hasła oznaczającego ciszę w eterze, po czym wyłączył nadajnik. Jeden okręt kosmiczny wybuchł, a drugi wykonał skok, lub przynajmniej podjął taką próbę. Który z nich został zniszczony? Może oba? Czujniki skafandra nie potrafiły dokładnie określić, co zaszło dwadzieścia siedem sekund świetlnych dalej. Wybuch był tak gwałtowny, że nie dało się oszacować szkód. Giraud nie zapatrywał się zbyt optymistycznie na szanse ich lotniskowca w starciu z krążownikiem, chyba że Skippy był w stanie wykonać parę sztuczek w trybie bardzo pilnym. Podczas szkolenia przekrojowego w bojowym centrum informacyjnym Skippy wyjaśnił, że każdy napęd skokowy posiada unikalną sygnaturę pozwalającą zidentyfikować typ jednostki, a nawet konkretny okręt, jeżeli zna się charakterystykę jego skoku. Komputer skafandra nie potrafił analizować sygnatur skoków, a dzięki czarom Skippyego ślad ,,Holendra" ulegał drobnym zmianom z każdym skokiem, aby nikt nie mógł zidentyfikować ani ścigać kradzionego lotniskowca. René przyznał więc w duchu, że nie wie, czy jego okręt przetrwał. Co powinien zrobić, gdyby obie jednostki przepadły? Skontaktować się z kapitanem Chandrą od hinduskich spadochroniarzy i sprowadzić oba zespoły na stację? Byłoby to tylko tymczasowe rozwiązanie, bo bez jednostki, która mogłaby odstawić ich do domu, i tak byli skazani na zagładę. Weszliby na stację w celu uruchomienia procedury jej samozniszczenia i wymazania wszelkich dowodów ludzkich podróży przez Galaktykę. Oraz unicestwienia samych ludzi, włączając Choteka i jego zespół. Jeżeli to ,,Latający Holender" eksplodował, thurański krążownik mógł nadal być w pobliżu albo wkrótce powrócić. Również w takim razie sprawą priorytetową byłoby zatarcie śladów aktywności człowieka. A nawet w przypadku przegranej Thuranów, jeśli ,,Holender" doznał przy tym takich uszkodzeń, że nie mógł wrócić, Giraud, jego ludzie, Hindusi i Chotek byli zdani na siebie i mieli tylko jedno wyjście. Zdecydował, że trzeba się przygotować na najgorsze, ale mieć nadzieję na najlepsze. Skafander pozostawał usztywniony w pozycji obronnej, gdy Girauda omiatały lekkie i ciężkie cząstki po wybuchu dwadzieścia siedem sekund świetlnych od niego. Potem wizjer znowu stał się całkiem przejrzysty. Albo przynajmniej prawie całkiem. Fragmenty zasłony były szare lub czarne. Po bokach migały ikony ostrzegawcze. Wystarczyło szybko je przejrzeć, by wiedzieć, że kombinezon jest uszkodzony. Plecak odrzutowy ucierpiał najbardziej i przeszedł na automatyczne obroty, chroniąc swoją masą delikatne ciało Girauda przed ciężkimi, napromieniowanymi cząstkami. Komunikacja z komputerem plecaka była trudna do zrozumienia. René stwierdził, że działa tylko jedna dysza, przez co mógł jedynie bez sensu latać w kółko. Wkurzony na skomplikowaną kosmiczną technologię, która dała plamę, Francuz skupił się na czujnikach skafandra. Choć były częściowo oślepione, i tak mógł zobaczyć migające ikony, wskazujące ostatnią zgłoszoną pozycję jego zespołu, ludzi Chandry i stacji przekaźnikowej. Uszkodzone czy nie, czujniki z pewnością byłyby w stanie wykryć rozbłysk promieni gamma, gdyby krążownik wskoczył do tunelu, jednak wyświetlacz wizjera nie podawał żadnych takich danych. Wiedząc, że thurańska jednostka może w każdej chwili zawisnąć nad nimi, Giraud skorzystał z okazji. - See-lonce fini - oznajmił. - Zespół, podawajcie swoją sytuację. Zgłosili się wszyscy członkowie zespołu poza jednym. Wyświetlacz Girauda pokazywał, że milczący spadochroniarz żyje, ale prawdopodobnie jest nieprzytomny. René był zszokowany, gdy zobaczył, jak bardzo rozproszyli się jego ludzie, zmierzając we wszystkie strony z prędkością doprowadzającą plecaki na skraj wydajności. Zakłócenia przestrzenne spowodowane przez tunel skokowy nie tylko skąpały Francuzów w promieniowaniu, ale także rozrzuciły ich jak motyle wśród wichury. W całej drużynie tylko jedna kobieta miała w pełni sprawny plecak. Giraud polecił jej podlecieć do faceta, z którym nie było kontaktu. W razie potrzeby mogłaby użyć własnego plecaka, by przetransportować rannego spadochroniarza na stację, gdzie uzyskałby konieczną pomoc medyczną. - Kapitanie Chandra, proszę odpowiedzieć - powiedział Giraud. Chandra odezwał się po kilku sekundach. Sam miał sporo kłopotów z własnym zespołem. Choć Hindusi byli w bezpieczniejszej odległości od przestrzennych i radiacyjnych sensacji wywołanych przez tunel skokowy ,,Holendra", unosili się także bliżej powybuchowych ciężkich cząstek. Dwóch ludzi nie reagowało na wezwanie. Wszystkie plecaki nawaliły, a lądownik właśnie zbierał załogę. - Nie - odparł Giraud, gdy Chandra zaproponował, że okręt podleci po jego ludzi. Lądownik typu Myszołów był mniejszym z dwóch thurańskich modeli i ledwo mógł pomieścić Hindusów. - Najlepiej będzie, jeśli dowieziesz swój zespół na stację i przygotujesz ją na samozniszczenie. Wyślij po nas lądownik, kiedy będziesz mógł. - Jesteś pewny, René? - zapytał drugi dowódca spadochroniarzy. - Tak. Komputer mojego skafandra mówi, że i tak umrę, jeśli nie wyleczę choroby popromiennej. - Parsknął w przypływie wisielczego humoru. - Jeśli tak będzie, wolałbym zostać tutaj, zamiast paskudzić swoim truchłem stację przekaźnikową. - Dobra. - Chandra zdobył się na wymuszony śmiech. - Nas też mocno napromieniowało po tym wybuchu. Oby doktor Skippy chodził na wizyty domowe. René, poleciłem swoim ludziom oczekiwać na uruchomienie protokołu Sandman. - Ja tak samo - potwierdził Giraud. Gdyby ktokolwiek z Wesołej Bandy Piratów został schwytany, najlepiej byłoby odpalić atomówkę, by wymazać nawet ślady DNA. W razie niepowodzenia nikt nie mógł pozwolić wziąć się żywcem do niewoli. Podczas każdej misji poza okrętem każdy żołnierz i pilot miał na karku małą kropkę, będącą rodzajem zaawansowanej samobójczej pigułki. Była to mała, gęsto upakowana zbitka nanocząsteczek. Według Skippyego aktywowanie ,,samobójki" spowodowałoby przesłanie impulsu elektrycznego do pnia mózgu właściciela, gwarantując natychmiastową i bezbolesną śmierć. Następnie kropka miałaby wypuścić do mózgu nanoroboty, przepływające naczyniami krwionośnymi do najważniejszych punktów, by jednocześnie otworzyć ogień i usmażyć wszelkie zapisy wspomnień i synapsy w galarecie z szarej materii, znanej jako ludzki mózg. Skippy zapewniał Hansa Choteka, że nawet superzaawansowana technologia Maxolhxów nie byłaby w stanie wydobyć żadnych wspomnień z takiej jajecznicy. Rene Giraud przywykł do ,,samobójki" przyczepionej u podstawy czaszki - była niemal niewyczuwalna, choć zawsze miał świadomość jej niepokojącej obecności. Kropkę mógł aktywować noszący lub - zdalnie - dowolny dowódca posiadający kody dostępu. Pod koniec każdej tego typu misji, nawet jeśli było to szkolenie, Francuz z ulgą zeskrobywał kropkę ze skóry i wrzucał ją do pudełka. Skippy twierdził, że ,,samobójka" nie wyrządza żadnych szkód, poza tymi oczywistymi, jednak Giraud był przekonany, że biorąc prysznic po akcji, czuje podrażnienie skóry. Choć jednocześnie musiał przyznać, że u nikogo nie widział na karku wysypki w miejscu, do którego przyczepiono kropkę. Obserwował na wizjerze ikonę oznaczającą myszołowa krążącego i zbierającego Hindusów. Stacja przekaźnikowa nie odpowiadała, co było dziwne i niepokojące. Nie było również rozbłysku gamma wywołanego przez morderczy okręt kosmiczny. Minuty mijały, a Giraud skupiał się przede wszystkim na tym, żeby pozostać nieruchomym, bo każdy ruch wprawiał go od razu w obroty. Żyroskopy stabilizujące plecaka albo już nie działały, albo komputer nie był w stanie ich kontrolować. Latająca maszyna przyczepiona do pleców była teraz tylko bezużytecznym kosmicznym złomem. Francuz polecił swoim ludziom trzymać się plecaków. Gdyby ,,Holender" jednak wrócił, lepiej by było, żeby lądowniki zebrały załogę i urządzenia jednocześnie, a nie oddzielnie. Giraud był pewien, że jeśli lotniskowiec jakimś cudem się zjawi, pułkownik Bishop będzie chciał zawinąć się stąd jak najszybciej. Rozbłysk gamma! Nie tak blisko, żeby zafundować im kolejną szkodliwą dawkę promieniowania, ale na tyle, żeby coraz bardziej zawodne czujniki skafandra mogły zidentyfikować okręt. Giraud zebrał się w sobie, by wydać samobójczy rozkaz. * ,,Latający Holender" skoczył. Zwykle wiem o tym tylko dlatego, że wyświetlacz na mostku mówi mi, że przeszliśmy z jednej międzygwiezdnej pustki w drugą. Od czasu do czasu kiedy skaczemy, jakaś gwiazda staje się rozjarzonym dyskiem, a nie tylko bladym punktem. Albo gdzieś z boku ekranu wyłania się planeta. Tym razem wyskoczyliśmy tak blisko wrogiego krążownika, że praktycznie prosto na niego! Nie potrzebowałem wyświetlacza. Wystarczyło, że wyjrzałem przez okno, by odczytać numer rejestracyjny na burcie jednostki nieprzyjaciela. Serce podeszło mi do gardła, gdy sunęliśmy tuż obok, zdecydowanie za blisko. Przez ułamek sekundy bałem się, że Skippy coś pochrzanił i zaraz się zderzymy. A potem rozpętało się piekło. Kiedy tarcze krążownika padły pod wpływem zakłóceń przestrzennych wywołanych przez nasz tunel, odpalone przez nas masery wgryzły się w odsłonięte poszycie kadłuba, przebijając się aż do pokładu. Wtedy, przy pierwszej salwie, rozwaliliśmy dwa z naszych niemożliwych do wymiany dział maserowych, gdy Skippy przekierował energię bezpośrednio z kondensatorów napędu skokowego do ich wzbudnic. Wzbudnice nie były w stanie przyjąć aż tyle energii wejściowej, więc wybuchły tuż po sprezentowaniu naszym przeciwnikom pokaźnej dawki gigadżuli maserowej mocy. ,,Holender" poruszał się z taką prędkością, że mogliśmy oddać tylko jeden precyzyjny strzał maserami, więc za śmiercionośnymi promieniami posłaliśmy cztery rakiety. Nie wiedziałem o tym, ale Skippy zaprogramował je tak, by wyskoczyły z wyrzutni, jeszcze kiedy nasza łajba była w tunelu. Thurańskie pociski są inteligentne. Nie mają samoświadomości, ale potrafią działać samodzielnie. Gdyby były świadome, to pewnie myślałyby sobie coś takiego: ,,Co jest, kurna? Czemu wylatuję, skoro jeszcze jesteśmy w tunelu? Ze wszystkich No nie wierzę! Przeżyłem. Super. To gdzie ten cel? Oż cholera jasna, lecę prosto na niego! Tarcze są? Nie ma? ale programowali mnie na mocne osłony. I ogień defensywny z dział maserowych. Tu nic takiego nie ma. Dobra, to co mam W kadłubie jest taka fajna dymiąca dziura. Może tam polecę. Tak, świetny pomysł. Hej, całkiem tu przytulnie. Chociaż Thuranie mogliby sobie skombinować jakąś pomoc do sprzątania. Dobra, miło było, ale pocisk ma swoje obowiązki, nie? Teraz kiedy przebiłem się pod kadłub wroga, mogę ustawić głowicę na szerokie ". Z czterech odpalonych rakiet dwie całkiem chybiły, bo zakłócenia z tunelu zdezorientowały ich systemy celowania. Jedna została przechwycona i zniszczona przez obronne działo maserowe, które jakimś cudem pozostało sprawne i skupiło się na nadchodzącym zagrożeniu. Nawet w swoich ostatnich chwilach pocisk zdążył odpalić ładunek kumulacyjny, rozwalając działo i dwadzieścia metrów kadłuba nieprzyjacielskiej jednostki. Jedyna ocalała rakieta zanurkowała w dziurę wypaloną przez nasze masery i wybuchła po dotarciu do trzeciego poziomu pod poszyciem. Gdyby nasi piloci nie wykonali awaryjnego skoku na oślep, odłamki po wybuchu lekkiego krążownika rozniosłyby ,,Latającego Holendra" na strzępy. Skok był ciężki - może nie tak katastrofalny jak wtedy, gdy uciekaliśmy przed eskadrą thurańskich niszczycieli podczas naszej drugiej misji, jednak statkiem rzucało i trzęsło, a ja słyszałem, jak konstrukcja zgrzyta, wyginając się niepokojąco. Wyłoniliśmy się siedem milionów mil od stacji przekaźnikowej, o wiele dalej, niż zamierzaliśmy. - Jesteśmy cali? - zapytałem z obawą. Wiele wskaźników statusu na głównym wyświetlaczu mostka pogasło lub migało. - W większości cali. - Nawet Skippy sprawiał wrażenie zmartwionego. - Co to było, do cholery? - wrzasnąłem łamiącym się głosem. - Ten skok? Zainicjowaliśmy go dużo bliżej krążownika, niż się spodziewałem, a jego masa zaburzyła horyzont zdarzeń w sposób, którego nie mogłem przewidzieć. Przez to rzuciło nas daleko od punktu, który zaprogramowałem, i oberwaliśmy przy przelocie przez tunel. Zabrałem się już za ocenę szkód. - Możemy znowu skoczyć? - Szesnaście thurańskich okrętów miało zjawić się przy stacji przekaźnikowej w ciągu godziny, a my nie mogliśmy w takim czasie przebyć siedmiu milionów mil. Bez kolejnego skoku nie zdołalibyśmy uratować Francuzów i Hindusów. Ani grupy Choteka. - Możemy wskoczyć z powrotem za parę minut. Reguluję teraz cewki napędowe. Dobra, mam już wstępny raport o uszkodzeniach. Nie wygląda to różowo, ale jakoś damy radę. Potem stąd spadamy. * - Bonjour, René! - Gdy głos Skippyego zabrzmiał w głośnikach skafandra Girauda, Francuz wzdrygnął się, ale jednocześnie poczuł ulgę. - Koniec odpoczynku. Wiem, że wy, Francuzi, macie z pięćdziesiąt dodatkowych dni wolnych w roku, ale pora wracać do pracy, nest-ce pas? Tęskniłeś? - Skippy. - Giraud śmiał się niemal histerycznie przez dłuższą chwilę, zanim w końcu się opanował. - Tak się cieszę, że cię słyszę, że nawet nie przeszkadza mi, że jesteś, jak to ujął pułkownik Bishop, kompletnym dupkiem! - René! Dopiekłeś mi do żywego. Cóż, Francuzi słyną z braku ogłady, więc postaram się nie brać tego do siebie. Pułkownik Joe wysyła już lądowniki po waszych ludzi. A tak na poważnie, sprawdziłem czujniki waszych skafandrów. Wszyscy potrzebujecie leczenia po napromieniowaniu. Ambulatorium już czeka. - Będzie nas leczył doktor Skippy? - Giraud westchnął. - Mamy jakieś inne opcje? - Co powiesz na długą śmierć w męczarniach? - Aha. W takim razie umówię się na wizytę u doktora Skippyego. - Cudnie! Nie pożałuje pan, kapitanie Giraud. Mogę uprzyjemnić rekonwalescencję wykonywaniem szerokiego wachlarza utworów muzycznych. - Merde! A mogę jednak wybrać tę śmierć w męczarniach? - Niestety nie. - To może od razu otworzę hełm? - Daj spokój, René. Przecież uwielbiasz słuchać, jak śpiewam - powiedział Skippy, po czym przeszedł do wykonywania ,,Marsylianki". - Allons enfants de la Patrie, le jour de gloire est arrivé! - Sacrebleu - jęknął pod nosem Giraud, poszukując układu sterowania głośnikami. Układu, który Skippy, rzecz jasna, zdalnie wyłączył, by móc kontynuować swój świergotliwy, mocno fałszywy popis wokalny: - ...nous de la tyrannie. Lé ROZDZIAŁ 3 Wykonaliśmy skok z powrotem do stacji przekaźnikowej, kiedy boty Skippyego pobieżnie połatały nasz napęd skokowy. Gdy one uwijały się jak w ukropie przy naprawach umożliwiających skok bez ryzyka eksplozji, ja pochylałem się nad meldunkami o rannych i uszkodzeniach łatwo zauważalnych dla załogi. Na miejscu natychmiast wysłałem lądowniki po zespół francuski. Hindusi już wracali na pokład, ale Francuzi byli rozproszeni, bo najpierw ostro dodaliśmy gazu, a potem tunel skokowy wyorał dziurę w czasoprzestrzeni. Giraud zgłosił, że jego ludzie zostali ranni, gdy miotały nimi zakłócenia czasoprzestrzenne. Z kolei Skippy oświadczył, że będzie musiał wyleczyć wszystkich Francuzów i Hindusów, ponieważ zostali narażeni na promieniowanie, jednak był dobrej myśli co do ich rekonwalescencji. Chotek, Simms i Friedlander utrzymywali na stacji ciszę w eterze, dopóki Skippy nie skontaktował się z nimi, używając odpowiednio zakodowanego sygnału. Byli cali, a lądownik zabierający Hindusów miał następnie przylecieć po nich. - Skippy, co poszło nie tak? - zapytałem, obserwując wciąż migający wyświetlacz na mostku. - Mówiąc krótko, Joe, rozegrałem to zbyt ostrożnie. - Zbyt ostrożnie?! - Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby działał zbyt ryzykownie. - Właśnie. Taka trochę ironia, co? Nie spodziewałem się, że nasze masery przebiją się przez ich poszycie, zanim przeciążenie rozsadzi wzbudnice. Istniała szansa, że tylko jedna rakieta dotrwa do wybuchu ładunku akumulacyjnego. Spodziewałem się więc, że będziemy musieli posłać pierwszą salwę, a potem przyspieszyć, przygotowując drugą, z rufowych dział maserowych i wyrzutni pocisków. Uznałem, że do tego czasu nieprzyjaciel odpowie na strzał, więc byłem gotowy przyjąć masery na tarcze rufowe, a potem polecić pilotom, żeby skoczyli. Zamiast tego poharataliśmy ich kadłub maserami, a do tego trafiliśmy jedną rakietą prosto w cel. Wleciała do środka przed wybuchem. Widziałeś to na ekranie? - Nie, Skippy, wszystko działo się za szybko - przyznałem. - Kiedy wybuchła, krążownik rozleciał się na kawałki i prawie porwał nas ze sobą. Chciałem, żeby piloci zainicjowali skok, kiedy znajdowaliśmy się nieprzyjemnie blisko tej łajby z całą jej masą, i to mi namieszało w obliczeniach. Nigdy nie widziałem takich zniekształceń tunelu. Moje obliczenia nie pozwoliły przewidzieć propagacji horyzontu zdarzeń. Dlatego ten skok był taki ostry i tak bardzo zboczyliśmy z kursu. Z całą pewnością nie chcielibyśmy tego powtarzać. - Czyli prawie straciliśmy okręt, bo nasz atak był bardziej udany, niż oczekiwałeś? - zapytałem z niedowierzaniem. - Zwykły fart, Joe. Nie dałeś mi wiele czasu na planowanie, więc opierałem szacunki na szansach sfatygowanego lotniskowca przeciwko najwyższej klasy lekkiemu krążownikowi. Zwykle, nawet gdybyśmy zyskali przewagę przez zaskoczenie i gdyby nasz tunel skokowy wyłączył ich tarcze, walka byłaby prawie wyrównana. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, jak mocno Thuranie oberwali wcześniej od Jeraptha. Nie spodziewałem się, że rozwalimy ich już przy pierwszej salwie. Gdyby rakieta nie przejęła inicjatywy i nie przebiła się przez kadłub, potrzebna byłaby jeszcze jedna salwa, a być może i dwie. - No to super! To może damy tej rakietce jakieś odznaczenie? - Chyba pośmiertne. - Co dalej? Będziemy mogli znowu skoczyć, kiedy już zbierzemy ludzi? - Tak. Przy pierwszym skoku powinniśmy przebyć jakieś siedemdziesiąt pięć procent maksymalnego zasięgu. Znajdziemy się na tyle daleko, że niełatwo będzie nas śledzić, a przy tym nie przeciążymy napędu skokowego. Będziemy gotowi za dwadzieścia pięć minut. - Dwadzieścia pięć? - Gwizdnąłem i spojrzałem na Changa. Szesnaście thurańskich okrętów miało się tu zjawić za godzinę, a może i szybciej. Zbyt duże ryzyko. - Pułkowniku Chang, czy piloci lądowników dalej prognozują, że przywiezienie zespołu francuskiego zajmie im trzydzieści trzy minuty? - Trzydzieści dwie to szczyt możliwości. - W porządku, Skippy, niech będzie dwadzieścia pięć minut. Musimy się stąd zawinąć jak najszybciej. - Racja. Mam ustawić stację na autodestrukcję, kiedy już zabierzemy stamtąd ludzi Choteka? - Tak. Niech bę Nie, zaraz, czekaj. Po naszej ostatniej sytuacji o włos od katastrofy coś mi przyszło do głowy. Podczas drugiej misji, kiedy to ,,Holender" wpadł w zasadzkę eskadry thurańskich niszczycieli, wykorzystaliśmy przechwyconą przez nas kristańską fregatę o nazwie ,,Kwiat" w charakterze łodzi ratunkowej. Zważywszy na wcześniejsze koleje losu Wesołej Bandy Piratów, taka łódka mogłaby nam się przydać ponownie. - Skippy, czy tę stację zbudowano z części statku kosmicznego? - Tak. No - A nie moglibyśmy jej zabrać ze sobą na którejś z platform dokujących? - Owszem, stacja została zbudowana z myślą o przemieszczaniu, więc można ją zadokować. Ale po co ci ona? - Będzie szalupą ratunkową - wyjaśniłem. - Służyłaby też do szkoleń i jako źródło części zamiennych. Musi mieć jakieś przydatne elementy thurańskiej produkcji, a teraz nie mamy czasu, żeby zabrać z niej wszystko, czego nam trzeba. - Szlag by - westchnął Skippy. - Rzeczywiście, masz rację. Powinniśmy ją zabrać. jeszcze będę tego gorzko żałował. - Dlaczego? - Później wyjaśnię. Podejście do stacji i zabezpieczenie jej na platformie dokującej zajmie jakieś osiemnaście minut. Nie opóźni to akcji ratunkowej Francuzów. Nawet zyskamy na czasie, bo nie będzie trzeba podwozić Choculi i jego obstawy. - Taki bonus. Do dzieła. - Cholera. Beznadzieja - mruknął pod nosem, nie wyjaśniając, o co mu chodzi. - Dobra, kiedy Thuranie tu przylecą, zastaną cholernie zawikłaną łamigłówkę. Ktoś rozwalił ich lekki krążownik i zwędził stację przekaźnikową. Ha! - stwierdził weselszym tonem. - Stacja, która zniknęła, zamiast wybuchnąć... Thuranie dostaną kręćka, próbując to wyjaśnić. A jeśli jeszcze odtworzą jakieś podejrzane transmisje do tej stacji, pomyślą, że Jeraptha maczali odnóża w jej zniknięciu. O tak, przez jakiś czas Thuranie będą gonić w piętkę. Może przestaną nam wchodzić w drogę. Dobry pomysł, Joe! * Odskoczyliśmy od stacji najszybciej jak się dało, co w praktyce oznaczało, że zainicjowaliśmy skok, gdy tylko ostatni lądownik został zabezpieczony zaciskami dokującymi. Nawet nie czekaliśmy na zamknięcie drzwi doku. Już za chwilę mogło tam zawitać szesnaście thurańskich okrętów. Po wykonaniu manewru Skippy nie był zadowolony ze stanu napędu skokowego. Poprosił o przestój, aby go wyregulować. Już miałem się z nim kłócić, gdy Desai w milczeniu wskazała główny ekran na mostku, wskazujący, że znaleźliśmy się milion sto dwadzieścia tysięcy kilometrów od lokalizacji docelowej. Skoro Skippy programował skoki, powinniśmy być około stu metrów od celu. Napęd musiał poważnie nawalić, a taki tępy małpiszon jak ja z całą pewnością nie powinien się spierać z genialną puszką. Pamiętając, kto kieruje misją, posłałem po Choteka lądownik. Chociaż stacja przekaźnikowa była przymocowana do platformy dokującej, nie miała śluzy powietrznej prowadzącej do okrętu. Ponieważ to ja dowodziłem, a przy tym nie chciałem mieć do czynienia z Hansem Chotekiem, poleciłem Changowi udać się do doku. Miał tam powitać dowódcę misji i o wszystkim mu zameldować. Może to tchórzliwe z mojej strony, jednak byłem zbyt zestresowany, by się tym przejmować. Nasz napęd skokowy miał przerwę techniczną, a do tego mogła nas już ścigać grupa bojowa wkurwionych zielonych ludzików, więc wolałem pozostać na fotelu dowódcy. Simms weszła na mostek z rozbawioną miną. - Pułkowniku! - zawołała. - Major Simms! Dobrze widzieć panią całą i zdrową. - Wstałem z fotela i machnąłem na Desai, by przejęła moje obowiązki. Gdy wyszliśmy na korytarz, zapytałem cicho: - Jak się pani miewa? - W porządku, sir. Przez chwilę było nerwowo. Skippy powiadomił nas o wyskakującym krążowniku, a potem wszystkie połączenia się zerwały. Przeczekaliśmy to. Z raportu, który otrzymaliśmy od Skippyego po akcji, wynika, że było z wami - Rzeczywiście. A co słychać u naszego, - rozejrzałem się, by sprawdzić, czy nikt nas nie podsłuchuje - u naszego nieustraszonego przywódcy? - Przez cały czas zachowywał zimną krew. W ogóle nie panikował - odparła, unosząc brwi. - Wiadomo, miał cholernego pietra, ale bardziej obawiał się abordażu, nakrycia i ujawnienia naszej tajemnicy. Wymógł na mnie obietnicę - poklepała boczną spluwę - że strzelę mu w głowę, by nie został pojmany. - Oż... - Byłem zaskoczony, choć nie miałem ku temu podstaw. Hans Chotek potrafił mi zaleźć za skórę, ale był zawodowcem, tak samo oddanym swojej pracy, jak ja swojej. - Może w przyszłości powinniśmy wydawać broń boczną grupom wypadowym. Tak na wszelki wypadek. - Zdecydowanie, ale jest jeszcze jedna kwestia - ostrzegła Simms. - Doktor Friedlander jest katolikiem. Samobójstwo jest chyba uznawane za grzech śmiertelny. Poprosił mnie, bym w razie potrzeby ,,zajęła się nim". Myślę, że Friedlander postąpiłby jak należy, gdyby musiał, ale nie powinniśmy stawiać cywili w takiej sytuacji. - Kurde. Racja. - Kiedy lecieliśmy z powrotem, pan Chotek stwierdził, że wszystkie zespoły wypadowe należałoby wyposażyć w broń jądrową, żeby w razie czego zatrzeć ślady naszej obecności. - Byłoby to niezbyt wygodne - zastanowiłem się na głos. Przewożenie taktycznej głowicy jądrowej lądownikiem już i tak nastręczało trudności logistycznych. Jak niby grupa ludzi miałaby zabrać taką broń ze sobą? Wepchnąć ją do kieszeni? Westchnąłem ciężko, choć nie powinienem tego robić przy Simms. - Pomówię o tym z Chotekiem. Może uda nam się osiągnąć kompromis i wydawać broń boczną jemu i ludziom z zespołu naukowego. Simms uniosła brew, jak to jej się często zdarzało podczas rozmów ze mną. - To nie rozwiąże problemu ze śladami DNA - powiedziała. - Thuranie nie mogą przesłuchać trupa, ale mogą zadać sobie pytanie, jakim cudem takie prymitywy jak my latają sobie samodzielnie po Galaktyce. - Wiem. Ma pani rację. - Zaczynały mnie już męczyć dwie rzeczy: przyznawanie racji i przepraszanie. Choć nie była to dla mnie pierwszyzna. Robiłem to przez całe życie. - Dobrze słyszeć, że nasz dzielny przywódca zachowuje spokój pod presją. - Nie powinno to pana dziwić. Taka umiejętność na pewno jest głównym wymogiem stawianym dyplomatom. W przeciwnym razie ciągle kusiłoby ich, żeby przechylić się przez stół i sprzedać komuś liścia. Ja z pewnością nie umiałabym nad sobą panować. Prawie przewróciłem oczami. - Istnieje spora różnica między zbieraniem ochrzanu a odpieraniem ostrzału. - Może on patrzy na to inaczej. - Rzuciła okiem na spluwę w kaburze i znowu ją klepnęła. - Oddam to do arsenału. Wystarczy mi emocji, jak na jeden dzień. Pułkowniku, chyba powinien pan coś wiedzieć... Ze stacją przekaźnikową dzieje się coś dziwnego. Kiedy skoczyliście, wydawało się, że tamtejsza SI próbowała się z nami porozumieć, ale wiadomość była okropnie zniekształcona. A transmisja urwała się niedługo po waszym powrocie. Odezwał się mój pajęczy zmysł. Skippy marudził, kiedy postanowiliśmy zabrać stację z nami, ale nie powiedział dlaczego. Czy podumysł, który tam zainstalował, mógł mieć z tym coś wspólnego? - A zatem Skippy musi mi wyjaśnić to i owo. * Hans Chotek dostał czas, żeby wziąć prysznic, przebrać się i spędzić parę minut na osobności w gabinecie. Potem ruszyłem korytarzem i zastukałem w futrynę jego drzwi. Biuro miał większe niż moja ciasna klitka. Przebudowano je z thurańskiej kabiny sypialnej. Różnice w wielkości naszych kwater wcale mi nie przeszkadzały - ja miałem mostek wraz z BCI tuż za rogiem, a on urzędował w pobliżu ładowni na dziobie. Fizyczny dystans był dobrym pomysłem. Dzięki temu nie wkurzaliśmy się nawzajem na okrągło. Przykleiłem do twarzy swój najlepszy uśmiech zwycięzcy. - Witamy z powrotem. Podobała się panu wycieczka? Dziwne, ale odpowiedział uśmiechem, który wyglądał na szczery. Pomyślałem, że później mógłbym poprosić Skippyego o analizę ciśnienia krwi Choteka, jego reakcji skórno-galwanicznej, wzorców fal mózgowych i wyrazów twarzy, aby sprawdzić, czy facet kantuje. - Wycieczka sama w sobie była ekscytująca, pułkowniku - odparł. - Nie musiał pan dorzucać mi w bonusie bitwy kosmicznej. - Przecież wykupił pan pakiet premium! Uznaliśmy, że powinien pan dostać to, za co pan zapłacił. - Następnym razem wystarczy darmowy parking z obsługą. I może lampka szampana. - Tak jest. - Tym razem mój uśmiech nie był wymuszony. Z kolei Chotek spochmurniał. - Ten incydent utwierdził mnie w przekonaniu, że w takim miejscu zawsze musimy spodziewać się niespodziewanego. Pułkowniku, prawie stratował nas okręt, który wyskoczył nie wiadomo skąd. Nawet korzystając z talentu Skippyego do przechwytywania tajnych wiadomości od kosmitów, nie możemy przewidzieć każdej przeszkody. Z niecierpliwością czekam, aż przedstawi pan pomysły na powstrzymanie Ruharów przed wysłaniem statku na Ziemię, ponieważ alternatywą jest propozycja sojuszu. Musimy zacząć myśleć długofalowo, zamiast jedynie reagować na zdarzenia, które nas spotykają. - Tak jest. Już nad tym pracuję ze swoim zespołem. Mamy kilka obiecujących koncepcji - skłamałem. Tak naprawdę liczba naszych pomysłów możliwych do zrealizowania wciąż wynosiła okrągłe zero. * Ktoś zapukał do mojego gabinetu. - Pułkowniku Bishop? To była doktor Sarah Rose, geolog z naszego zespołu naukowego. Miała kasztanowe włosy sięgające ramion i skręcające się na końcach, urocze dołeczki w policzkach i promienny uśmiech. Na oko była po trzydziestce. Mógłbym zajrzeć do jej akt, gdyby mnie to interesowało. Jednak wiedziałem już o niej wszystko, co chciałem wiedzieć. Spojrzałem znad tabletu, na którym czytałem raport - o dziwo, nawet ciekawy. - Doktor Rose, dziękuję za przyjście. Proszę usiąść. Wybrała krzesło najbliżej drzwi. - Pułkowniku, proszę mówić mi Sarah. - - Nie była z wojska, więc ogólnie rzecz biorąc, mogłem jej mówić po imieniu bez naruszania protokołu. - W porządku, Sarah. Nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać, odkąd się pani zaokrętowała. - Mieliśmy sporo pracy - odparła z uśmiechem. - Zwłaszcza pan. Zazdroszczę panu możliwości wylądowania na Paradise, a już szczególnie na Jumbo. Jako geolog chętnie zbadałabym planetę o grawitacji silniejszej niż ziemska. Zrobiłem kwaśną minę. - Gdyby spodobało się pani na Jumbo, byłaby pani wyjątkiem. - Chodzi mi o okazję dla naukowca - wyjaśniła, przypominając przy okazji o swojej funkcji na pokładzie. - A poza tym - uśmiechnęła się ponownie - chciałabym po powrocie do domu móc się pochwalić, że stąpałam po innej planecie. - Nie byłoby to tak wiekopomne doświadczenie, jak lądowanie astronautów na Księżycu - zapewniłem. - Jak wrażenia, jeśli chodzi o Wesołą Bandę Piratów? - To zawodowcy. W wojsku mówi się chyba na takich high speed? Przytaknąłem ponuro. - Muszę stale sobie przypominać, że gdyby nie Skippy, nie miałbym szans zakwalifikować się na lot tym okrętem. - Kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o Skippym, mieliśmy tylko jakieś strzępki informacji. Historyjka wymyślona dla zmyłki mówiła, że był sztuczną inteligencją thurańskiego okrętu. Pierwszego dnia większość z nas była przekonana, że ,,Skippy" to jakiś akronim. - Akronim? - Byłem zaskoczony. - Co waszym zdaniem miałoby oznaczać S-K-I-P-P-Y? - Zakładaliśmy się o to w biurze. Jedną z bardziej kreatywnych propozycji było S-K-I-P-P-I: Super Komputerowa Inteligencja Plus Planetarny Immunitet. - Oboje się roześmieliśmy. - Wiedzieliśmy, że to SI i że miał udział w ocaleniu naszej planety. - A teraz, kiedy mieliście już szansę poznać Skippyego, rozumiecie na pewno, że S w tym akronimie oznacza Sralucha. - Hej! - Głos Skippyego zagrzmiał z głośnika na suficie. - Wszystko słyszałem, ty żałosny pawianie! Moje imię jako akronim, co? Trzeba by było gdzieś tam wcisnąć ,,wspaniałość". - W słowie ,,Skippy" nie ma W. Oblałeś literowanie, siadaj, pała - zażartowałem. - ,,Siadaj, pała"? W szkole musiałeś słyszeć to codziennie, a mimo to dowodzisz okrętem kosmicznym. Co jedynie potwierdza tezę, że życie jest nie tylko niesprawiedliwe, ale również całkowicie pozbawione sensu. - Dziękuję, Skippy. Może zatem zechciałbyś się oddalić i wymyślić akronim jak najlepiej oddający twoją wspaniałość, a ja tym czasem porozmawiam jeszcze przez chwilę z doktor Rose? - Spoko - odparł, a z głośnika rozległo się ciche kliknięcie na znak wyłączenia. - W wiadomości napisał pan, że musi ze mną porozmawiać - przypomniała Sarah. - Tak. - Odłożyłem tablet na stół ekranem do dołu i skupiłem się na rozmówczyni. Zamknąłem nawet drzwi przyciskiem, żeby zapewnić nam trochę prywatności. - Potrzebuję pani doświadczenia. - W zakresie geologii? - zapytała zaskoczona. ,,Latający Holender" był daleko od jakiejkolwiek planety. Najbliższym skalistym obiektem była prawdopodobnie zabłąkana asteroida orbitująca daleko poza układem gwiezdnym, trzy tysiące lat świetlnych od nas. - Tutaj? - Nie. - Uśmiechnąłem się tak przyjaźnie, jak tylko umiałem. - Chodzi mi o pani drugą specjalność. - O chemię organiczną? - spytała niepewnie. - No to o trzecią specjalność, pani doktor. - Mrugnąłem do niej porozumiewawczo. - Wie pani, co mam na myśli. - O kurczę. - Zmarszczyła brwi i uśmiechnęła się krzywo. - Skippy panu wygadał? - Nie. Sam do tego doszedłem. - Niewiarygodne - odezwał się Skippy z głośnika nad nami - ale to prawda. Nie liczyłbym jednak, że coś takiego się powtórzy. Joe zużył na to całe moce przerobowe swojego mózgu. - CIA? - zapytałem. Sarah westchnęła. - Nie ma powodu, żeby się z tym kryć. Tak. Pułkowniku, czy mogę zapytać, kiedy dowiedział się pan o mojej drugiej karierze? - Nie pamiętam, kiedy dokładnie to było, ale jeszcze zanim weszła pani na pokład. - Wiedział pan, że jestem wtyką wywiadu, a mimo to przyjął mnie pan do załogi? - Owszem. Uznałem, że jeśli panią odrzucę, przyjdzie ktoś inny. CIA, NSA, DIA czy jeszcze inni spróbowaliby podrzucić swojego agenta. Mając panią w zespole naukowym, mogłem liczyć na to, że agencje wywiadowcze będą zadowolone i dadzą mi spokój. Do tego Skippy powiedział, że faktycznie jest pani poważanym geologiem. A także kimś w rodzaju eksperta w dziedzinie chemii, czy tak? - Friedlander wie? - Nic mi o tym nie wiadomo i nie zdradzę pani tajemnicy. Pan Chotek również, jak na razie, nie dowiedział się o tym. Chociaż będę musiał się napocić, żeby wyjaśnić mu, dlaczego postanowiłem panią uwzględnić w zebraniach strategicznych. - Powiem doktorowi Friedlanderowi - rzekła niewesołym tonem. - A ja poinformuję to znaczy pana Choteka. Zanim przejdziemy do Jak została pani szpiegiem? - Nie nazywamy siebie szpiegami. Wolimy określenie ,,oficer wywiadu". Agencja zwerbowała mnie, gdy zrobiłam licencjat. Obiecała mi opłacić studia magisterskie. Jako geolog z dodatkowym wykształceniem chemicznym i specjalizacją w geologii naftowej mam dostęp do wielu newralgicznych punktów na świecie. - Przygryzła wargę. - To znaczy na Ziemi. Ziemia nie jest już jedynym światem. A dlaczego potrzebuje pan mojego doświadczenia w, hmm, tej drugiej dziedzinie? - Słyszała pani o naszym najnowszym problemie. - Powstrzymałem się, żeby nie przewrócić oczami. Wesoła Banda Piratów zawsze miała z czymś jakiś cholerny problem. Skippy sądził, że oficjalne motto naszej ekipy powinno brzmieć: ,,Zaufaj wspaniałości!". Wspominając nasze losy, uznałem, że lepsze hasło to: ,,Kryzys goni kryzys". Wiem, wiem. Takie motto byłoby niezbyt inspirujące. - Słyszałam tylko, że Ruharowie mogą wysłać jakiś statek na Ziemię. - Szeroko otwarte oczy zdradzały jej zaskoczenie. - Obiło mi się to o uszy parę minut przed tym, jak mnie pan wezwał. Dlaczego mieliby to robić? - zapytała zakłopotana. - Bo Kristangowie im za to płacą. - Płacą? Nie do wiary. - Przygarbiła się na krześle. - Opuszczając Ziemię, sądziłam, że pozostawiłam za sobą brudną politykę. Dawno nie słyszałam o tak kiepskiej sytuacji. A musi pan wiedzieć, pułkowniku, że w swojej karierze miałam do czynienia z paroma naprawdę przykrymi, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestię ropy. Proszę, niech mi pan wyjaśni, dlaczego Ruharowie mieliby się zgodzić na przetransportowanie na Ziemię swoich śmiertelnych wrogów? - Ponieważ kristański klan Ognistych Smoków przekaże Ruharom planetę, dostęp do tunelu czasoprzestrzennego albo inną cenną rzecz w zamian za przewiezienie dwóch członków klanu Ognistych Smoków i sprowadzenie z powrotem najwyższych przywódców Białego Wiatru - objaśniłem pokrótce i udostępniłem jej nagranie z zebrania dowódców do późniejszego odsłuchania. - Sprowadzenie wodzów Białego Wiatru z Ziemi jest warte przehandlowania całej planety? - zapytała z niedowierzaniem. Pokiwałem głową. - Albo tunelu. Skippy uważa, że planeta jest bardziej prawdopodobna, chociaż niektóre tunele są blisko tylko jednej planety zdatnej do zamieszkania, więc może być to sprzedaż wiązana. Wiem, że dla nas planety mogą być bezcenne, ale my, ludzie, nie prowadzimy wojny od tysiąca pokoleń i nie posiadamy całej kolekcji globów. Planety często zmieniają właścicieli. Weźmy taką Paradise. Kristangowie byli na niej pierwsi, a potem przyleciała flota Ruharów i ją przejęła. Potem Kristangowie wprosili się tam z powrotem siłą i zaangażowali nas, żebyśmy przeprowadzili ewakuację. Teraz Paradise jest ponownie we władaniu chomików i dla dobra SEONZ mam nadzieję, że tak już pozostanie. Tutaj mamy do czynienia z polityką między klanami Kristangów. Ogniste Smoki upatrują największych szans na przetrwanie kolejnej kristańskiej wojny domowej we wchłonięciu dóbr Białego Wiatru. - Rozumiem - powiedziała Sarah. - Czytałam raport z waszej pierwszej - Drugiej - poprawiłem ją. - Pierwszą misją Wesołej Bandy Piratów było przejęcie tej łajby. - Drugiej. Racja. Miałam na myśli pierwszą misję oficjalnie usankcjonowaną przez dowództwo SEONZ. - Uniosła dłonie w obronnym geście na znak, że nie chciała mnie urazić. - Wyjaśnił pan, dlaczego Ogniste Smoki płacą za wysłanie długodystansowej jednostki na Ziemię. To ma sens. Ale czy to rzeczywiście jest warte całej planety? - Ogniste Smoki tak uważają. Jeśli wojna domowa pójdzie nie po ich myśli, mogą stracić kilka globów, więc możliwość poświęcenia tylko jednego to dla nich złoty interes. I nie musiałaby to być jakaś rajska planeta. Wystarczyłoby miejsce z przyzwoitymi warunkami bytowymi, którego Ruharowie mogliby używać jako bazy wypadowej. - Nie rozumiem jednak, dlaczego Ruharowie mieliby w jakikolwiek sposób pomagać Kristangom uniknąć wojny domowej. Wydawałoby się, że wewnętrzna walka w szeregach nieprzyjaciela bardzo przysłużyłaby się chomikom. - Bo tak będzie. Ruharowie są tu na tyle długo, by wiedzieć, że kristańska wojna domowa jest nieunikniona. Ogniste Smoki mają jedynie nadzieję, że się opóźni, a oni zdążą się wzmocnić militarnie. Ruharom taka mała obsuwa nie przeszkadza, jeśli tylko będą mogli coś na tym zyskać. - - Powoli przeczesała dłonią włosy. - A ja myślałam, że polityka w Coś-tam-stanach jest zagmatwana. - Coś-tam-stanach? - zapytałem. - W byłych radzieckich republikach. W Kazachstanie, Tadżykistanie, Kirgistanie, W całej tej chaotycznej zbieraninie. - Ach tak - roześmiałem się. - Kiedy byłem na Paradise, nazywaliśmy nasz sektor Zadupistanem. - Byłoby to trafne określenie dla wielu miejsc, w których miałam nieszczęście przebywać. - Zrobiła ponurą minę. - Pułkowniku, teraz rozumiem sytuację. Czego pan ode mnie oczekuje? - Potrzebuję pomysłów na black op. Na najczarniejszą, najtajniejszą operację w historii. Musimy powstrzymać ruharski, czy tak właściwie jerapthański statek przed rejsem na Ziemię tak, by Ruharowie nie wiedzieli, że to my im przeszkodziliśmy. Ani że w ogóle maczaliśmy w tym palce. Ani też, że istnieją jakiekolwiek powody, by uważać Ziemię za choć trochę interesującą lub wartą uwagi Ruharów czy kogokolwiek innego. Mówiąc ściślej - odchyliłem się w fotelu i spojrzałem w sufit - musimy pomieszać Ruharom szyki, ponieważ gdy wyślą łajbę w drogę, nie zdołamy jej zatrzymać tak, by Jeraptha nie wpadli na trop Ziemian. Powtórzę jeszcze raz, że Ruharowie nie mogą się dowiedzieć, że ktokolwiek zrobił cokolwiek. - - powiedziała powoli, szeroko otwierając oczy. - To już trzeci poziom czerni. Pitch black[1]. - Trzeci poziom? - zapytałem zaciekawiony. - Pułkowniku, to mój osobisty sposób kategoryzowania takich spraw, a nie oficjalna terminologia wywiadu. Opracowałam ten system podczas szkolenia. - Rozumiem. Proszę mi jednak o tym opowiedzieć. - Od czego by tu zacząć? Poziom pierwszy to black op, podczas której wróg nie ma świadomości, że trwa operacja, dopóki się nie rozkręci na dobre i nie będzie już za późno, żeby ją zatrzymać. Jak wtedy, kiedy CIA dopadła Osamę Bin Ladena, jeśli potrafi pan sięgnąć pamięcią tak daleko. Bin Laden nie wiedział, że mamy jakieś pojęcie o miejscu jego pobytu, dopóki helikoptery SEAL Team Six nie wylądowały dosłownie w jego ogródku. Trzymaliśmy ten temat w ścisłej tajemnicy, aż w końcu było już dla niego za późno. - Okej. Już rozumiem. Tego typu utajnienie informacji wystarczy na Ziemi, ale nam nie na wiele się zda. Nie byłoby dobrze, gdyby Kristangowie albo Ruharowie dowiedzieli się czegokolwiek już w toku operacji lub nawet po jej zakończeniu. - W porządku. Z kolei poziom drugi to zrzucenie winy na kogoś innego. - Na przykład jak? Westchnęła. - Powiedzmy, że chcielibyśmy przeprowadzić operację przeciwko Korei Północnej, a jednocześnie zaaranżować ją tak, żeby Koreańczycy myśleli, że stoją za tym Chińczycy. - W razie reperkusji mogłoby się zrobić niebezpiecznie. - Nie podobał mi się ten pomysł. - To niebezpieczne, bo Chińczycy wiedzą, że nic nie zrobili, więc wkurzą się na nas. Można teraz mówię czysto teoretycznie - zaznaczyła, unosząc brwi. - Pewnie - odparłem z rozbawieniem. - Można by zaplanować operację tak, że kiedy Chińczycy zagłębią się w szczegóły, dojdą do wniosku, że za wszystkim stoją Rosjanie. Co więcej, istniałaby nawet możliwość... - Istniałaby? Jasne, rozumiem - powiedziałem, puszczając oko. - Możliwość, że wewnątrz rosyjskiego rządu poszlaki będą wskazywać na samowolną akcję FSB albo jednostki wywiadowczej sił zbrojnych, której nie kontrolowała FSB. - Sprytnie. - Teoretycznie. - Oczywiście. W teorii brzmi to nieźle. Choć trochę groźnie, jak na nasze warunki. - Owszem, pułkowniku, ale mamy pewną naprawdę znaczącą przewagę. - Naprawdę? Pokiwała entuzjastycznie głową. - Nikt nie ma pojęcia, że ludzie weszli do gry - pozwoliła, by te słowa zawisły w powietrzu. - Ani Kristangowie, ani Ruharowie, ani nawet Thuranie, ani nikt wyżej w hierarchii. Nie wiedzą, że latamy pirackim okrętem. To tak - Przez chwilę patrzyła w sufit. - Jakby ktoś przeprowadził próbę jądrową na południowym Atlantyku. Podejrzenia spadłyby na tych, co zwykle: Amerykę, Rosję, Chiny, Wielką Brytanię, Francję, Izrael, Indie, Pakistan, ewentualnie na Koreę Północną. Po ich wykluczeniu można by zacząć sprawdzać drugorzędną listę krajów takich jak RPA, Brazylia, Argentyna, Iran czy nawet Japonia. Nikt jednak by nie podejrzewał, że atomówkę przygotowała na lekcję fizyki grupka ósmoklasistów z Baltimore. Kosmici nie dopuszczaliby myśli, że ludzie brali udział w tajnej operacji. Nie jesteśmy na ich liście zagrożeń. - Na razie. - Na razie - zgodziła się. - I musimy zadbać, żeby tak pozostało. Ale ma pani rację. - Potarłem podbródek w zamyśleniu. - Jeśli nie damy ciała, obcy nie domyślą się, że my, maluczcy ludzie, mamy z tym coś wspólnego. W takich przypadkach bycie prymitywnymi małpiszonami działa na naszą korzyść. Dobra, skoro nie padną na nas żadne podejrzenia, kosmici nas wyręczą i znajdą innego kozła ofiarnego. Będzie to mocno pokręcone - stwierdziłem w zadumie - ale mogłoby wypalić. Co jeszcze ma pani w zanadrzu? - Pułkowniku, jeden z moich instruktorów w Langley mówił o teoretycznie doskonałej tajnej operacji. Nazywał ją pitch black - wyjaśniła, uśmiechając się z podziwem. - Już kiedyś ją pan przeprowadził. - Serio? Jak? I kiedy? - Zniszczył pan kristańską grupę bojową i doprowadził do tego, że na Paradise stacjonują żołnierze Ruharów, a co najlepsze, nikt nie wie, że w ogóle miała miejsce jakaś operacja. Coś wspaniałego! - Aż promieniała z zachwytu. - Szczyt szczytów! Ruharowie są przekonani, że konwerter mocy Pradawnych i para węzłów łączności były autentyczne. Oszustwo doskonałe - wręcz kipiała entuzjazmem. - Nawet kiedy już zabrał pan fanty, nie mogli się domyślić, że zostali wyrolowani. Nie może być lepiej. - A więc teraz jest pani oszustką? - Wyszczerzyłem zęby. - Myślałem, że jest Jak to się mówi? Oficerem wywiadu? - Czasem granica między jednym a drugim jest bardzo cienka - odpowiedziała, kołysząc dłonią na boki. - Domyślam się - sarknąłem. - Pragnę jednak zaznaczyć, że opowiadanie o przekrętach nie wzbudza mojego zaufania. - Popracuję nad tym. I tak przed panem Skippym niczego nie ukryję. - Jasne - zaśmiałem się. - W porządku. Proszę mi zatem powiedzieć, jak mamy wykorzystać zasady tajnych operacji. Musielibyś no nie jakoś zniechęcić Ruharów do nasłania tej łajby? - To raczej pobożne życzenie. - Oboje zastanawialiśmy się przez chwilę. - Pułkowniku, potrzebuję czasu, by to przemyśleć. - Spojrzała w sufit i zdmuchnęła kosmyk włosów z oka. - To niemal niemożliwe. - Witam w moim świecie. [1] Dosł. ,,czarny jak smoła". (przyp. tłum.)
audiobook cd
Lektor |
Wydawnictwo Heraclon International Sp. z o.o. |
Oprawa pudełko |
ISBN 9788382339345 |
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Kategoria: | fantastyka |
Wydawnictwo: | Heraclon International Sp. z o.o. |
Oprawa: | pudełko |
Wymiary: | 125x140 |
ISBN: | 9788382339345 |
Lektor: | Wojciech Masiak |
Wprowadzono: | 22.11.2021 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.