- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.z, rozległ się ryk, który Jaime pamiętał jeszcze po tylu latach. Tej samej nocy Aerys zmienił jednak nutę i oznajmił mu, że nie potrzebuje w Harrenhal aż siedmiu rycerzy Gwardii Królewskiej. Rozkazał Jaimeowi wrócić do Królewskiej Przystani, gdzie miał strzec królowej i małego księcia Viserysa. Nawet gdy Biały Byk zaproponował, że on podejmie się tego obowiązku, żeby Jaime mógł wziąć udział w turnieju lorda Whenta, Aerys odmówił. -- Nie zdobędzie tu chwały -- oznajmił. -- Należy teraz do mnie, nie do Tywina. Będzie mi służył tak, jak uznam to za stosowne. Ja jestem królem i wydaję rozkazy, a on będzie ich słuchał. Wtedy po raz pierwszy Jaime zrozumiał, że białego płaszcza nie zawdzięcza biegłości we władaniu mieczem i kopią ani bohaterskim czynom, których dokonał w walce z Bractwem z Królewskiego Lasu. Aerys wybrał go na złość jego ojcu. Chciał pozbawić lorda Tywina dziedzica. Nawet po tylu latach ta myśl wciąż była dla niego gorzka. A owego dnia, gdy zmierzał na południe w nowym białym płaszczu, by strzec pustego zamku, niemal nie mógł się z nią pogodzić. Gdyby mógł, zdarłby z siebie ten płaszcz, było już jednak za późno. Wypowiedział przysięgę na oczach połowy królestwa, a w Gwardii Królewskiej służyło się dożywotnio. Dogonił go Qyburn. -- Dokucza ci ręka? -- Dokucza mi brak ręki. Najgorsze były poranki. W snach Jaime był cały. Co dzień o świcie leżał pogrążony w półśnie i poruszał palcami dłoni. To był koszmar -- szeptała jakaś część jego jaźni, nadal nie chcąc uwierzyć w to, co się stało. Tylko koszmar. Potem jednak otwierał oczy. -- Jak rozumiem, ktoś cię w nocy odwiedził -- ciągnął Qyburn. -- Mam nadzieję, że dobrze się zabawiłeś? Jaime obrzucił go chłodnym spojrzeniem. -- Nie powiedziała, kto ją przysłał. Maester uśmiechnął się skromnie. -- Gorączka już ci prawie minęła i pomyślałem, że dobrze by było, żebyś się trochę rozruszał. Pia jest bardzo zręczna, nieprawdaż? I chętna. To z pewnością była prawda. Wśliznęła się do sypialni i wyśliznęła z ubrania tak szybko, że Jaimeowi zdawało się, iż nadal śni. Obudził się dopiero wtedy, gdy wsunęła się pod koc i położyła jego jedyną dłoń na swej piersi. Do tego była ładniutka. -- Kiedy przyjechałeś na turniej lorda Whenta i król dał ci ten płaszcz, byłam jeszcze małą dziewczynką -- wyznała. -- Byłeś taki przystojny, cały w bieli, i wszyscy powtarzali, że jesteś bardzo dzielnym rycerzem. Czasami, kiedy jestem z jakimś mężczyzną, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że to ty leżysz na mnie, z twoją gładką skórą i złotymi lokami. Ale nigdy nie myślałam, że naprawdę będę cię miała. Po tym wszystkim niełatwo mu było ją odesłać, Jaime uczynił to jednak. Mam już kobietę -- powiedział sobie. -- Czy przysyłasz dziewczyny wszystkim, którym przystawiasz pijawki? -- zapytał Qyburna. -- Częściej lord Vargo przysyła je mnie. Chce, żebym je zbadał, wystarczy, jak powiem, że kiedyś kochał nierozsądnie i nie chce, żeby to się powtórzyło. Nie obawiaj się. Pia jest zdrowa. Tak samo jak ta twoja dziewica z Tarthu. Jaime przeszył go ostrym spojrzeniem. -- Brienne? -- Tak. To silna dziewczyna. I jej dziewictwo nadal jest nienaruszone. A przynajmniej było ostatniej nocy. Qyburn zachichotał. -- Kazał ci ją zbadać? -- Oczywiście. jakby to powiedzieć... wybredny. -- Czy chodziło o okup? -- zapytał Jaime. -- Czy jej ojciec zażądał dowodu, że nadal jest dziewicą? -- Nic nie słyszałeś? -- Qyburm wzruszył ramionami. -- Przyleciał ptak od lorda Selwyna. Z odpowiedzią na list, który do niego wysłałem. Gwiazda Wieczorna oferuje trzysta smoków za bezpieczny powrót swej córki. Mówiłem lordowi Vargo, że na Tarthu nie ma szafirów, ale on nie chciał mnie słuchać. Jest przekonany, że Gwiazda Wieczorna próbuje go oszukać. -- Trzysta smoków to godziwy okup za rycerza. Kozioł powinien wziąć to, co mu dają. -- Kozioł jest lordem Harrenhal, a lord Harrenhal się nie targuje. Jaimea poirytowała ta wiadomość, choć pewnie powinien się tego spodziewać. Kłamstwo uratowało cię na krótką chwilę, dziewko. Ciesz się choć z tego. -- Jeśli jej dziewictwo jest równie twarde jak cała reszta, kozioł połamie sobie kutasa -- zażartował. Doszedł do wniosku, że Brienne jest wystarczająco silna, by przeżyć kilka gwałtów, choć jeśli będzie się opierała zbyt mocno, Vargo Hoat może przejść do obcinania dłoni i stóp. A jeśli nawet, to co mnie to obchodzi? Gdyby dała mi miecz mojego kuzyna, zamiast się wygłupiać, mógłbym nadal mieć rękę. Sam omal nie uciął jej nogi tym pierwszym ciosem, potem jednak otrzymał od niej więcej, niż się spodziewał. Hoat może nie wiedzieć, że jest nienaturalnie silna. Lepiej niech uważa, bo inaczej skręci mu ten chudy kark. Czy to nie byłoby słodkie? Jaimea zmęczyło już towarzystwo Qyburna, ruszył więc kłusem na przód kolumny. Przed Nagolennikiem jechał niski, pękaty człowiek z północy o imieniu Nage, który niósł sztandar pokoju, tęczową flagę o siedmiu długich proporcach, osadzoną na drzewcu ukoronowanym siedmioramienną gwiazdą. -- Czy na północy nie powinniście używać innego sztandaru pokoju? -- zapytał Nagolennika. -- Czym jest dla was Siedmiu? -- Bogami południowców -- odparł Walton -- a to południowców musimy prosić o pokój, by dostarczyć cię bezpiecznie do twego ojca. Do mojego ojca. Jaime zastanawiał się, czy lord Tywin dostał już od kozła list z żądaniem okupu, z gnijącą ręką albo bez niej. Ile wart jest szermierz bez ręki? Połowę złota Casterly Rock? Trzysta smoków? Czy nic? Jego ojciec nigdy nie ulegał sentymentom. Ojciec Tywina Lannistera, lord Tytos, uwięził kiedyś nieposłusznego chorążego, lorda Tarbecka. Straszliwa lady Tarbeck wzięła w odpowiedzi do niewoli trzech Lannisterów, w tym również młodego Stafforda, którego siostra była narzeczoną Tywina. Odeślij mi mojego pana i ukochanego, bo inaczej ci trzej odpowiedzą za krzywdę, która mu się stanie -- napisała w liście do Casterly Rock. Młody Tywin zasugerował, by ojciec odesłał jej lorda Tarbecka w trzech kawałkach, lord Tytos był jednak łagodniejszym rodzajem lwa i w ten sposób lady Tarbeck zdobyła dla swego tępogłowego męża jeszcze kilka lat życia, a Stafford ożenił się, dochował dzieci i dokonał głupiego żywota dopiero pod Oxcross. Tywin Lannister żył jednak dalej, wieczny jak Casterly Rock. A teraz, oprócz syna karła, masz również syna kalekę, panie. Ależ się wś Droga wiodła przez spaloną wioskę. Odkąd puszczono ją z dymem, minął co najmniej rok. Wszystkie chaty były osmalone i pozbawione dachów, lecz zielsko na okolicznych polach sięgało już pasa. Nagolennik zarządził postój, by napoić konie. To miejsce też znam -- pomyślał Jaime, czekając przy studni. Była tu ongiś mała gospoda, po której został tylko komin i kilka kamieni fundamentów. Wstąpił tu na kufel ale i ciemnooka dziewka służebna dała mu sera i jabłek, a oberżysta nie chciał przyjąć od niego pieniędzy. -- To zaszczyt gościć pod swym dachem rycerza Gwardii Królewskiej, ser -- powiedział mu. -- Będę miał o czym opowiadać wnukom. Jaime popatrzył na sterczący z zielska komin i zadał sobie pytanie, czy oberżysta doczekał się wnuków. Czy opowiedział im, że Królobójca pił kiedyś jego ale i jadł ser oraz jabłka, czy też wstydził się przyznać, że gościł kogoś takiego jak ja? Nigdy nie pozna odpowiedzi na to pytanie. Ten, kto spalił gospodę, zapewne pozabijał też wnuki. Poczuł, że zaciskają się jego fantomowe palce. Gdy Nagolennik stwierdził, że powinni rozpalić ogień i coś zjeść, Jaime potrząsnął głową. -- Nie podoba mi się tutaj. Jedziemy dalej. O zmierzchu oddalili się od jeziora i podążyli zrytą koleinami dróżką przez dębowo-wiązowy las. Kiedy Walton postanowił wreszcie rozbić obóz, do kikuta Jaimea powrócił pulsujący ból. Na szczęście Qyburn zabrał ze sobą bukłak sennego wina. Nagolennik wyznaczył straże, a Jaime rozciągnął się przy ognisku, opierając o pniak zwiniętą niedźwiedzią skórę, która służyła mu jako poduszka. Dziewka powiedziałaby mu, by zjadł coś przed snem, żeby zachować siły, czuł się jednak bardziej zmęczony niż głodny. Zamknął oczy w nadziei, że przyśni mu się Cersei. Sny w gorączce były takie Stał nagi i otoczony wrogami, a ze wszystkich stron miał kamienne mury. To skała Casterly Rock -- zrozumiał. Czuł nad głową jej gigantyczny ciężar. Wrócił do domu. Wrócił do domu i znowu był cały. Uniósł prawą dłoń i zgiął palce, by poczuć ich siłę. To było równie dobre jak seks. Jak walka na miecze. Pięć palców dłoni. Śniło mu się, że jest kaleką, ale okazało się, że to nieprawda. Zakręciło mu się w głowie od ulgi. Moja dłoń, moja zdrowa dłoń. Dopóki ją miał, nie musiał się bać niczego. Otaczało go dwanaście wysokich, mrocznych postaci, odzianych w szaty o zasłaniających twarze kapturach. W dłoniach trzymały włócznie. -- Kim jesteście? -- zapytał. -- Czego chcecie w Casterly Rock? Nie odpowiedziały mu, a tylko wymierzyły weń włócznie. Nie miał innego wyjścia, jak ruszyć w dół. Szedł krętym przejściem, po wąskich, wykutych w skale stopniach. Droga wiodła wciąż w dół. Muszę iść do góry -- powtarzał sobie. Do góry, nie w dół. Czemu schodzę w dół? Wiedział ze zrodzoną ze snu pewnością, że pod ziemią czeka go zguba. Czaiło się tam coś mrocznego i strasznego, co chciało go dopaść. Spróbował się zatrzymać, lecz włócznie zmusiły go do dalszego schodzenia. Gdybym tylko miał miecz, nie musiałbym się bać niczego. Schody skończyły się nagle w pełnej ech ciemności. Jaime wyczuwał, że przed nim otwiera się rozległa pustka. Zatrzymał się gwałtownie, chwiejąc się na skraju nicości. Włócznia ukłuła go w krzyż i zepchnęła w czeluść. Krzyknął, lecz upadek trwał krótko. Wylądował na rękach i kolanach w płytkiej wodzie i miękkim piasku. Głęboko pod Casterly Rock znajdowały się wypełnione wodą jaskinie, tej jednak nie znał. -- Co to za miejsce? -- Twoje miejsce. Głos niósł się echem, był setką, tysiącem głosów, głosami wszystkich Lannisterów od czasów Lanna Sprytnego, który żył w zaraniu dziejów. Najdonośniej brzmiał jednak głos jego ojca, a u boku lorda Tywina stała siostra Jaimea, blada i piękna. W dłoni trzymała płonącą pochodnię. Był tam również Joffrey, syn, którego wspólnie spłodzili, a za nimi tuzin ciemniejszych postaci o złotych włosach. -- Siostro, dlaczego ojciec nas tu sprowadził? -- Nas? To twoje miejsce, bracie. Jej pochodnia była jedynym źródłem światła w jaskini. Cersei odwróciła się, by odejść. -- Zostań ze mną -- błagał Jaime. -- Nie zostawiaj mnie tu samego. -- Wszyscy już jednak odchodzili. -- Nie zostawiajcie mnie w ciemności! -- Na dole czaiło się coś strasznego. -- Dajcie mi chociaż miecz. -- Już ci go dałem -- oznajmił lord Tywin. Oręż leżał u jego stóp. Jaime szukał go ręką w wodzie, aż wreszcie wyczuł rękojeść. Dopóki mam miecz, nie muszę się niczego bać. Kiedy go uniósł, na sztychu broni zapłonął blady, wąski jak palec płomień, który popełzł wzdłuż klingi, zatrzymując się na dłoń przed rękojeścią. Następnie ogień przybrał kolor samej stali. Płonął srebrnobłękitnym blaskiem, który rozproszył czerń. Jaime krą żył pochylony wokół, nasłuchując uważnie, gotowy na spotkanie z wszystkim, co mogło wychynąć z mroku. Przejmująco zimna woda wlewała się mu do butów, sięgając kostek. Strzeż się wody -- powtarzał sobie. W głębinach mogą się kryć różne Za jego plecami rozległ się głośny plusk. Jaime odwrócił się błyskawicznie w tamtą stronę... i ujrzał w bladym świetle Brienne z Tarthu. Jej ręce skuwały ciężkie łańcuchy, -- Przysięgłam, że będę cię strzegła -- powtarzała uparcie dziewka. -- Przysięgłam uroczyście. -- Naga, wyciągnęła dłonie ku Jaimeowi. -- Ser. Proszę. Gdybyś był taki łaskaw. Stalowe okowy ustąpiły łatwo jak jedwab. -- Miecz -- błagała Brienne i nagle znalazł się w jej ręku, z pochwą, pasem i całą resztą. Zapięła sobie pas na grubej talii. W półmroku Jaime ledwie ją widział, choć dzieliło ich od siebie zaledwie kilka stóp. W tym świetle można by ją niemal wziąć za piękność -- pomyślał. W tym świetle można by ją niemal wziąć za rycerza. Miecz Brienne również rozjarzył się srebrnobłękitnym ogniem. Ciemność cofnęła się nieco dalej. -- Dopóki ogień będzie się palił, będziesz żył -- usłyszał wołanie Cersei. -- Kiedy zgaśnie, będziesz musiał umrzeć. -- Siostro! -- krzyknął. -- Zostań ze mną. Zostań! Jedyną odpowiedzią był cichy dźwięk oddalających się kroków. Brienne poruszała mieczem w obie strony, śledząc migotanie srebrzystych płomieni. Na dole, w płaskiej, czarnej tafli wody lśniło gorejące odbicie. Była tak samo wysoka i silna, jak ją zapamiętał, wydawało mu się jednak, że nabrała bardziej kobiecych kształtów. -- Czy trzymają tu na dole niedźwiedzia? -- Poruszała się powoli i ostrożnie, ściskając miecz w dłoni. Po każdym kroku odwracała się i nasłuchiwała uważnie. -- Lwa jaskiniowego? Wilkory? Jest tu niedźwiedź? Powiedz mi, Jaime. Co się tu czai? Co żyje w mroku? -- Zguba. -- To nie niedźwiedź -- pomyślał. Ani nie lew. -- Po prostu zguba. W chłodnym srebrnobłękitnym blasku mieczy wysoka dziewka wydawała się blada i wojownicza. -- Nie podoba mi się tutaj. -- Mnie też nieszczególnie. -- Ich miecze utworzyły małą wyspę światła, lecz ze wszystkich stron otaczało ich bezkresne morze nocy. -- Mam mokre nogi. -- Moglibyśmy wrócić tą samą drogą, którą nas tu przyprowadzili. Gdybyś wspiął się na moje ramiona, z pewnością byś dosięgnął wylotu tego tunelu. Wtedy mógłbym pójść za Cersei. Poczuł, że stanął mu na samą myśl o tym. Odwrócił się, nie chcąc, by Brienne to zauważyła. -- Posłuchaj. -- Położyła mu dłoń na ramieniu. Zadrżał od tego dotyku. Jest ciepła. -- Coś się zbliża. -- Brienne uniosła miecz, by wskazać nim w lewo. -- Tam. Wbił spojrzenie w mrok i po chwili również zauważył, że coś tam się rusza, choć nadal nie był w stanie dostrzec -- Człowiek na koniu. Nie, dwóch. Dwóch jeźdźców podążających obok siebie. -- Tu, pod Skałą? To nie miało sensu. Mimo to już dostrzegał dwóch mężczyzn na jasnych koniach. Jeźdźcy nosili zbroje, podobnie jak ich wierzchowce. Rumaki wychynęły z mroku, idąc stępa. Nic nie słychać -- zdał sobie nagle sprawę Jaime. Ani plusku wody, ani szczęku zbroi, ani tętentu kopyt. Przypomniał sobie Eddarda Starka, który jechał przez salę tronową Aerysa, spowity w ciszę. Mówiły tylko jego oczy, oczy lorda, zimne, szare i wyrażające osąd. -- Czy to ty, Stark? -- zawołał Jaime. -- Chodź tu. Nie bałem się ciebie, kiedy żyłeś, i nie mam zamiaru bać się, gdy jesteś umarły. Brienne dotknęła jego ramienia. -- Jest ich więcej. On również ich widział. Wydawało mu się, że wszyscy mają zbroje ze śniegu, a z ramion spływają im pasma mgły. Zasłony hełmów mieli opuszczone, lecz Jaime Lannister nie musiał widzieć twarzy, żeby ich rozpoznać. Pięciu z nich było ongiś jego braćmi. Oswell Whent i Jon Darry. Lewyn Martell, książę Dorne. Biały Byk, Gerold Hightower. Ser Arthur Dayne, Miecz Poranka. A obok nich, w koronie z mgły i żałoby, jechał powiewający długimi włosami Rhaegar Targaryen, książę Smoczej Skały i prawowity dziedzic Żelaznego Tronu. -- Nie boję się was -- zawołał, obracając się wokół, gdy rozdzielili się na dwie grupy, by go otoczyć. Nie wiedział, w którą stronę patrzeć. -- Mogę walczyć z wami po kolei albo ze wszystkimi razem. Kto jednak stoczy bój z dziewką? Będzie zła, jeśli ją pominiecie. -- Przysięgłam go strzec -- zawołała do cienia Rhaegara. -- Złożyłam świętą przysięgę. -- Wszyscy złożyliśmy przysięgi -- odparł z wielkim smutkiem ser Arthur Dayne. Cienie zsiadły z widmowych koni i bezszeletnie wydobyły miecze. -- Chciał spalić miasto -- bronił się Jaime. -- Zostawić Robertowi tylko popioły. -- Był twoim królem -- odparł Darry. -- Przysiągłeś dbać o jego bezpieczeństwo -- rzekł Whent. -- I o bezpieczeństwo dzieci -- dorzucił książę Lewyn. Książę Rhaegar gorzał zimnym blaskiem, to białym, to czerwonym, to znowu ciemnym. -- Zostawiłem w twoich rękach żonę i dzieci. -- Nie przypuszczałem, że zrobi im krzywdę. -- Miecz Jaimea płonął teraz słabiej. -- Byłem z kró -- Zabijałeś króla -- wskazał ser Arthur. -- Podrzynałeś mu gardło -- uściślił książę Lewyn. -- Króla, za którego przysiągłeś zginąć -- dodał Biały Byk. Ogień przebiegający po jego mieczu przygasał już. Jaime przypomniał sobie słowa Cersei. Nie. Na jego gardle zacisnęła się dłoń przerażenia. Potem jego miecz zgasł i palił się już tylko oręż Brienne. Duchy rzuciły się do ataku. -- Nie -- zawołał -- nie, nie, nie. Nieeeeeeeee! Ocknął się z walącym sercem pośród gwiaździstej nocy. Leżał w gaju. Czuł w ustach smak żółci i drżał, zlany potem. Było mu gorąco, a zarazem zimno. Gdy spojrzał na rękę, w której zwykł trzymać miecz, zobaczył, że kończy się brzydkim kikutem, ciasno owiniętym skórą i płótnem. Zdał sobie sprawę, że w oczach wezbrały mu nagłe łzy. Czułem ją. Czułem siłę w palcach i szorstką skórę rękojeści miecza. Moja dłoń... -- Panie. -- Qyburn uklęknął u jego boku. Jego ojcowską twarz pokrywały zmarszczki niepokoju. -- Co się stało? Słyszałem twój krzyk. Stał nad nimi Walton Nagolennik, wysoki i ponury. -- O co chodzi? Czemu krzyczałeś? -- To był tylko sen. -- Jaime popatrzył na otaczający go obóz. Przez chwilę czuł się zagubiony. -- Znalazłem się w ciemnościach, ale odzyskałem rękę. Spojrzał na kikut i znowu ogarnęły go mdłości. Pod Skałą nie ma takiego miejsca -- pomyślał. Żołądek miał pusty i czuł w nim kwas. Głowa bolała go w miejscu, gdzie wspierał ją o pniak. Qyburn dotknął jego czoła. -- Masz jeszcze ślad gorączki. -- Majaczenia w gorączce. -- Jaime wyciągnął rękę. -- Pomóż mi wstać. Nagolennik złapał go za jedyną dłoń i podźwignął na nogi. -- Chcesz jeszcze kielich sennego wina? -- zapytał Qyburn. -- Nie. Dość już mam na dziś snów. Zastanawiał się, ile jeszcze czasu zostało do świtu. Wiedział skądś, że jeśli zamknie oczy, natychmiast wróci w to mroczne, wilgotne miejsce. -- To może makowego mleka? I coś na gorączkę? Jesteś jeszcze słaby, panie. Potrzebujesz snu. Musisz wypocząć. To ostatnia rzecz, którą zamierzam robić. Pniak, o który wspierał głowę, lśnił blado w blasku księżyca. Mech porastał go tak grubą warstwą, że Jaime do tej pory nie zauważył, iż drewno jest białe. Pomyślał o Winterfell i o drzewie sercu Neda Starka. To nie był on -- pomyślał. To nigdy nie był on. Pniak jednak był martwy, tak samo jak Stark i wszyscy pozostali. Książę Rhaegar, ser Arthur i dzieci. I Aerys. Aerys jest najbardziej martwy ze wszystkich. -- Wierzysz w duchy, maesterze? -- zapytał Qyburna. Twarz mężczyzny nabrała dziwnego wyrazu. -- Kiedyś, jeszcze w Cytadeli, wszedłem do pustego pokoju>i ujrzałem w nim puste krzesło. Wiedziałem jednak, że przed chwilą siedziała na nim kobieta. Na poduszce widziało się jeszcze zagłębienie, tkanina była ciepła, a w powietrzu unosił się jej zapach. Jeśli opuszczając pokój, zostawiamy po sobie woń, to z pewnością po naszych duszach również coś zostaje, kiedy opuszczamy to życie. -- Qyburn rozpostarł dłonie. -- Arcymaesterom nie spodobało się jednak moje rozumowanie. To znaczy Marwynowi się spodobało, ale był w tym osamotniony. Jaime przesunął palcami po włosach. -- Walton -- nakazał -- siodłaj konie. Wracamy. -- Wracamy? Nagolennik popatrzył na niego nieufnie. Myśli, że oszalałem. Być może ma rację. -- Zostawiłem coś w Harrenhal. -- Ten zamek należy teraz do lorda Vargo i jego Krwawych Komediantów. -- Masz dwa razy więcej ludzi od niego. -- Jeśli nie oddam cię ojcu, tak jak mi rozkazano, lord Bolton obedrze mnie ze skóry. Jedziemy do Królewskiej Przystani. Kiedyś Jaime mógłby mu odpowiedzieć uśmiechem i groźbą, jednoręcy kalecy nie budzili jednak zbyt wielkiego strachu. Zadał sobie pytanie, co zrobiłby w takiej sytuacji jego brat. Tyrion znalazłby jakiś sposób. -- Lannisterowie kłamią, Nagolennik. Czy lord Bolton ci o tym nie mówił? Mężczyzna zmarszczył podejrzliwie brwi. -- A gdyby nawet mówił, to co? -- Jeśli nie zabierzesz mnie do Harrenhal, piosenka, którą zaśpiewam ojcu, może nie przypominać tej, którą chciałby usłyszeć lord Dreadfort. Mogę nawet powiedzieć, że to Bolton kazał uciąć mi rękę, a miecz trzymał Walton Nagolennik. Walton wytrzeszczył oczy. -- To nieprawda. -- Masz rację, ale komu uwierzy mój ojciec? -- Jaime uśmiechnął się, tak jak zwykł to robić wtedy, gdy nie bał się niczego na świecie. -- Wszystko będzie wyglądało znacznie prościej, jeśli wrócimy. Wkrótce znowu ruszymy w drogę, a ja zaśpiewam w Królewskiej Przystani piosenkę tak słodką, że nie uwierzysz własnym uszom. Dostaniesz dziewczynę, a na dodatek mieszek pełen złota. -- Złota? -- To spodobało się Waltonowi. -- A ile go będzie? Mam go. -- A ile byś chciał? Gdy słońce wzeszło, przebyli już połowę drogi do Harrenhal. Jaime zmuszał wierzchowca do jazdy znacznie szybszej niż wczoraj, a Nagolennik i jego ludzie nie mieli innego wyjścia, jak dotrzymywać mu kroku. Mimo to, nim dotarli do zamku nad jeziorem, było już południe. Na tle ciemniejącego, zapowiadającego deszcz nieba rysowały się -- czarne i złowrogie -- ogromne mury oraz pięć gigantycznych wież. Zamek wygląda na martwy. Mury były opustoszałe, a bramy zamknięte i zaryglowane. Wysoko nad barbakanem zwisała jednak bezwładnie chorągiew. Czarny kozioł z Qohoru -- pomyślał Jaime. Otoczył usta dłońmi i zawołał. -- Hej, wy! Otwierajcie bramy albo wywalę je kopniakiem! Dopiero gdy Qyburn i Nagolennik wsparli go swymi głosami, na szczycie murów pojawiła się czyjaś głowa. Mężczyzna popatrzył na nich z góry, a potem zniknął. Po krótkiej chwili usłyszeli dźwięk podnoszonej kraty. Jaime Lannister spiął konia i wjechał do środka, ledwie spoglądając na otwory machikułów na suficie. Obawiał się, że kozioł może ich nie wpuścić, wyglądało jednak na to, że Dzielni Kompanioni nadal uważają ich za sojuszników. Durnie. Zewnętrzny dziedziniec był opustoszały. Tylko w długich, krytych dachówką stajniach dawało się zauważyć jakieś oznaki życia, w tej chwili Jaimea nie obchodziły jednak konie. Ściągnął wodze i rozejrzał się wokół. Słyszał głosy dobiegające zza Wieży Duchów. Ludzie wrzeszczeli w sześciu różnych językach. Po obu bokach miał Nagolennika i Qyburna. -- Zabieraj to, po co przyjechałeś, i znikamy stąd -- odezwał się Nagolennik. -- Nie chcę żadnych kłopotów z Komediantami. -- Powiedz swoim ludziom, żeby trzymali dłonie na rękojeściach mieczy, a Komedianci nie będą chcieli żadnych kłopotów z tobą. Dwa do jednego, pamiętasz? -- Jaime odwrócił głowę, słysząc odległy ryk, słaby, ale gwałtowny. Odbił się echem od murów Harrenhal i nagle śmiech wezbrał niczym morskie fale. Jaime w jednej chwili zrozumiał, co się dzieje. Czy przyjechaliśmy za późno? Dopadły go mdłości. Wbił ostrogi w końskie boki i pocwałował przez zewnętrzny dziedziniec. Potem przeniknął pod łukiem kamiennego mostu, okrążył Jęczącą Wieżę i wreszcie wpadł na Dziedziniec Stopionego Kamienia. Wrzucili ją do dołu z niedźwiedziem. Król Harren Czarny nawet szczucie niedźwiedzia chciał urządzać w wielkim stylu. Dół miał dziesięć jardów średnicy i pięć głębokości, był obmurowany kamieniami, wysypany piaskiem i otoczony sześcioma poziomami kamiennych ław. Gdy Jaime zsunął się niezgrabnie z siodła, zauważył, że Dzielni Kompanioni zajmują tylko jedną czwartą miejsc na ławach. Najemnicy byli tak skupieni na rozgrywającym się w nim widowisku, że intruzów zauważyli tylko ci, którzy siedzieli po przeciwnej stronie dołu. Brienne miała na sobie tę samą niedopasowaną suknię, którą włożyła na kolację z Rooseem Boltonem. Nie osłaniała jej tarcza, napierśnik, kolczuga ani nawet utwardzana skóra, a jedynie różowy atłas i myrijskie koronki. Być może kozioł uważał, że zabawniej będzie, jeśli ubierze ją jak kobietę. Połowa sukni zwisała w strzępach, a po lewym, draśniętym pazurami ramieniu ściekała krew. Przynajmniej dali jej miecz. Dziewka trzymała oręż w jednej ręce i poruszała się bokiem, starając się trzymać na dystans od zwierza. To nic jej nie da, krąg jest za mały. Powinna zaatakować, szybko skończyć walkę. Dobra stal powinna sobie poradzić z każdym niedźwiedziem. Wyglądało jednak na to, że dziewka boi się podejść bliżej. Komedianci zasypywali ją obelgami i obscenicznymi sugestiami. -- To nie nasza sprawa -- ostrzegł go Walton. -- Lord Bolton powiedział, że dziewka należy do nich i mogą z nią zrobić, co chcą. -- Ma na imię Brienne. -- Jaime zszedł po schodach, mijając kilkunastu zaskoczonych najemników. Vargo Hoat zasiadał w lordowskiej loży w pierwszym szeregu. -- Lordzie Vargo -- zawołał, przekrzykując gapiów. Qohorik omal nie rozlał wina. -- Królobójca? Lewą połowę twarzy zasłaniał mu nieudolnie zawiązany bandaż. Nad uchem miał plamę krwi. -- Wyciągnij ją stamtąd. -- Nie miesaj się do tego, Królobójco, chyba ze chces zarobić drugi kikut. -- Hoat machnął kielichem. -- Twoja klempa odgryzła mi ucho. Nic dziwnego, że ojciec nie chce zapłacić okupu za takiego dziwoląga. Jaime odwrócił się, słysząc donośny ryk. Niedźwiedź miał osiem stóp wysokości. Gregor Clegane w futrze -- pomyślał. Tyle że pewnie jest bystrzejszy. Bestia nie miała jednak takiego zasięgu, jak Góra ze swym monstrualnym mieczem. Rozwścieczony niedźwiedź ryknął po raz kolejny, odsłaniając wypełniające paszczę żółte zęby. Potem opadł na cztery łapy i ruszył prosto na Brienne. To twoja szansa -- pomyślał Jaime. Uderz! Teraz! Machnęła jednak tylko nieudolnie mieczem. Zwierz wzdrygnął się, po czym z głośnym pomrukiem ponowił atak. Brienne odskoczyła w lewo i cięła mieczem w pysk zwierza. Tym razem niedźwiedź uniósł łapę, by odtrącić oręż na bok. Jest ostrożny -- zrozumiał Jaime. Walczył już z ludźmi. Wie, że miecze i włócznie mogą mu wyrządzić krzywdę. Ale to nie powstrzyma go długo. -- Zabij go! -- zawołał, lecz jego głos zagłuszyły inne krzyki. Jeśli nawet Brienne go usłyszała, nie okazała tego w żaden sposób. Krążyła po dole, cały czas mając ścianę za plecami. Za blisko. Jeśli to bydlę przyprze ją do ś Bestia odwróciła się niezgrabnie, zbyt daleko od przeciwnika. Brienne zmieniła kierunek, szybka jak kot. To jest dziewka, którą pamiętam. Podskoczyła do niedźwiedzia, by ciąć go w grzbiet. Zwierz z rykiem podniósł się na tylne łapy. Brienne oddaliła się pośpiesznie. Gdzie jest krew? Wtem Jaime zrozumiał. -- Dałeś jej turniejowy miecz -- naskoczył na Hoata. Kozioł ryknął śmiechem, opryskując go winem i plwociną. -- Ocywiście. -- Zapłacę ten cholerny okup. Złoto, szafiry, czego tylko chcesz. Wyciągnij ją stamtąd. -- Chces ją dostać, to skac. Jaime skoczył. Oparł jedyną dłoń na marmurowym murku, przesadził go i przetoczył się po piasku. Niedźwiedź odwrócił się, słysząc łoskot, i powęszył, spoglądając nieufnie na nowego intruza. Jaime podźwignął się na jedno kolano. I co mam teraz zrobić, na siedem piekieł? Nabrał w garść piasku. -- Królobójca? -- usłyszał głos zdumionej Brienne. -- Jaime. Wyprostował się, sypiąc piaskiem w pysk niedźwiedzia. Zwierz zamachał wściekle łapami, rycząc jak szalony. -- Co tu robisz? -- Coś głupiego. Schowaj się za mną. Ruszył pod murem w jej stronę, by własnym ciałem osłonić ją przed niedźwiedziem. -- To ty schowaj się za mnie. Mam miecz. -- Ale tępy. Schowaj się! Zobaczył coś na wpół zagrzebanego w piasku i złapał to jedyną dłonią. Okazało się, że to ludzka żuchwa. Było na niej jeszcze trochę zielonkawego mięsa, w którym roiło się od czerwi. Urocze -- pomyślał, zastanawiając się, czyją twarz trzyma. Niedźwiedź był coraz bliżej, Jaime zamachnął się więc i cisnął kością, mięsem i czerwiami w głowę bestii. Chybił co najmniej o jard. Lewą dłoń też powinienem sobie odrąbać. I tak nie ma z niej żadnego pożytku. Brienne próbowała się wymknąć zza jego pleców, lecz podciął jej nogi. Runęła na piasek, ściskając bezużyteczny miecz. Jaime usiadł na niej okrakiem, niedźwiedź rzucił się do szarży. Rozległ się głośny brzęk i pod lewym okiem bestii wyrosły nagle opierzone drzewce. Z otwartej paszczy popłynęła krew i ślina. Drugi bełt trafił w nogę. Niedźwiedź ryknął i stanął na tylne łapy. Znowu zobaczył Jaimea oraz Brienne i powlókł się w ich kierunku. Za grały kolejne kusze. Bełty przeszyły futro i mięśnie. Z tak bliska kusznicy raczej nie mogli chybić. Pociski uderzały z siłą buzdyganów, lecz niedźwiedź postawił kolejny krok. Biedne, głupie, odważne bydlę. Gdy bestia zamachnęła się na Jaimea, odsunął się na bok tanecznym krokiem, wzbijając nogami w górę fontanny piasku. Niedźwiedź ruszył za swym dręczycielem i w grzbiet wbiły mu się dwa kolejne bełty. Warknął basowo po raz ostatni, osunął się na zad, padł na zbroczony krwią piasek i zdechł. Brienne podniosła się na kolana, ściskając miecz. Oddychała szybko i nierówno. Ludzie Nagolennika ładowali na nowo kusze, a Komedianci obrzucali ich przekleństwami i groźbami. Jaime zauważył, że Rorge i Trzypalca Noga wyciągnęli miecze, a Zollo rozwija bicz. -- Zabiliście mojego niedźwiedzia! -- wrzasnął Vargo Hoat. -- Z tobą zrobimy to samo, jeśli będziesz się stawiał -- ostrzegł go Nagolennik. -- Zabieramy dziewkę. -- Nazywa się Brienne -- poprawił go Jaime. -- Brienne, dziewica z Tarthu. Mam nadzieję, że nadal jesteś dziewicą? Jej brzydka, szeroka twarz zapłonęła szkarłatnym rumieńcem. -- Tak. -- To bardzo dobrze -- stwierdził Jaime. -- Ratuję tylko dziewice. Dostaniesz swój okup -- dodał, zwracając się do Hoata. -- Za nas oboje. Lannister zawsze płaci swe długi. A teraz przynieście jakieś sznury i wydostańcie nas stąd. -- W dupę z tym -- warknął Rorge. -- Zabij ich, Hoat. Jak tego nie zrobisz, to pożałujesz. Qohorik zawahał się. Połowa jego najemników była pijana, a ludzie z północy byli zupełnie trzeźwi, a do tego mieli dwukrotną przewagę liczebną. Niektórzy z kuszników zdążyli już naładować broń. -- Wyciągnijcie ich -- rozkazał Hoat. -- Postanowiłem okazać łaskawość -- dodał, zwracając się do Jaimea. -- Powiedz o tym swemu panu ojcu. -- Nie omieszkam, wasza lordowska mość. Ale i tak nic to ci nie pomoże. Walton Nagolennik okazał gniew dopiero wtedy, gdy oddalili się półtorej mili od Harrenhal i znaleźli się poza zasięgiem stojących na murach łuczników. -- Odjęło ci rozum, Królobójco? Czy szukałeś śmierci? Nikt nie zdoła pokonać niedźwiedzia gołymi rękami! -- Jedną gołą ręką i jednym gołym kikutem -- uściślił Jaime. -- Miałem nadzieję, że zabijecie bestię, nim ona zdąży wykończyć mnie. W przeciwnym razie lord Bolton obdarłby cię ze skóry jak pomarańczę, nieprawdaż? Nagolennik przeklął go, nazywając go lannisterskim durniem, po czym spiął konia i pocwałował na czoło kolumny. -- Ser Jaime? -- Nawet w brudnym, różowym atłasie i podartych koronkach Brienne wyglądała raczej jak mężczyzna w sukni niż jak prawdziwa kobieta. -- Jestem ci wdzięczna, byłeś już daleko. Dlaczego wróciłeś? Przyszedł mu do głowy tuzin złośliwych odpowiedzi, każda okrutniejsza od poprzedniej, wzruszył jednak tylko ramionami. -- Przyśniłaś mi się -- odparł. CATELYN Robb trzykrotnie żegnał się ze swą młodą królową. Raz w bożym gaju, pod drzewem sercem, na oczach bogów i ludzi. Drugi raz pod bramą, gdzie Jeyne ofiarowała mu na drogę długi uścisk i jeszcze dłuższy pocałunek. I wreszcie godzinę później nad Kamiennym Nurtem. Dziewczyna przycwałowała tam na spienionym koniu, by błagać swego młodego króla, żeby zabrał ją ze sobą. Catelyn widziała, że Robb jest tym wzruszony, lecz również zażenowany. Dzień był szary i wilgotny, zaczęła siąpić mżawka i ostatnie, czego chciał, to wstrzymywać marsz po to, by mógł stać na deszczu i pocieszać młodą, zapłakaną żonę na oczach połowy armii. Przemawia do niej czule, ale pod jego słowami kryje się gniew -- pomyślała, spoglądając na syna. Gdy król i królowa byli zajęci rozmową, Szary Wicher krążył wokół nich, zatrzymując się tylko po to, by otrzepać się z wody i warknąć na deszcz. Kiedy wreszcie Robb dał Jeyne pożegnalny pocałunek, odesłał ją z eskortą dwunastu ludzi do Riverrun i ponownie dosiadł konia, wilkor popędził naprzód niczym zwolniona z cięciwy strzała. -- Widzę, że królowa Jeyne ma kochające serce -- zauważył Kulawy Lothar Frey. -- Całkiem jak moje siostry. Idę o zakład, że Roslin tańczy już po Bliźniakach, podśpiewując ,,lady Tully, lady Tully, lady Roslin Tully". Jutro będzie sobie przykładała do policzka materiał w czerwono-niebieskich barwach Riverrun, żeby sprawdzić, jak będzie się prezentowała w płaszczu żony. -- Odwrócił się w siodle i uśmiechnął do Edmurea. -- Jesteś czemuś dziwnie cichy, lordzie Tully. Zastanawiam się, jak ty się czujesz? -- Mniej więcej tak, jak pod Kamiennym Młynem na chwilę przed tym, nim zabrzmiały rogi -- odpowiedział Edmure tylko półżartem. Lothar roześmiał się dobrodusznie. -- Módlmy się o to, by twoje małżeństwo ułożyło się równie szczęśliwie, panie. Niech bogowie mają nas w swej opiece, jeśli tak się nie stanie. Catelyn wcisnęła pięty w boki konia, zostawiając brata i Kulawego Lothara samym sobie. To ona nalegała, by Jeyne została w Riverrun, choć Robb wolałby mieć ją przy sobie. Lord Walder z łatwością mógł uznać brak królowej na ślubie za kolejny kamień obrazy, jej obecność byłaby jednak inną formą zniewagi, solą sypaną na jego rany. -- Walder Frey ma kąśliwy język i długą pamięć -- ostrzegła syna Catelyn. -- Nie wątpię, że wystarczy ci sił, by znosić jego złośliwości w zamian za jego wierność, ale masz w sobie zbyt wiele z ojca, by siedzieć spokojnie, gdy będzie obrażał Jeyne prosto w oczy. Robb musiał przyznać, że brzmi to rozsądnie. Ale i tak ma do mnie żal -- pomyślała ze znużeniem Catelyn. Już tęskni za Jeyne i jakąś częścią jaźni oskarża mnie o jej nieobecność, mimo że wie, iż udzieliłam mu dobrej rady. Z sześciu Westerlingów, którzy przybyli z jej synem z Turni, u jego boku został tylko jeden. Ser Raynald, brat Jeyne, który nosił królewską chorągiew. Tego samego dnia, gdy Robb otrzymał od lorda Tywina zgodę na wymianę jeńców, wysłał wuja Jeyne, Rolpha Spicera, do Złotego Zęba z Martynem Lannisterem. Było to zręczne posunięcie. Jej syn nie musiał się obawiać o bezpieczeństwo Martyna, Galbart Glover z radością usłyszał, że jego brat wsiadł na statek w Duskendale, ser Rolph otrzymał ważne i honorowe a Szary Wicher znowu był u królewskiego boku. Tam, gdzie jest jego miejsce. Lady Westerling została w Riverrun z dziećmi: Jeyne, jej młodszą siostrą Eleyną oraz małym Rollamem, giermkiem Robba, który głośno protestował przeciw temu, że go nie zabrano. To jednak również było rozsądne. Poprzednim giermkiem Robba był Olyvar Frey, który z pewnością będzie obecny na ślubie siostry. Kłując go w oczy widokiem następcy, postąpiliby nieuprzejmie i nieroztropnie. Jeśli zaś chodzi o ser Raynalda, był on młodym, wesołym rycerzem, który przysięgał, że nie da się sprowokować żadnej obeldze Waldera Freya. Miejmy nadzieję, że skończy się na obelgach. Catelyn poważnie się jednak obawiała, że tak nie będzie. Po Tridencie jej pan ojciec nigdy już nie ufał Walderowi Freyowi i ona świetnie o tym pamiętała. Królowa Jeyne będzie najbezpieczniejsza za wysokimi, grubymi murami Riverrun, pod opieką Blackfisha. Robb stworzył nawet dla niego nowy tytuł -- namiestnik południowego pogranicza. Jeśli ktokolwiek mógł obronić dorzecze, to właśnie ser Brynden. Mimo to Catelyn będzie brakowało widoku pooranej bruzdami twarzy stryja, a Robbowi będzie brakowało jego rad. Ser Brynden miał swój udział w każdym zwycięstwie odniesionym przez jej syna. Jako dowódca zwiadowców zastąpił go Galbart Glover, który był wiernym i godnym zaufania człowiekiem, lecz brakowało mu błyskotliwości Blackfisha. Osłaniana przez zwiadowców Glovera linia sił Robba ciągnęła się kilka mil. Strażą przednią dowodził Greatjon. Catelyn jechała w głównej kolumnie, otoczona rumakami dźwigającymi na grzbietach zakutych w stal mężczyzn. Za nią podążały tabory, kolumna wozów wypełnionych żywnością, paszą, zapasami, darami ślubnymi oraz rannymi zbyt słabymi, by mogli chodzić. Nad wszystkim tym czuwał ser Wendel Manderly i jego rycerze z Białego Portu. Dalej wlokły się stada kóz, owiec i chudego bydła, a za nimi garstka markietanek o obolałych stopach. Na samym końcu jechała ariergarda Robina Flinta. Za nimi, w promieniu setek mil, nie było żadnych wrogów, Robb nie zamierzał jednak podejmować ryzyka. Było ich trzy tysiące pięciuset, trzy tysiące pięciuset ludzi, którzy posmakowali krwi w Szepczącym Lesie, zbroczyli miecze w Bitwie Obozów, pod Oxcross, Ashemark oraz Turnią i wszędzie pośród bogatych w złoto wzgórz lannisterskiego zachodu. Pomijając skromną świtę jej brata Edmurea, lordowie Tridentu pozostali na miejscu, by bronić dorzecza, dopóki król nie odzyska północy. Czekała na nich narzeczona Edmurea i następna bitwa a na mnie czeka dwóch martwych synów, puste łoże i zamek pełen duchów. Nie była to wesoła perspektywa. Brienne, gdzie jesteś? Przyprowadź mi moje dziewczynki, Brienne. Przyprowadź je bezpiecznie. Towarzysząca ich odjazdowi mżawka przerodziła się około południa w miarowy deszcz, który padał aż do później nocy. Następnego dnia w ogóle nie widzieli słońca. Jechali pod zachmurzonym niebem, postawiwszy kaptury, by rzęsisty opad nie zalewał im oczu. Drogi zmieniły się w błoto, a pola w trzęsawiska. Ulewa wypełniła rzeki wodą i postrącała liście z gałęzi. Nieustanny szum deszczu sprawiał, że nikomu nie chciało się prowadzić niezobowiązujących rozmówek, ludzie odzywali się więc tylko wtedy, gdy mieli coś ważnego do powiedzenia, to znaczy rzadko. -- Jesteśmy silniejsi, niżby się zdawało, pani -- oznajmiła jej w pewnej chwili lady Maege Mormont. Catelyn polubiła lady Maege i jej najstarszą córkę Dacey. Obie okazały jej w sprawie Jaimea Lannistera więcej zrozumienia niż większość. Córka była wysoka i szczupła, a matka niska i krępa, lecz obie ubierały się podobnie, w zbroje i skóry, a na tarczach i opończach nosiły czarnego niedźwiedzia rodu Mormontów. Zdaniem Catelyn był to dziwny strój dla dam, lecz Dacey i lady Maege czuły się jako kobiety-wojowniczki jeszcze swobodniej niż dziewczyna z Tarthu. -- Walczyłam u boku Młodego Wilka we wszystkich bitwach -- oznajmiła radośnie Dacey Mormont. -- Jeszcze żadnej nie przegrał. To prawda, ale stracił wszystko inne -- pomyślała Catelyn. Nie mogła jednak powiedzieć tego na głos. Ludziom z północy nie brakowało odwagi, lecz byli daleko od domu i jedynym, co podtrzymywało ich na duchu, była wiara w młodego króla. Tej wiary należało bronić za wszelką cenę. Muszę być silniejsza -- powtarzała sobie. Muszę być silna dla Robba. Jeśli wpadnę w rozpacz, żałoba mnie zniszczy. Wszystko zależało od mającego się odbyć ślubu. Jeśli Edmure i Roslin przypadną sobie do gustu, jeśli lord Frey Spóźnialski pozwoli się ubłagać i ponownie połączy swe siły z Nawet wtedy, jakie będziemy mieli szanse, uwięzieni między Lannisterami a Greyjoyami? Nie odważyła się zastanawiać nad tym pytaniem, choć Robb myślał o nim niemal bez przerwy. Widziała, jak na postojach wpatruje się w mapy, szukając jakiegoś sposobu, który pozwoliłby mu odzyskać północ. Jej brat Edmure miał inne troski. -- Ale chyba nie wszystkie córki lorda Waldera są podobne do niego? -- zastanawiał się, siedząc w wysokim, pasiastym namiocie z Catelyn i przyjaciółmi. -- Przy tak wielu różnych matkach niektóre z nich muszą się okazać urodziwe -- stwierdził ser Marq Piper -- ale z jakiego powodu ten stary nędznik miałby ci dać ładną dziewczynę? -- Nie ma żadnego powodu -- przyznał ponurym tonem Edmure. Catelyn nie mogła już tego znieść. -- Cersei Lannister jest urodziwa -- oznajmiła ostro. -- Gdybyś był mądry, modliłbyś się o to, by Roslin była silna i zdrowa, miała wierne serce i nieźle poukładane w głowie. Wyszła z namiotu. Edmure nie przyjął tego dobrze. Następnego dnia unikał jej konsekwentnie, woląc towarzystwo Marqa Pipera, Lymonda Goodbrooka, Patreka Mallistera i młodych Vanceów. Oni nie czynią mu wymówek, chyba że żartem -- powiedziała sobie Catelyn, gdy po południu przemknęli obok niej niemal bez słowa. Zawsze byłam zbyt surowa dla Edmurea, a teraz żałoba dodaje ostrości każdemu mojemu słowu. Żałowała swego wybuchu. Wystarczał deszcz padający z nieba. Nie musiała sprowadzać go więcej. Czy to naprawdę takie straszne pragnąć ładnej żony? Przypomniała sobie dziecinne rozczarowanie, które poczuła, gdy po raz pierwszy ujrzała na oczy Eddarda Starka. Wyobrażała go sobie jako młodszą wersję jego brata Brandona, prawda wyglądała jednak inaczej. Ned był niższy, miał brzydszą twarz i był bardzo poważny. Przemawiał do niej uprzejmie, lecz pod jego słowami wyczuwała chłód zupełnie nieprzypominający Brandona, którego ataki wesołości były równie szalone jak napady gniewu. Nawet gdy zabrał jej dziewictwo, w ich miłości było więcej obowiązku niż namiętności. Ale spłodziliśmy tej nocy Robba, daliśmy życie królowi. A po wojnie, w Winterfell, znalazłam tyle miłości, że wystarczyłoby jej dla każdej kobiety. Musiałam tylko odkryć dobre, słodkie serce ukryte za poważną twarzą Neda. Nie ma powodu, by Edmure nie mógł znaleźć tego samego ze swą Roslin. Zrządzeniem bogów ich droga wiodła przez Szepczący Las, gdzie Robb odniósł swe pierwsze wielkie zwycięstwo. Jechali wzdłuż krętego strumienia dnem wąskiej doliny, tak samo jak ludzie Jaimea Lannistera owej pamiętnej nocy. Wtedy było cieplej -- przypomniała sobie. Drzewa były jeszcze zielone, a strumień nie występował z brzegów. Nurt potoku spowalniały teraz spadłe z drzew liście, które gromadziły się w wilgotnych stertach pośród głazów i korzeni, a drzewa, między którymi ukryła się ongiś armia Robba, zamieniły zielony strój na matowe złoto usiane brązowymi cętkami albo czerwień, która przywodziła jej na myśl rdzę albo zakrzepłą krew. Tylko świerki i żołnierskie sosny wciąż były zielone. Ich wierzchołki wysuwały się ku chmurom niczym wysokie, ciemne włócznie. Od tego czasu zginęły nie tylko drzewa -- pomyślała. Podczas bitwy w Szepczącym Lesie Ned siedział jeszcze żywy w celi pod Wielkim Wzgórzem Aegona, Bran i Rickon byli zaś bezpieczni za murami Winterfell. A Theon Greyjoy walczył u boku Robba i przechwalał się, że omal nie skrzyżował mieczy z Królobójcą. Gdybyż tylko tak się stało. Ile zła udałoby się uniknąć, gdyby to Theon zginął zamiast synów lorda Karstarka? Gdy przejeżdżali przez pole bitwy, Catelyn zauważała gdzieniegdzie ślady dawnej rzezi: odwrócony, wypełniony deszczówką hełm, odłamek kopii, końskie kości. Dla niektórych z poległych usypano kamienne kurhany, lecz dobrały się już do nich padlinożerne zwierzęta. Między zwalonymi głazami dostrzegała strzępki jaskrawej tkaniny i kawałki lśniącego metalu. Raz ujrzała nawet spoglądającą na nią twarz. Spod gnijącego, zbrązowiałego ciała wyłaniała się już czaszka. Zadała sobie pytanie, gdzie spoczywa Ned. Milczące siostry zabrały jego kości na północ, eskortowane przez Hallisa Mollena i nieliczną straż honorową. Czy jej mąż dotarł do Winterfell i leżał teraz u boku swego brata Brandona w mrocznych kryptach pod zamkiem, czy też drzwi w Fosie Cailin zatrzasnęły się, nim Hal i siostry zdążyli przejechać? Przez serce Szepczącego Lasu jechało trzy tysiące pięciuset jeźdźców, lecz Catelyn Stark rzadko czuła się bardziej samotna. Z każdą przebytą milą oddalała się od Riverrun i zadawała sobie pytanie, czy jeszcze kiedyś ujrzy ten zamek, czy też utraciła go na zawsze, tak jak wiele innych rzeczy? Po pięciu dniach zwiadowcy ostrzegli ich, że wezbrane wody zerwały drewniany most w Fairmarket. Galbart Glover i dwóch jego najśmielszych ludzi próbowało sforsować konno wzburzone Niebieskie Widły w Baranim Brodzie. Dwa konie utonęły, a wraz z nimi jeden z jeźdźców. Sam Glover zdołał się wdrapać na skałę, z której potem go ściągnięto. -- Poziom wód nie był tak wysoki od wiosny -- stwierdził Edmure. -- A jeśli deszcz nie przestanie padać, podniesie się jeszcze wyżej. -- W górę rzeki, nieopodal Starych Kamieni, jest drugi most -- przypomniała sobie Catelyn, która często jeździła tędy z ojcem. -- Jest starszy i mniejszy, ale jeśli nadal -- Już go nie ma, pani -- przerwał jej Galbart Glover. -- Wody zmyły go razem z tym w Fairmarket. Robb popatrzył na Catelyn. -- Czy jest tu więcej mostów? -- Nie ma. A brody będą nie do przebycia. -- Zastanowiła się. -- Jeśli nie możemy przejść Niebieskich Wideł, będziemy musieli je ominąć, pojechać przez Siedem Strumieni i Bagno Jędzy. -- Tam są tylko mokradła i złe drogi albo zupełne bezdroża -- ostrzegł ich Edmure. -- Będziemy się posuwać naprzód powoli, ale pewnie prędzej czy później dotrzemy na miejsce. -- Lord Walder zaczeka -- stwierdził Robb. -- Lothar wysłał mu z Riverrun ptaka i spodziewa się naszego przybycia. -- Tak, ale jest z natury drażliwy i podejrzliwy -- zauważyła Catelyn. -- Może uznać tę zwłokę za celową zniewagę. -- Proszę bardzo, będę go błagał o wybaczenie także i za to. Będę bardzo skruszonym królem, przepraszającym co drugi oddech. -- Robb skrzywił się z przekąsem. -- Mam nadzieję, że Bolton przeprawił się przez Trident, nim zaczęły się deszcze. Królewski trakt biegnie prosto na północ i nie ma po drodze żadnych przeszkód. Nawet na piechotę powinien dotrzeć do Bliźniaków przed nami. -- A co zrobisz, gdy już połączysz z nim siły, a ślub mojego brata się odbędzie? -- zapytała go Catelyn. -- Ruszę na północ. Robb podrapał Szarego Wichra za uchem. -- Groblą? Prosto na Fosę Cailin? Uśmiechnął się do niej enigmatycznie. -- To jedna z możliwych dróg -- odparł. Z jego tonu zrozumiała, że nie powie jej już nic więcej. Mądry król nikomu nie wyjawia swych zamiarów -- pomyślała. Po ośmiu dniach nieustannego deszczu dotarli do Starych Kamieni i rozbili obóz na wzgórzu górującym nad Niebieskimi Widłami, w ruinach twierdzy starożytnych królów rzeki. Pośród zielska sterczały kamienie fundamentów wskazujące, gdzie ongiś stały mury i donżony, lecz miejscowi prostaczkowie dawno wywieźli stąd większość budulca na swe stodoły, septy i warownie. Pośrodku tego, co ongiś było zamkowym dziedzińcem, w jesionowym gaju krył się jednak wielki, rzeźbiony grobowiec, na wpół schowany w sięgającej pasa brązowej trawie. Płytę nagrobną wyrzeźbiono na podobieństwo człowieka, którego kości spoczywały w środku, lecz deszcz i wiatr wykonały już swą robotę. Widzieli, że król nosił brodę, lecz poza tym jego twarz była zupełnie gładka, z drobnym tylko zaznaczeniem ust, nosa, oczu i osadzonej na skroniach korony. Dłonie splótł na rękojeści kamiennego młota, który przecinał jego pierś. Oręż pokrywały ongiś runy, którymi zapisano jego nazwę i historię, stulecia zatarły je jednak bez śladu. Sam kamień był popękany i kruszył się, a tu i ówdzie widniały na nim białe plamy porostów. Stopy króla obrosły dzikimi różami, które sięgały mu aż do piersi. Tam właśnie Catelyn znalazła Robba. Jej syn stał z poważną miną w gęstniejącym mroku. Towarzyszył mu tylko Szary Wicher. Deszcz przestał na chwilę padać i Robb miał odkrytą głowę. -- Czy ten zamek na jakąś nazwę? -- zapytał cicho, gdy do niego podeszła. -- Kiedy byłam mała, wszyscy prostaczkowie mówili na niego Stare Kamienie, ale gdy jeszcze mieszkali w nim królowie, z pewnością nazywał się jakoś inaczej. Obozowała tu kiedyś z ojcem, po drodze do Seagardu. Był wtedy z nami -- Jest taka piosenka -- przypomniał sobie. -- Jenny ze Starych Kamieni, co miała we włosach kwiaty. -- Wszyscy na koniec stajemy się piosenkami. Jeśli mieliśmy szczęście. Bawiła się tamtego dnia w Jenny, wplotła sobie nawet kwiaty we włosy. Jej Księciem Ważek był Petyr. Był jeszcze chłopcem, gdyż Catelyn nie mogła mieć wówczas więcej niż dwanaście lat. Robb przyjrzał się kamiennej płycie. -- Czyj to grobowiec? -- Tu leży król Tristifer, Czwarty Tego Imienia, Król Rzek i Wzgórz. -- Ojciec opowiadał jej kiedyś jego historię. -- Władał ziemiami od Tridentu po Przesmyk, tysiące lat przed czasami Jenny i jej księcia, gdy królestwa Pierwszych Ludzi padały jedno po drugim pod ciosami Andalów. Zwali go Młotem Sprawiedliwości. Stoczył sto bitew i zwyciężył w dziewięćdziesięciu dziewięciu, tak przynajmniej utrzymują minstrele. I wybudował ten zamek, najpotężniejszy wówczas w całym Westeros. -- Położyła dłoń na ramieniu syna. -- Zginął w setnej bitwie, gdy siedmiu andalskich królów połączyło przeciw niemu swe siły. Piąty Tristifer mu nie dorównywał i królestwo wkrótce upadło, a wraz z nim zamek i ród. Na Tristiferze Piątym skończyła się dynastia Muddów, którzy władali dorzeczem przez tysiąc lat przed nadejściem Andalów. -- Zawiódł go jego dziedzic -- stwierdził Robb, przesuwając dłonią po szorstkim, zwietrzałym kamieniu. -- Miałem nadzieję, że zostawię Jeyne przy próbowaliśmy wiele razy, ale nie jestem -- Nie zawsze udaje się za pierwszym razem. -- Ale z tobą się udało. -- Ani nawet za setnym. Jesteś jeszcze bardzo młody. -- Ale jestem królem -- odparł. -- A król potrzebuje dziedzica. Gdybym zginął w następnej bitwie, królestwo nie może zginąć razem ze mną. Zgodnie z prawem następna w linii sukcesji jest Sansa, więc Winterfell i północ przeszłyby w jej ręce. -- Zacisnął usta. -- I w ręce jej pana męża Tyriona Lannistera. Nie mogę na to pozwolić i nie pozwolę. Północ nie może się dostać temu karłowi. -- Nie może -- zgodziła się Catelyn. -- Musisz wskazać innego dziedzica na czas, nim Jeyne da ci syna. -- Zastanawiała się chwilę. -- Ojciec twojego ojca nie miał rodzeństwa, ale jego ojciec miał siostrę, która wyszła za młodszego syna lorda Raymara Roycea, z bocznej gałęzi rodu. Mieli trzy córki i wszystkie z nich wyszły za paniątka z Doliny. Na pewno za Waynwooda i za Corbraya, a najmł to mógł być Templeton, -- Mamo. -- Głos Robba brzmiał ostro. -- Zapominasz, że mój ojciec miał czterech synów. Nie zapomniała. Po prostu nie chciała o tym myśleć. -- Snow to nie Stark. -- Jon jest bardziej Starkiem niż jakieś paniątka z Doliny, które nigdy w życiu nie widziały Winterfell na oczy. -- Jon jest bratem z Nocnej Straży. Przysiągł, że nie weźmie sobie żony i nie będzie miał ziemi. Ci, którzy przywdziewają czerń, służą dożywotnio. -- Tak samo jak rycerze z Gwardii Królewskiej. To jednak nie powstrzymało Lannisterów przed zabraniem białych płaszczy ser Barristanowi Selmyemu i ser Borosowi Blountowi, gdy już przestali im być potrzebni. Idę o zakład, że jeśli dam Straży w zamian za Jona stu ludzi, znajdą jakiś sposób na to, by zwolnić go z przysięgi. Jest zdecydowany to zrobić. Catelyn wiedziała, jak uparty potrafi być jej syn. -- Bękart nie może dziedziczyć. -- Chyba że zostanie zalegitymizowany królewskim dekretem -- przypomniał jej Robb. -- Jest na to więcej precedensów niż na zwolnienie zaprzysiężonego brata z przysięgi. -- Precedensy -- stwierdziła z goryczą. -- Aegon Czwarty zalegitymizował na łożu śmierci wszystkie swe bękarty i wynikły z tego jedynie ból, żal, wojny i morderstwa. Wiem, że ufasz Jonowi. Czy jednak będziesz mógł zaufać jego synom? Albo ich synom? Pretendenci z rodu Blackfyreów prześladowali Targaryenów przez pięć pokoleń, nim wreszcie Barristan Śmiały zabił ostatniego z nich na Stopniach. Jeśli uczynisz Jona prawowitym spadkobiercą, nie będziesz już mógł zamienić go z powrotem w bękarta. Jeśli się ożeni i spłodzi dzieci, synowie, których będziesz miał z Jeyne, nigdy nie będą bezpieczni. -- Jon nigdy by nie skrzywdził moich dzieci. -- Tak samo jak Theon Greyjoy nigdy nie skrzywdziłby Brana i Rickona? Szary Wicher skoczył na szczyt grobowca króla Tristifera, obnażając groźnie zęby. Twarz Robba zionęła chłodem. -- To było okrutne i niesprawiedliwe. Jon nie jest Theonem. -- A przynajmniej o to się modlisz. A czy pomyślałeś o siostrach? Zgadzam się, że północ nie może się dostać Krasnalowi, ale co z Aryą? Zgodnie z prawem ona jest następna po to twoja rodzona siostra, z prawego łoż -- ...która nie żyje. Nikt jej nie widział ani o niej nie słyszał, odkąd ścięli ojcu głowę. Po co się okłamywać? Aryi już nie ma, tak samo jak Brana i Rickona, a Sansę też zgładzą, gdy tylko urodzi karłowi dziecko. Jon jest jedynym bratem, który mi pozostał. Gdybym zginął bezpotomnie, chcę, żeby został po mnie królem północy. Miałem nadzieję, że poprzesz mój wybór. -- Nie mogę -- odparła. -- We wszystkim innym, Robb. We wszystkim. Ale nie w w tym szaleństwie. Nie proś mnie o to. -- Nie muszę prosić. Jestem królem. Odwrócił się i odszedł. Szary Wicher zeskoczył z grobowca i popędził za nim. Cóż uczyniłam? -- pomyślała ze znużeniem Catelyn, stojąc samotnie na kamiennym grobowcu Tristifera. Najpierw rozgniewałam Edmurea, a teraz Robba, a przecież tylko mówiłam prawdę. Czy mężczyźni są aż tak delikatni, że nie mogą jej znieść? Mogłaby się rozpłakać, gdyby niebo nie zaczęło robić tego za nią. Pozostało jej tylko wrócić do namiotu i siedzieć tam w ciszy. W następnych dniach Robba było widać wszędzie. Jechał na czele straży przedniej u boku Greatjona, ruszał na zwiady z Szarym Wichrem, zawracał do straży tylnej Robina Flinta. Ludzie powtarzali z dumą, że Młody Wilk pierwszy zrywa się o świcie i ostatni zasypia po zmierzchu, Catelyn jednak zadawała sobie pytanie, czy jej syn w ogóle kładzie się spać. Zrobił się tak samo chudy i głodny jak jego wilkor. -- Pani -- odezwała się do niej pewnego dnia Maege Mormont, gdy jechały w padającym nieustannie deszczu -- jesteś taka smutna. Czy coś ci dolega? Mój pan mąż nie żyje i mój ojciec też. Dwaj moi synowie zostali zamordowani, córkę oddano zdradliwemu karłowi, żeby wydawała na świat jego ohydne dzieci, druga córka zniknęła i zapewne nie żyje, a ostatni syn i jedyny brat pogniewali się na mnie. Cóż mogłoby mi dolegać? Lady Maege z pewnością jednak nie chciałaby usłyszeć tak wiele prawdy. -- Ten deszcz jest zły -- powiedziała tylko Catelyn. -- Wycierpieliśmy bardzo wiele, a oczekują nas nowe niebezpieczeństwa i nowy żal. Powinniśmy śmiało stawić im czoło z graniem rogów i chorągwiami łopoczącymi na wietrze. Ale ten deszcz nas przytłacza. Mokre proporce zwisają bezwładnie, a ludzie owinęli się w płaszcze i niemal się do siebie nie odzywają. Tylko zły deszcz wychłodziłby nasze serca w chwili, gdy najbardziej potrzebują gorąca. Dacey Mormont spojrzała na niebo. -- Wolę, żeby padała na mnie woda niż strzały. Catelyn uśmiechnęła się mimo woli. -- Obawiam się, że jesteś odważniejsza ode mnie. Czy wszystkie kobiety z Wyspy Niedźwiedziej są takimi wojowniczkami? -- Tak, jesteśmy niedźwiedzicami -- zgodziła się lady Maege. -- Nie miałyśmy innego wyjścia. W dawnych czasach ciągle napadali na nas żelaźni ludzie w swych drakkarach albo dzicy z Lodowego Brzegu. Mężczyźni często wypływali na połów, ich żony musiały więc same bronić siebie i swych dzieci, bo inaczej by je porwano. -- Na naszej bramie jest płaskorzeźba -- dodała Dacey. -- Przedstawia odzianą w niedźwiedzią skórę kobietę, która w jednej ręce trzyma dziecko u piersi, a w drugiej topór. To nie jest dama, ale zawsze ją lubiłam. -- Mój bratanek Jorah przywiózł kiedyś do domu damę -- opowiadała lady Maege. -- Wygrał ją na turnieju. Strasznie nienawidziła tej płaskorzeźby. -- I całej reszty też -- zgodziła się Dacey. -- Ta Lynesse miała włosy jak złote nici, a skórę barwy śmietanki. Jej miękkie dłonie nie były jednak stworzone do topora. -- Ani jej cycki do karmienia -- stwierdziła prosto z mostu starsza z kobiet. Catelyn wiedziała, o kim mówią. Jorah Mormont przywoził swą drugą żonę na święta do Winterfell. Raz zatrzymali się tam na całe dwa tygodnie. Pamiętała, jaka piękna i zarazem nieszczęśliwa była młoda lady Lynesse. Pewnej nocy, po kilku kielichach wina wyznała Catelyn, że północ nie jest miejscem dla córki Hightowerów ze Starego Miasta. -- Była kiedyś córka Tullych z Riverrun, która myślała tak samo -- odpowiedziała wówczas z delikatnością w głosie, starając się ją pocieszyć -- lecz z czasem znalazła tu wiele rzeczy, które mogła pokochać. Ale wszystko to straciłam -- pomyślała. Winterfell i Neda. Brana i Rickona, Sansę i Aryę. Został mi tylko Robb. Czyżby mimo wszystko było w niej zbyt wiele z Lynesse Hightower, a za mało ze Starków? Gdybym umiała władać toporem, może potrafiłabym ich ustrzec. Mijał dzień za dniem, a deszcz wciąż nie przestawał padać. Jechali w górę Niebieskich Wideł, mijając Siedem Strumieni, gdzie rzeka dzieliła się, tworząc labirynt potoków, a potem Bagno Jędzy, na którym połyskliwe, zielone sadzawki były gotowe połknąć nieostrożnych wędrowców, a miękki grunt mlaskał pod kopytami koni niczym głodne niemowlę ssące pierś matki. Posuwali się naprzód bardzo powoli. Połowę wozów musieli zostawić w błocie, przeniósłszy ich ładunek na grzbiety jucznych koni i mułów. W sercu tych bagien dogonił ich lord Jason Mallister. Gdy dołączyła do nich jego kolumna, została jeszcze ponad godzina do zachodu słońca, lecz Robb natychmiast zarządził postój. Ser Raynald Westerling odprowadził Catelyn do królewskiego namiotu. Jej syn siedział przy koksowym piecyku, a na kolanach rozpostarł mapę. Szary Wicher spał u jego stóp. Byli tam też Greatjon, Galbart Glover, Maege Mormont, Edmure i tłusty, łysiejący mężczyzna, którego Catelyn nie znała. Jego twarz miała odrobinę służalczy wyraz. To nie jest żaden lord -- pojęła, gdy tylko go ujrzała. Ani nawet nie wojownik. Jason Mallister wstał, by ustąpić Catelyn miejsca. Lord Seagardu miał na głowie prawie tyle samo białych, co brązowych włosów, lecz mimo to nadal był przystojnym mężczyzną o rzeźbionej, wygolonej twarzy, wysoko osadzonych kościach policzkowych i niebieskoszarych oczach o gwałtownym wyrazie. -- Lady Stark, zawsze z radością cię widzę. Mam nadzieję, że przynoszę ci dobre wieści. Robb zaczekał, aż ser Raynald zasunie połę namiotu. -- Bogowie wysłuchali naszych modlitw, panowie. Lord Jason>przywiózł nam kapitana ,,Myraham", statku kupieckiego ze Starego Miasta. Kapitanie, przekaż im wieści, które nam przywiozłeś. -- Tak jest, Wasza Miłość. -- Mężczyzna nerwowo oblizał pulchne wargi. -- Nim zawinąłem do Seagardu, odwiedziłem Lordsport na Pyke. Żelaźni ludzie przetrzymywali mnie tam z górą pół roku. Tak rozkazał król Balon. Tyle ż no, krótko mówiąc, on nie żyje. -- Balon Greyjoy? -- Serce Catelyn zatrzymało się na chwilę. -- Chcesz nam powiedzieć, że Balon Greyjoy nie żyje? Mały, obdarty kapitan pokiwał głową. -- Wiecie, że Pyke jest zbudowane na przylądku, a niektóre części zamku wzniesiono na przybrzeżnych wysepkach i skałach, połączone z nim mostami? Sądząc z tego, co słyszałem w Lordsporcie, z zachodu nadeszła burza, z ulewą i piorunami, a gdy stary lord Balon lazł jednym z tym mostów, rozszalał się nagły wicher, który rozerwał most na strzępy. Staruszek wypłynął po dwóch dniach, poobijany i rozdęty. Słyszałem, że kraby wyżarły mu oczy. Greatjon ryknął śmiechem. -- Mam nadzieję, że to królewskie kraby pożywiły się taką królewską galaretką, hę? Kapitan pokiwał głową. -- Tak, ale to nie wszystko, nie, nie! -- Pochylił się. -- Jego brat wrócił. -- Victarion? -- zapytał zaskoczony Galbart Glover. -- Euron. Ten, którego zwą Wronim Okiem. Najstraszniejszy pirat, jaki kiedykolwiek żeglował po morzach. Nie widziano go od lat, ale ledwie lord Balon zdążył ostygnąć, wpłynął do Lordsportu na swojej ,,Ciszy". Czarne żagle, czerwony kadłub i załoga złożona z niemych. Słyszałem, że wrócił z Asshai. Gdziekolwiek jednak był, teraz jest już w domu. Poszedł prosto do Pyke i usadził dupę na Tronie z Morskiego Kamienia. Gdy lord Botley się temu sprzeciwił, utopił go w beczce morskiej wody. Wtedy właśnie uciekłem na ,,Myraham" i podniosłem kotwicę, mając nadzieję, że w zamieszaniu uda mi się wymknąć z portu. Tak też się stało i widzicie mnie teraz przed sobą. -- Kapitanie -- odezwał się Robb, gdy mężczyzna skończył -- serdecznie ci dziękuję. Nie minie cię nagroda. Kiedy skończymy, lord Jason odprowadzi cię na statek. Zaczekaj, proszę, na zewnątrz. -- Oczywiście, Wasza Miłość. Oczywiście. Gdy tylko żeglarz wyszedł z namiotu, Greatjon zaczął się śmiać, lecz Robb uciszył go ostrym spojrzeniem. -- Jeśli choć połowa z tego, co opowiadał Theon o Euronie Greyjoyu, jest prawdą, nikt nie chciałby mieć takiego króla. Prawowitym dziedzicem jest Theon, chyba że nie ż ale Żelazną Flotą dowodzi Victarion. Nie wierzę, by pozostał w Fosie Cailin, gdy na Tronie z Morskiego Kamienia zasiada Euron Wronie Oko. Musi wrócić. -- Jest jeszcze córka -- przypomniał mu Galbart Glover. -- Ta, która zdobyła Deepwood Motte, a także wzięła do niewoli żonę i syna Robetta. -- Jeśli tam zostanie, nie zdobędzie nic więcej -- stwierdził Robb. -- Jest w takiej samej sytuacji jak bracia Balona. Musi popłynąć do domu, żeby obalić Eurona i zdobyć tron dla siebie. -- Spojrzał na lorda Jasona Mallistera. -- Masz w Seagardzie flotę? -- Flotę, Wasza Miłość? Pół tuzina drakkarów i dwie galery. To wystarczy, by bronić moich brzegów przed łupieżcami, ale nie ma mowy, bym mógł się zmierzyć w boju z Żelazną Flotą. -- Nie żądam tego od ciebie. Sądzę, że żelaźni ludzie wkrótce pożeglują na Pyke. Theon opowiadał mi, jak myślą jego rodacy. Każdy kapitan jest królem na własnym pokładzie i wszyscy będą chcieli mieć głos w sprawie sukcesji. Panie, chcę, żeby dwa twoje drakkary opłynęły Przylądek Orłów i dotarły do Strażnicy nad Szarą Wodą. Lord Jason zawahał się. -- Z mokrego lasu wypływa tuzin strumieni. Wszystkie są płytkie, muliste i nie zaznaczono ich na mapach. Nie nazwałbym ich rzekami. Koryta wiecznie zmieniają bieg. Są tam niezliczone ławice, pułapki i zatory z butwiejących pni drzew. Do tego Strażnica nad Szarą Wodą się przemieszcza. Jak moje statki mają ją odszukać? -- Popłyń w górę rzeki pod moim sztandarem. Wyspiarze sami>cię znajdą. Chcę wysłać dwa statki, by zwiększyć szanse, że wiadomość dotrze do Howlanda Reeda. Na pierwszym popłynie lady Maege, a na drugim Galbart. -- Zwrócił się ku ludziom, których wymienił. -- Zabierzecie listy do tych moich lordów, którzy zostali na północy, lecz wszystkie zawarte w nich rozkazy będą fałszywe, na wypadek, gdybyście wpadli w ręce wrogów. Gdyby do tego doszło, musicie im rzec, że żeglowaliście na północ. Na Niedźwiedzią Wyspę albo na Kamienny Brzeg. -- Popukał palcem w mapę. -- Kluczem jest Fosa Cailin. Lord Balon o tym wiedział i dlatego wysłał tam swego brata Victariona z jądrem sił Greyjoyów. -- Bez względu na walkę o sukcesję, żelaźni ludzie z pewnością nie okażą się takimi głupcami, by opuścić Fosę Cailin -- wskazała lady Maege. -- Masz rację -- przyznał Robb. -- Przypuszczam, że Victarion zostawi tam większą część swego garnizonu. Ale każdy człowiek, którego ze sobą zabierze, to jeden przeciwnik dla nas mniej. Możecie też być pewni, że weźmie wielu swych kapitanów. Przywódców. Jeśli ma nadzieję zasiąść na Tronie z Morskiego Kamienia, będzie mu potrzebne poparcie takich ludzi. -- Z pewnością nie zamierzasz atakować wzdłuż grobli, Wasza Miłość? -- sprzeciwił się Galbart Glover. -- Droga jest zbyt wąska. Nie ma miejsca, by rozwinąć wojska. Nikt dotąd nie zdobył Fosy. -- Od południa -- uściślił Robb. -- Jeśli jednak zaatakujemy jednocześnie od północy oraz zachodu i uderzymy na tyły żelaznych ludzi, gdy będą odpierać natarcie nadciągających groblą oddziałów, które uznają za moje główne siły, będziemy mieli szansę. Kiedy połączę się z lordem Boltonem i z Freyami, będę miał ponad dwanaście tysięcy ludzi. Zamierzam podzielić ich na trzy części i wysłać groblą pół dnia jedną po drugiej. Jeśli Greyjoyowie mają oczy na południe od Przesmyku, zobaczą, że wszystkie moje oddziały pomaszerowały prosto na Fosę Cailin. Tylną strażą będzie dowodził Roose Bolton, a środkowym zastępem ja. Greatjonie, ty poprowadzisz straż przednią wprost na Fosę Cailin. Twój atak musi być tak gwałtowny, by żelaźni ludzie nie mieli czasu zadać sobie pytania, czy nikt nie zakrada się ku nim od północy. Greatjon zachichotał. -- Lepiej skradajcie się szybko, bo inaczej moi ludzie wtargną na mury i zdobędą Fosę, nim zdążycie się tam dowlec. -- Z takiego daru bardzo bym się ucieszył -- stwierdził Robb. Edmure zmarszczył brwi. -- Mówisz o zaatakowaniu żelaznych ludzi od tyłu, panie, ale jak zamierzasz się dostać na północ od nich? -- Przez Przesmyk prowadzą drogi, których nie ma na żadnej mapie, wuju. Drogi znane tylko wyspiarzom, wąskie ścieżki biegnące między mokradłami albo ukryte wśród trzcin wodne szlaki, które można pokonać jedynie łodzią. -- Spojrzał na dwoje swych wysłanników. -- Powiedzcie Howlandowi Reedowi, że ma mi przysłać przewodników dwa dni po tym, jak ruszę wzdłuż grobli. Do środkowej grupy, nad którą będzie powiewała moja chorągiew. Z Bliźniaków wymaszerują trzy zastępy, lecz do Fosy Cailin dotrą tylko dwa. Mój rozproszy się na Przesmyku i skupi z powrotem na Gorączce. Jeśli zaczniemy działać zaraz po ślubie mojego wuja, pod koniec roku powinniśmy już zająć pozycje. Uderzymy na Fosę z trzech stron pierwszego dnia nowego stulecia, kiedy żelaźni ludzie będą się dopiero budzić, a pod czaszkami będą im waliły młoty od miodu, który wyżłopią poprzedniego dnia. -- Ten plan mi się podoba -- oznajmił Greatjon. -- Bardzo podoba. Galbart Glover otarł usta. -- Istnieje pewne ryzyko. Jeśli wyspiarze zawiodą... -- Będziemy w takiej samej sytuacji jak przedtem. Ale oni nie zawiodą. Mój ojciec dobrze wiedział, ile jest wart Howland Reed. -- Robb zwinął mapę i dopiero wtedy spojrzał na Catelyn. -- Mamo. Poczuła nagłe napięcie. -- Przewidujesz w tym jakąś rolę dla mnie? -- Twoją rolą jest się nie narażać. Przejście przez Przesmyk będzie niebezpieczne, a na północy nie czeka nas nic poza bitwą. Lord Mallister zaproponował, że zapewni ci opiekę w Seagardzie aż do końca wojny. Wiem, że będziesz się tam dobrze czuła. Czy to kara za to, że sprzeciwiłam się mu w sprawie Jona Snow? Czy może za to, że jestem kobietą albo, co gorsza, matką? Minęła chwila, nim zdała sobie sprawę, że wszyscy patrzą na nią. Nie zyskała sobie przyjaciół, uwalniając Jaimea Lannistera, i nieraz już słyszała, jak Greatjon mówił, że pole bitwy to nie miejsce dla kobiety. Na jej twarzy musiał wyraźnie malować się gniew, gdyż Galbart Glover odezwał się, nim zdążyła powiedzieć choć słowo. -- Pani, Jego Miłość jest mądry. Lepiej, żebyś nam nie towarzyszyła. -- Twoja obecność doda Seagardowi blasku, lady Catelyn -- poparł go lord Jason Mallister. -- Chcecie zrobić ze mnie więźnia -- zaprotestowała. -- Honorowego gościa -- sprzeciwił się lord Jason. Catelyn zwróciła się w stronę syna. -- Nie chcę urazić lorda Jasona -- oznajmiła sztywno -- ale jeśli nie mogę jechać z wami, wolałabym wrócić do Riverrun. -- Zostawiłem tam żonę. Chcę, żeby moja matka była gdzie indziej. Jeśli ktoś trzyma wszystkie swe skarby w jednej sakiewce, ułatwia tylko zadanie tym, którzy chcą go obrabować. Po ślubie udasz się do Seagardu. To mój królewski rozkaz. -- Robb wstał i jej los w jednej chwili został przypieczętowany. Wyjął kartę pergaminu. -- Jeszcze jedno. Żywimy nadzieję, że lord Balon zostawił po sobie chaos. Nie chcę, by w moim przypadku stało się tak samo, nie mam jednak jak dotąd syna, moi bracia Bran i Rickon nie żyją, a moja siostra wyszła za Lannistera. Zastanawiałem się długo i intensywnie nad tym, kto ma być moim następcą. Rozkazuję wam teraz, jako mym wiernym i lojalnym lordom, byście przystawili swe pieczęci na tym dokumencie jako świadkowie mojej decyzji. Rzeczywiście jest królem -- pomyślała pokonana Catelyn. Mogła tylko mieć nadzieję na to, że pułapka, którą zastawił na Fosę Cailin, okaże się równie skuteczna jak ta, w którą ją zwabił. SAMWELL Białedrzewo -- pomyślał Sam. Proszę, niech to będzie Białedrzewo. Pamiętał tę wioskę. Umieścił ją na mapach, które rysował po drodze na północ. Jeśli to było Białedrzewo, to wiedział, gdzie się znajdują. Proszę, to musi być ono. Pragnął tego tak mocno, że na moment zapomniał o własnych stopach, o bólu w łydkach i w krzyżu oraz o sztywnych, zgrabiałych palcach, których prawie nie czuł. Zapomniał nawet o lordzie Mormoncie i Crasterze, o upiorach i Innych. Białedrzewo -- modlił się Sam do wszelkich bogów, którzy mogli go słuchać. Wszystkie wioski dzikich wyglądały jednak bardzo podobnie. W centrum osady rosło olbrzymie ale białe drzewo wcale nie musiało znaczyć, że jest w Białymdrzewie. Czy tamto czardrzewo nie było większe? A może niedokładnie je zapamiętał? Twarz wyrzeźbiona w białym jak kość pniu była pociągła i smutna, a z jej oczu ściekały smętne, czerwone łzy zaschniętej żywicy. Czy tak wyglądało, gdy szliśmy na północ? Nie potrafił sobie tego przypomnieć. Wokół drzewa rozrzucona była garstka jednoizbowych, krytych darnią chat, długi dom z porośniętych mchem kłód, kamienna studnia, zagroda dla ale nie było tu owiec ani ludzi. Dzicy powędrowali do Mroźnych Kłów, by przyłączyć się do Mancea Raydera i zabrali ze sobą wszystko oprócz domów. Sam cieszył się z tego. Zbliżała się noc i przyjemnie będzie choć raz przespać się pod dachem. Był straszliwie zmęczony. Wydawało mu się, że idzie już pół życia. Buty mu się rozpadały, a wszystkie pęcherze na stopach popękały, zmieniając się w stwardniałą skórę. Czuł jednak teraz pod nią nowe pęcherze, a do tego powoli odmrażał sobie palce nóg. Wiedział jednak, że musi iść albo zginie. Goździk była jeszcze słaba po porodzie, a do tego niosła dziecko. Potrzebowała wierzchowca bardziej niż on. Drugi koń padł trzy dni po tym, jak opuścili Twierdzę Crastera. To dziwne, że biedna, wycieńczona głodem kobyła wytrzymała tak długo. Zapewne wykończył ją ciężar Sama. Mogliby spróbować jechać we dwoje na jednym koniu, bał się jednak, że znowu stanie się to samo. Lepiej będzie, jak pójdę na piechotę. Zostawił Goździk w długim domu, by rozpaliła ogień, i poszedł zbadać chaty. Potrafiła rozniecać ogień lepiej od niego. Jemu drewno do rozpałki nigdy jakoś nie chciało zapłonąć, a gdy ostatnio próbował skrzesać iskrę, uderzając stalą o krzemień, udało mu się skaleczyć własnym nożem. Goździk owiązała mu ranę, lecz rękę miał sztywną i obolałą, jeszcze bardziej niezgrabną niż przedtem. Wiedział, że powinien obmyć ranę i zmienić opatrunek, bał się jednak na nią spojrzeć. Poza tym było tak zimno, że nie mógł znieść myśli o zdjęciu rękawic. Nie wiedział, co spodziewa się znaleźć w pustych chatach. Może dzicy zostawili tam coś do jedzenia. Musiał się temu przyjrzeć. Kiedy jechali na północ, Jon przeszukał chaty w Białymdrzewie. W jednym z budynków Sam usłyszał szelest kryjących się w ciemnym kącie szczurów, lecz poza tym znalazł tam tylko starą słomę, zatęchłe wonie i odrobinę popiołu pod odprowadzającym dym otworem w dachu. Wrócił do czardrzewa i przez chwilę przyglądał się wyrzeźbionej w nim twarzy. To nie ta sama, którą widzieliśmy -- przyznał w końcu. To drzewo jest co najmniej dwukrotnie mniejsze od tego w Białymdrzewie. Czerwone oczy płakały tu krwią, czego również sobie nie przypominał. Opadł ciężko na kolana. -- Starzy bogowie, wysłuchajcie mojej modlitwy. Bogami mojego ojca było Siedmiu, ale gdy wstąpiłem do Straży, wypowiedziałem słowa przed wami. Pomóżcie nam. Boję się, że zabłądziliśmy. Jesteśmy też głodni i dręczy nas zimno. Nie wiem, w jakich bogów teraz wierzę, proszę, jeśli jesteście, pomóżcie nam. Goździk ma małego synka. Nie przychodziło mu do głowy nic więcej. Było coraz ciemniej, a liście czardrzewa szeleściły cicho, kołysząc się niczym tysiąc krwawoczerwonych dłoni. Nie miał pojęcia, czy bogowie Jona go usłyszeli. Kiedy wrócił do długiego domu, Goździk rozpaliła już ogień. Siedziała blisko niego z rozchylonym futrem i karmiła dziecko. Jest tak samo głodne jak my -- pomyślał Sam. Staruszki wyniosły dla nich trochę żywności z Twierdzy Crastera, ale zjedli już prawie wszystko. Sam był beznadziejnym myśliwym nawet w Horn Hill, gdzie zwierzyny było pod dostatkiem, a on miał do pomocy psy i naganiaczy. Tutaj, w bezkresnej, pustej puszczy, nie miał właściwie szans czegokolwiek znaleźć. Próby łapania ryb w jeziorach i na wpół zamarzniętych strumieniach również zakończyły się katastrofalnym niepowodzeniem. -- Jak długo jeszcze, Sam? -- zapytała Goździk. -- Czy jeszcze daleko? -- Nie tak bardzo. Bliżej niż przedtem. -- Sam zrzucił plecak i siadł ciężko na klepisko, próbując skrzyżować nogi. Po długiej wędrówce plecy bolały go tak okrutnie, że najchętniej oparłby się o jeden z rzeźbionych drewnianych słupów, które podtrzymywały dach. Ogień jednak płonął pośrodku, pod dziurą w dachu, a Sam pragnął ciepła jeszcze bardziej niż wygody. -- Za kilka dni powinniśmy być na miejscu. Miał swoje mapy, jeśli jednak wioska, do której trafili, nie była Białymdrzewem, nie zdadzą mu się na wiele. Zawędrowaliśmy za daleko na wschód, omijając to jezioro -- martwił się. Albo za daleko na zachód, kiedy próbowałem zawrócić. Znienawidził jeziora i rzeki. Nie było tu mostów ani promów, co znaczyło, że jeziora musieli okrążać, a do przebycia rzek szukali brodów. Łatwiej było podążać wydeptanymi przez zwierzynę ścieżkami, niż przedzierać się przez chaszcze, łatwiej okrążyć grań, niż się na nią wspiąć. Gdyby byli z nami Bannen albo Dywen, siedzielibyśmy już w Czarnym Zamku, grzejąc stopy we wspólnej sali. Bannen jednak nie żył, a Dywen poszedł z Grennem, Eddem Cierpiętnikiem i całą resztą. Mur ma trzysta mil długości i siedemset stóp wysokości -- powtarzał sobie Sam. Jeśli cały czas będą iść na południe, prędzej czy później go znajdą. Był pewien, że zmierzają na południe. Za dnia drogę wskazywało im słońce, a w pogodne noce kierowali się na ogon Lodowego Smoka, choć odkąd padł drugi koń, rzadko wędrowali nocą. Nawet gdy księżyc był w pełni, pod drzewami było zbyt ciem no i Sam albo ich ostatni konik z łatwością mogliby złamać nogę. Na pewno zawędrowaliśmy już daleko na południe. Na pewno. Nie wiedział jednak, jak daleko zboczyli na wschód albo na zachód. Dotrą do jutro albo za dwa z pewnością nie mogli być dalej, nie mogli, nie ale w którym miejscu? Musieli znaleźć bramę w Czarnym Zamku. To było jedyne przejście przez Mur na odcinku trzystu mil. -- Czy Mur rzeczywiście jest taki wielki, jak mówił Craster? -- zapytała Goździk. -- Większy. -- Sam starał się nadać swemu głosowi radosne brzmienie. -- Jest tak wysoki, że nawet nie widać ukrytych za nim zamków. Ale one tam są. Mur jest cały z lodu, ale zamki wzniesiono z kamienia i drewna. Są tam wysokie wieże, głębokie podziemia i długa sala, gdzie na kominku dniem i nocą pali się ogień. Nie uwierzyłabyś, jak tam jest gorąco, Goździk. -- A czy mogłabym stanąć z chłopcem przy ogniu? Nie na długo, tylko na chwilę, żeby się ogrzać? -- Będziesz mogła tam stać, jak długo zechcesz. Dostaniesz jeść i pić. Grzane wino z korzeniami i miskę dziczyzny gotowanej z cebulą, a do tego chleb Hobba prosto z pieca, taki gorący, że poparzysz sobie palce. -- Sam zdjął rękawicę, żeby poruszać palcami w pobliżu ognia, lecz wkrótce tego pożałował. Były znieczulone z zimna, ale gdy wróciło mu w nich czucie, omal nie krzyknął z bólu. -- Czasami któryś z braci śpiewa -- kontynuował, by zapomnieć o cierpieniu. -- Najlepszy głos miał Dareon, ale wysłali go do Wschodniej Strażnicy. Jest jeszcze Halder. I Ropucha. Naprawdę nazywa się Todder, ale wygląda jak ropucha, więc tak go przezwaliśmy. Lubi śpiewać, ale ma fatalny głos. -- A czy ty umiesz śpiewać? Goździk poprawiła futra i przesunęła niemowlę od jednej piersi do drugiej. Sam zaczerwienił się. -- No wię znam trochę piosenek. Kiedy byłem mały, lubiłem śpiewać. I tańczyć też, ale panu ojcu to się nie podobało. Mówił, że jeśli chcę się kręcić w kółko, powinienem to robić na dziedzińcu, z mieczem w ręku. -- A czy mógłbyś zaśpiewać jakąś południową piosenkę? Dla dziecka? -- Jeśli chcesz. -- Sam zastanawiał się chwilę. -- Pamiętam piosenkę, którą nasz septon śpiewał mnie i siostrom, kiedy byliśmy mali i pora było iść spać. Nazywa się Pieśń o Siedmiu. Odchrząknął i zaczął cicho śpiewać: Ojciec osądza nasze czyny, waży zasługi oraz winy, I mimo bardzo srogiej miny kocha swe małe dzieci. Matka dar życia nam daruje, każdą się żoną opiekuje, Uśmiechem spory powstrzymuje i kocha małe dzieci. Wojownik przeciw wrogom stoi, niczego w ogóle się nie boi, Z mieczem i z tarczą, w hełmie, w zbroi strzeże swych małych dzieci. Starucha panią jest mądrości, wie, co przyniesie los w przyszłości, Z jej złotej lampy snop jasności oświetla drogę małym dzieciom. Kowal się dniem i nocą trudzi, by ład wprowadzić w świecie ludzi. Ani na chwilę go nie nudzi praca dla małych dzieci. Dziewica wśród gwiazd tańczy bosa, usłyszysz ją w kochanków głosach. Lotu uczy ptaki na niebiosach i sny zsyła małym dzieciom. Tych Siedmiu Bogów byt nam dało i zawsze naszych słów słuchało. Zamknijcie oczy, śpijcie śmiało oni was widzą, małe dzieci. Zamknijcie oczy, śpijcie śmiało, oni was widzą, małe dzieci. Sam przypomniał sobie, jak po raz ostatni śpiewał tę piosenkę razem z matką, żeby uśpić małego Dickona. Ojciec usłyszał ich głosy i wpadł rozgniewany do komnaty. -- Nie będę już tego dłużej tolerował -- oznajmił ostro żonie lord Randyll. -- Zmarnowałaś już jednego chłopaka tymi zniewieściałymi piosenkami septonów. Chcesz zrobić to samo z tym dzieckiem? -- Popatrzył na Sama. -- A ty, jeśli już musisz śpiewać, wracaj do sióstr. Nie chcę, żebyś się zbliżał do mojego syna. Dziecko Goździk zasnęło. Chłopczyk był tak maleńki i cichy, że Sam bał się o niego. Nie miał nawet imienia. Grubas pytał o to jego matkę, lecz odpowiedziała mu, że nadawanie imienia dziecku przed drugim rokiem życia przynosi pecha. Zbyt wiele z nich umierało. Schowała pierś pod futrem. -- To było ładne, Sam. Masz niezły głos. -- Szkoda, że nie słyszałaś Dareona. Jego śpiew jest słodki jak miód. -- Dnia, gdy Craster zrobił mnie żoną, piliśmy najsłodszy miód na świecie. To było latem i nie było wtedy tak zimno. -- Popatrzyła na niego ze zdziwioną miną. -- Czemu śpiewałeś tylko o sześciu bogach? Craster zawsze mówił, że południowcy mają siedmiu. -- Siedmiu -- potwierdził Sam. -- Ale o Nieznajomym się nie śpiewa. -- Twarz tego boga była twarzą śmierci. Już wymieniając jego imię, Sam poczuł się nieswojo. -- Powinniśmy coś zjeść. Kęs albo dwa. Nie zostało im nic poza kilkoma czarnymi kiełbasami, twardymi jak drewno. Sam odpiłował dla nich obojga po kilka plasterków. Zabolał go od tego nadgarstek, był jednak głodny i nie zamierzał ustąpić. Jeśli żuło się tę kiełbasę wystarczająco długo, robiła się miękka i była całkiem smaczna. Żony Crastera dodawały do niej czosnku. Kiedy skończyli, Sam przeprosił dziewczynę i wyszedł się załatwić oraz zadbać o konia. Z północy dął zimny wicher, potrząsający liśćmi na gałęziach. Żeby kobyła mogła się napić, musiał skruszyć cienką warstwę lodu, która pokryła strumień. Lepiej wprowadzę ją do środka. Nie chciałby rankiem przekonać się, że nocą biedna chabeta zamarzła na śmierć. Goździk i tak szłaby dalej. Dziewczyna była bardzo odważna, nie to, co on. Chciałby wiedzieć, co z nią zrobi, gdy już wróci do Czarnego Zamku. Powtarzała, że jeśli będzie tego chciał, zostanie jego żoną, ale czarni bracia nie zawierali małżeństw, a poza tym był Tarlym z Horn Hill i nigdy nie mógłby się ożenić z dziką. Będę musiał coś wymyślić. Najważniejsze, byśmy dotarli do Muru żywi. Reszta się nie liczy. Zupełnie nie liczy. Wprowadzenie kobyły do długiego domu okazało się prostym zadaniem. Trudniej było przeprowadzić ją przez drzwi, Sam był jednak nieustępliwy. Gdy chabeta wreszcie znalazła się w środku, Goździk już spała. Spętał konia w kącie, dołożył drew do ognia, zdjął ciężką kapotę i wsunął się pod futra tuż obok dzikiej. Jego płaszcz był taki wielki, że mógł okryć wszystkich troje, chroniąc ich przed utratą ciepła. Goździk pachniała mlekiem, czosnkiem i starym, stęchłym futrem, zdążył już jednak się do tego przyzwyczaić. Jego zdaniem były to dobre zapachy. Lubił spać obok niej. Przypominało mu to dawne czasy, gdy w Horn Hill dzielił wielkie łoże z dwiema siostrami. Skończyło się to wówczas, gdy lord Randyll doszedł do wniosku, że jego syn robi się od tego miękki jak dziewczyna. Od samotnego spania w zimnej celi nie zrobiłem się ani twardszy, ani odważniejszy. Zastanawiał się, co by powiedział ojciec, gdyby zobaczył go teraz. Wyobraził sobie, że mówi mu: ,,Zabiłem jednego z Innych, panie. Wbiłem w niego obsydianowy sztylet i moi zaprzysiężeni bracia zwą mnie teraz Samem Zabójcą". Nawet jednak wtedy w jego marzeniach lord Randyll tylko wykrzywiał z niedowierzaniem twarz. W nocy nawiedziły go dziwne sny. Wrócił do zamku Horn Hill, ale nie było tam jego ojca. To on był teraz lordem. Towarzyszył mu Jon Snow, a także lord Mormont, a oprócz Starego Niedźwiedzia również Grenn, Edd Cierpiętnik, Pyp, Ropucha i reszta jego braci ze straży. Wszyscy mieli na sobie barwne stroje zamiast czarnych. Sam zasiadał za stołem na podwyższeniu i gościł ich wszystkich, odkrawając grube plastry pieczeni mieczem ojca, Jadem Serca. Podano słodkie ciasteczka, wino z miodem, były śpiewy i tańce, i wszystkim było ciepło. Po uczcie poszedł spać na górę, nie do sypialni rodziców, lecz do komnaty, którą ongiś dzielił z siostrami. Tyle że zamiast sióstr na wielkim, miękkim łożu czekała na niego Goździk, ubrana jedynie w wielkie kosmate futro. Z jej piersi sączyło się mleko. Obudził się nagle, przemarznięty i przerażony. Z ognia zostały jedynie tlące się, czerwone węgielki. Było tak zimno, jakby samo powietrze zamarzło. Spętana chabeta rżała i kopała kłody tylnymi nogami. Goździk siedziała przy ogniu, tuląc dziecko. Sam usiadł. Kręciło mu się w głowie, a z otwartych ust buchała biała para. W długiej sali pełno było cieni, mrocznych i jeszcze mroczniejszych. Zjeżyły mu się włoski na ramionach. To nic -- powiedział sobie. Jest mi zimno, to wszystko. Nagle, przy drzwiach, jeden z cieni poruszył się. Wielki. To ciągle sen -- modlił się Sam. Och, sprawcie, żebym jeszcze spał, żeby to był koszmar. On nie żyje, nie żyje. Widziałem, jak zginął. -- Przyszedł po dziecko -- łkała Goździk. -- Wyczuł jego zapach. Nowo narodzone dziecko pachnie życiem. Przyszedł po życie. Wielki, ciemny kształt pochylił się pod nadprożem, wszedł do środka i powlókł się ku nim. W słabym świetle dogasającego ognia przerodził się w Małego Paula. -- Idź stąd -- wychrypiał Sam. -- Nie chcemy cię tutaj. Ręce Paula były czarne niczym węgiel, twarz biała jak mleko, a oczy gorzały jaskrawym błękitem. W brodzie miał szron, a na jednym ramieniu przycupnął mu kruk, który wydziobywał z policzka martwe białe mięso. Pęcherz Sama nie wytrzymał. Grubas poczuł, że po nogach spływa mu strumyczek ciepła. -- Goździk, uspokój konia i wyprowadź go stąd. I to zaraz. -- A -- zaczęła. -- Mam nóż. Obsydianowy sztylet. -- Wyciągnął go i podźwignął się na nogi. Pierwszy nóż oddał Grennowi, na szczęście jednak pamiętał, żeby przed ucieczką z Twierdzy Crastera zabrać sztylet lorda Mormonta. Ścisnął go mocno w dłoni, oddalając się od ognia, Goździk i dziecka. -- Paul? -- Starał się być odważny, lecz z jego ust wydobył się zaledwie pisk. -- Mały Paulu. Słyszysz mnie? Jestem Sam, Sam grubas, bojaźliwy Sam. Uratowałeś mnie w lesie. Niosłeś mnie, kiedy nie mogłem już postawić ani kroku. Nikt inny nie zdołałby tego zrobić. -- Sam cofnął się z nożem w ręku, pociągając nosem. Jestem takim tchórzem. -- Nie rób nam krzywdy, Paul. Proszę. Czemu miałbyś nam zrobić krzywdę? Goździk wycofywała się na czworakach po klepisku. Upiór odwrócił głowę, by na nią spojrzeć, ale Sam krzyknął: ,,NIE!", ponownie przyciągając jego uwagę. Kruk wyrwał z rozdartego policzka kolejny skrawek mięsa. Chłopak wyciągnął sztylet przed siebie, sapiąc jak miech kowalski. Goździk dotarła już do klaczy. Bogowie, dajcie mi odwagę. Tylko na chwilę, żeby zdążyła uciec. Mały Paul ruszył w jego stronę. Sam cofał się, aż wreszcie oparł się plecami o szorstką ścianę z kłód. Ściskał sztylet w obu dłoniach, żeby nie drżał. Nic nie wskazywało na to, by upiór bał się smoczego szkła. Być może nie wiedział, co to takiego. Poruszał się powoli, lecz Mały Paul nigdy nie był szybki, nawet za życia. Za jego plecami Goździk szeptała coś, by uspokoić kobyłę i wyprowadzić ją na zewnątrz. Zwierzę jednak z pewnością wyczuło już niezwykłą, zimną woń upiora. Spłoszyło się nagle i stanęło dęba, młócąc kopytami w mroźnym powietrzu. Paul zwrócił się w stronę dźwięku. Wydawało się, że zapomniał o Samie. Nie było czasu myśleć, modlić się ani bać. Samwell Tarly rzucił się naprzód i uderzył sztyletem w plecy Małego Paula. Odwrócony do niego plecami upiór dał się zaskoczyć. Kruk wrzasnął przeraźliwie i poderwał się do lotu. -- Nie żyjesz! -- wrzeszczał Sam, dźgając nożem. -- Nie żyjesz, nie żyjesz. Tłukł i krzyczał, raz za razem, zostawiając w grubym czarnym płaszczu Paula wielkie rozdarcia. Nóż uderzył o ukrytą pod wełną żelazną kolczugę i rozprysnął się, sypiąc na wszystkie strony odłamkami smoczego szkła. Jęk Sama wypełnił czarne powietrze białą mgłą. Chłopak wypuścił z rąk bezużyteczną rękojeść i postawił pośpiesznie krok do tyłu. Mały Paul odwrócił się w jego stronę. Nim zdążył wydobyć drugi nóż, stalowy sztylet, który nosili wszyscy bracia, czarne dłonie upiora zacisnęły się pod jego licznymi podbródkami. Palce Paula były tak zimne, że zdawały się go parzyć. Wpiły się głęboko w miękkie gardło Sama. Uciekaj, Goździk, uciekaj -- chciał krzyknąć, lecz gdy otworzył usta, wydobył się z nich tylko zdławiony jęk. Jego palce odnalazły wreszcie sztylet, lecz gdy uderzył nim w brzuch upiora, sztych odbił się od żelaznych ogniw i nóż wypadł Samowi z rąk. Palce Małego Paula zaciskały się nieubłaganie, a po chwili upiór zaczął nimi obracać. Chce mi urwać głowę -- pomyślał zdesperowany Sam. W gardle miał lód, a jego płuca płonęły. Tłukł i szarpał nadgarstki upiora, nic jednak to nie dało. Kopnął Paula między nogi, również bez żadnego efektu. Jego świat skurczył się do dwóch niebieskich gwiazd, potwornego, miażdżącego bólu oraz zimna tak straszliwego, że łzy zamarzały mu w oczach. Chłopak wił się i szarpał a potem pchnął napastnika. Mały Paul był wysoki i silny, lecz Sam i tak ważył więcej od niego, a do tego upiory były niezgrabne, widział to na Pięści. Nagłe poruszenie pozbawiło Paula równowagi. Zatoczył się do tyłu i martwy oraz żywy runęli razem na klepisko. Jedna z rąk upiora straciła uchwyt pod wpływem wstrząsu i chłopak zdołał szybko pochwycić haust powietrza, nim lodowate, czarne palce wróciły. Usta wypełnił mu smak krwi. Wykręcił szyję, szukając noża, i ujrzał bladą, pomarańczową łunę. Ogień! Został tylko węgielek i popioły, nie mógł oddychać ani myśleć... szarpnął się w bok, pociągając Paula za sobą... miotał rękami po klepisku, wyciągał je, szukał, rozrzucał popioły, aż wreszcie wymacał coś gorą kawałek zwęglonego drewna, tlący się jeszcze pod czernią czerwonopomarańczowym zacisnął na nim palce i wepchnął go Paulowi w usta, tak silnie, że poczuł, jak łamią się zęby. Upiór nawet wtedy nie zwolnił uścisku. Sam zdążył jeszcze pomyśleć o matce, która go kochała, i o ojcu, którego zawiódł. Wnętrze długiego domu zawirowało wokół niego i nagle ujrzał, że spomiędzy połamanych zębów Paula wydobywa się smużka dymu. Potem twarz umarłego eksplodowała ogniem, a jego uścisk zniknął. Sam wessał powietrze w płuca i odtoczył się resztką sił na bok. Upiór stanął w płomieniach. Szron na jego brodzie topniał, a ciało pod nią czerniało. Sam usłyszał wrzask kruka, lecz Paul nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Gdy otworzył usta, buchnęły z nich jedynie płomienie. A Zgasł. Niebieski blask zgasł. Poczołgał się ku drzwiom. Powietrze było tak zimne, że oddychanie sprawiało mu ból, było to jednak słodkie cierpienie. Wystawił głowę na zewnątrz. -- Goździk? -- zawołał. -- Goździk, zabiłem go. Goź... Stała przyciśnięta plecami do czardrzewa, trzymając chłopca w ramionach. Ze wszystkich stron otaczały ją upiory. Było ich dziesięć, dwadzieścia, wię niektóre były ongiś dzikimi i wciąż miały na sobie skó większość jednak była jego braćmi. Sam zauważył Larka Siostrzanina, Cichą Stopę, Rylesa. Liszaj na szyi Chetta zrobił się czarny, a jego czyraki pokrywała cienka warstewka lodu. Inny upiór wyglądał jak Hake, lecz Sam nie był tego pewien, gdyż umarłemu została tylko połowa głowy. Trupy rozerwały biedną chabetę na strzępy i szarpały jej trzewia ociekającymi krwią łapskami. Z końskiego brzucha buchała jasna para. Sam zaskomlał cicho. -- Nie zasłużyła na taki -- Los. -- Kruk wylądował mu na ramieniu. -- Los, cios, głos. Ptaszysko łopotało skrzydłami, wrzeszcząc razem z Goździk. Upiory niemal już dopadły dziewczyny. Słyszał szelest ciemnoczerwonych liści czardrzewa, szepczących do siebie w języku, którego nie znał. Wtem wydało mu się, że blask gwiazd zamigotał. Rosnące wokół drzewa jęknęły i zaskrzypiały. Twarz Sama Tarlyego przybrała kolor zsiadłego mleka, a jego oczy zrobiły się wielkie jak talerze. Kruki! Siedziały na czardrzewie, setki, tysiące ptaków przycupnęły na białych jak kość gałęziach i wyglądały spomiędzy liści. Widział, jak otwierają dzioby, wrzeszcząc głośno, jak rozpościerają czarne skrzydła. Drąc się i łopocząc, opadły w gniewnych chmurach na upiory. Rzuciły się na twarz Chetta i wydziobały mu niebieskie oczy, obsiadły Siostrzanina niczym muchy, wyrywały kawałki mięsa z roztrzaskanej głowy Hakea. Było ich tak wiele, że przesłoniły Samowi księżyc. -- Idź -- odezwał się ptak na jego ramieniu. -- Idź, idź, idź. Sam rzucił się do ucieczki. Z jego ust buchały mroźne obłoczki. Wszędzie wokół upiory wymachiwały wściekle kończynami, starając się osłonić przed czarnymi skrzydłami i ostrymi dziobami napastników. Padały na ziemię w niesamowitym milczeniu, bez krzyków czy stęknięć. Sama ptaki jednak ignorowały. Chłopak złapał Goździk za rękę i odciągnął ją od czardrzewa. -- Musimy uciekać. -- Ale dokąd? -- Biegła za nim, ściskając dziecko. -- Zabili naszego konia, jak -- Bracie! -- Krzyk przeszył noc, zagłuszając wrzaski tysiąca kruków. Pod drzewami ujrzeli opatulonego od stóp do głów w plamisty, czarno-szary strój mężczyznę, który dosiadał łosia. -- Tutaj -- zawołał jeździec. Twarz skrywał mu kaptur. Jest odziany w czerń. Sam poprowadził Goździk w jego stronę. Łoś był olbrzymi, miał w kłębie dziesięć stóp wysokości, a rozpiętość jego łopat była niemal równie wielka. Stworzenie opadło na kolana, by pozwolić im się dosiąść. -- Chodź -- rzucił jeździec, wyciągając urękawicznioną dłoń, by pomóc Goździk wdrapać się na grzbiet. Potem przyszła kolej na Sama. -- Dziękuję -- wydyszał chłopak. Dopiero gdy chwycił wyciągniętą dłoń, zdał sobie sprawę, że jeździec nie nosi rękawicy. Rękę miał czarną i zimną, a palce twarde jak kamień. ARYA Gdy wjechali na szczyt grani i zobaczyli rzekę, Sandor Clegane ściągnął mocno wodze i zaklął szpetnie. Deszcz lał z czarnego, zachmurzonego nieba, siekąc zielonobrązowy nurt dziesięcioma tysiącami mieczy. Ma pewnie z milę szerokości -- pomyślała Arya. Ze wzburzonej wody sterczały wierzchołki około pół setki drzew, których konary wyciągały się ku niebu niczym ręce tonących. Brzeg pokrywały gęste dywany wilgotnych liści, a nieco dalej dostrzegła coś białego i rozdętego -- martwego jelenia, czy może konia, który spływał z prądem. Słychać też było dźwięk, niski, ledwie słyszalny łoskot podobny do odgłosu, który wydaje z siebie pies, nim zacznie warczeć. Arya wierciła się w siodle, czując, jak w plecy wbijają się jej ogniwa kolczugi Ogara. Otaczał ją ramionami. Lewe, poparzone, osłaniał stalowym zarękawiem, widziała jednak, jak zmieniał opatrunek, i zauważyła, że skóra w tym miejscu wciąż jest czerwona i sączy się z niej posoka. Jeśli jednak oparzenia sprawiały mu ból, Sandor Clegane niczym tego po sobie nie okazywał. -- Czy to Czarny Nurt? Jechali tak długo w deszczu i ciemności, przez leśne bezdroża i bezimienne wioski, że Arya całkowicie straciła orientację. -- To rzeka, którą musimy sforsować. Nie musisz wiedzieć nic więcej. -- Clegane od czasu do czasu odpowiadał na jej pytania, ostrzegł ją jednak, by nie pyskowała. Pierwszego dnia udzielił jej całego mnóstwa ostrzeżeń. -- Jeśli jeszcze raz mnie uderzysz, zwiążę ci ręce za plecami -- oznajmił. -- Jeśli jeszcze raz spróbujesz ucieczki, skrępuję ci nogi. Jeśli jeszcze raz krzykniesz albo mnie ugryziesz, zaknebluję cię. Możemy jechać na jednym siodle albo mogę przerzucić cię przez koński grzbiet jak świnię na rzeź. Co wolisz. Wolała jechać z nim, ale gdy po raz pierwszy rozbili obóz, zaczekała chwilę i kiedy wydawało się jej, że już zasnął, znalazła wielki kanciasty kamień, by rozwalić nim jego brzydki łeb. Cicha jak cień -- powiedziała sobie, skradając się ku niemu, okazało się jednak, że nie była wystarczająco cicha. Albo Ogar wcale nie spał. Albo się obudził. Tak czy inaczej, otworzył oczy, wykrzywił usta i wyrwał jej kamień z rąk, jakby była małym dzidziusiem. Mogła jedynie go kopnąć. -- Tym razem ci daruję -- oświadczył, wyrzucając kamień w krzaki. -- Ale jeśli będziesz taka głupia, że spróbujesz jeszcze raz, to zdrowo dostaniesz. -- Czemu mnie po prostu nie zabijesz, tak jak Mycaha? -- krzyknęła Arya. Była jeszcze wtedy wojowniczo nastawiona i czuła więcej gniewu niż strachu. W odpowiedzi złapał ją za przód bluzy i przyciągnął na odległość cala od poparzonej twarzy. -- Jeśli jeszcze raz wypowiesz to imię, to stłukę cię tak, że pożałujesz, iż cię nie zabiłem. Od tego czasu każdej nocy, nim położył się spać, zawijał ją w końską derkę, którą następnie związywał od góry i od dołu, tak że była bezradna jak dziecko w pieluchach. To na pewno Czarny Nurt -- doszła do wniosku Arya, spoglądając na sieczoną ulewą rzekę. Ogar był psem Joffreya i z pewnością wiózł ją do Czerwonej Twierdzy, do swego pana i królowej. Chciałaby, żeby słońce już wzeszło. Wtedy wiedziałaby, w którą stronę zmierzają. Im dłużej przyglądała się mchowi na pniach, tym bardziej była zbita z tropu. Czarny Nurt w Królewskiej Przystani nie był taki szeroki, ale to było jeszcze przed deszczami. -- Wszystkie brody na pewno zalało -- stwierdził Sandor Clegane -- a nie mam ochoty próbować tego przepłynąć. Nie ma drogi przejścia -- pomyślała. Lord Beric na pewno nas złapie. Clegane mocno poganiał swego wielkiego karego ogiera, trzykrotnie zawracał, by zmylić pościg, a raz nawet przejechał jakieś pół mili środkiem wezbranego lecz Arya nadal za każdym razem, gdy spoglądała za siebie, spodziewała się ujrzeć banitów. Próbowała im pomóc, wydrapując swe imię na pniach drzew, gdy szła w krzaki się załatwić, lecz za czwartym razem ją przyłapał i na tym się skończyło. Nic nie szkodzi -- powtarzała sobie. Thoros znajdzie mnie w swoich płomieniach. Tyle że jej nie znalazł. Przynajmniej do tej pory, a kiedy już przejdą rzekę... -- Niedaleko stąd powinno być miasteczko Harrowaya -- stwierdził Ogar. -- Tam właśnie lord Roote trzyma w stajniach dwugłowego wodnego konia starego króla Andahara. Może uda nam się na nim przejechać. Arya nigdy nie słyszała o starym królu Andaharze. Nigdy też nie widziała dwugłowego konia, a już zwłaszcza takiego, który potrafiłby biegać po wodzie. Wiedziała jednak, że lepiej nie zadawać pytań. Trzymała język za zębami i siedziała sztywno, podczas gdy Ogar odwrócił głowę ogiera i pokłusował wzdłuż grani, kierując się w dół rzeki. W ten sposób przynajmniej deszcz siekł ich w plecy. Miała już dość tego, że zalewał jej oczy i spływał po policzkach, jakby płakała. Wilki nigdy nie płaczą -- powtórzyła sobie po raz kolejny. Południe minęło dopiero niedawno, lecz niebo było ciemne jak o zmroku. Nie potrafiła zliczyć, od ilu już dni nie widziała słońca. Przemokła do szpiku kości, uda bolały ją od siodła, a do tego pociągała nosem. Miała też gorączkę, a czasami drżała niepowstrzymanie, lecz gdy oznajmiła Ogarowi, że jest chora, warknął tylko na nią. -- Wytrzyj sobie nos i zamknij gębę -- rozkazał. Często spał teraz w siodle, ufając, że ogier nie zboczy z wiejskiej drogi czy wydeptanej przez zwierzynę ścieżki, którą akurat zmierzali. Był to ciężki koń, prawie tak wielki jak rycerski rumak, lecz znacznie od niego szybszy. Ogar nazwał go Nieznajomym. Raz spróbowała go ukraść, gdy Clegane oddawał mocz pod drzewem, sądząc, że zdąży odjechać, nim ją dogoni. Nieznajomy omal nie rozszarpał zębami jej twarzy. Dla swego pana był łagodny jak stary wałach, lecz wobec innych demonstrował charakter równie czarny jak jego maść. Nigdy nie widziała konia, który tak często gryzł i kopał. Jechali wzdłuż rzeki całymi godzinami, przejeżdżając w bród dwa wpadające do niej muliste strumienie, aż wreszcie dotarli w miejsce, o którym mówił Sandor Clegane. -- Miasteczko lorda Harrowaya -- oznajmił. -- Do siedmiu piekieł! -- dorzucił, gdy mu się przyjrzał. Zalała je rzeka i było opuszczone. Wezbrane wody wystąpiły z brzegów. Jedyne, co zostało z całej mieściny, to górne piętro gospody zbudowanej z połączonej gliną wikliny, siedmioboczna kopuła zatopionego septu, dwie trzecie kamiennej wieży, trochę butwiejących strzech oraz las kominów. Arya zauważyła jednak, że z wieży bije dym, a pod jednym z łuków okien widać umocowaną łańcuchem szeroką, płaskodenną łódź. Było na niej dwanaście dulek, a z obu końców umieszczono wielkie, drewniane końskie łby. Dwugłowy koń -- zrozumiała. Pośrodku pokładu stał drewniany domek o krytym darnią dachu. Gdy tylko Ogar otoczył usta dłońmi i krzyknął, wynurzyło się z niego dwóch ludzi. Trzeci pojawił się w oknie wieży, trzymając w rękach gotową do strzału kuszę. -- Czego chcesz? -- krzyknął nad zmąconą brązową wodą. -- Przewieźcie nas na drugi brzeg -- odpowiedział, również krzykiem, Ogar. Ludzie w łodzi naradzili się ze sobą. Jeden z nich, posiwiały, zgarbiony mężczyzna o masywnych ramionach, podszedł do relingu. -- To będzie cię kosztowało. -- W takim razie zapłacę. Czym? -- zastanowiła się Arya. Banici zabrali złoto Cleganea, być może jednak lord Beric zostawił mu trochę srebra i miedziaków. Przeprawa promem nie powinna kosztować więcej niż kilka miedziakó Przewoźnicy znowu się naradzili. Po chwili przygarbiony staruszek odwrócił się i krzyknął głośno. Pojawiło się sześciu nowych mężczyzn, którzy unieśli kaptury, by osłonić się przed deszczem. Jeszcze inni przeciskali się przez okno warowni i skakali na pokład. Połowa z nich wyglądała wystarczająco podobnie do staruszka, by mogli być jego krewnymi. Niektórzy z nich zdjęli łańcuchy i wzięli w ręce długie tyczki, inni zaś wsunęli w dulki ciężkie wiosła o szerokich piórach. Prom zawrócił i skierował się powoli ku płyciznom. Sandor Clegane zjechał ze wzgórza, zmierzając mu na spotkanie. Gdy rufa łodzi uderzyła o stok, przewoźnicy otworzyli szerokie wrota umieszczone pod rzeźbioną końską głową i rzucili na ziemię ciężką dębową deskę. Tuż nad wodą Nieznajomy się spłoszył, lecz Ogar wbił pięty w jego boki i zmusił go do wejścia na trap. Na pokładzie czekał już na nich przygarbiony mężczyzna. -- Lubisz wilgoć, ser? -- zapytał z uśmiechem. Usta Ogara zadrżały w typowym dla niego tiku. -- Potrzebna mi twoja łódź, nie twój cholerny dowcip. -- Zsiadł z konia i ściągnął z siodła Aryę. Jeden z przewoźników sięgnął po uzdę Nieznajomego. -- Nie radzę -- rzucił Ogar w tej samej chwili, gdy koń spróbował kopnąć. Mężczyzna uskoczył do tyłu, pośliznął się na mokrym od deszczu pokładzie i z głośnym przekleństwem runął na tyłek. Przewoźnik o przygarbionych plecach już się nie uśmiechał. -- Możemy cię przewieźć na drugi brzeg -- oznajmił kwaśno. -- Ale to będzie cię kosztowało sztukę złota. Drugą za konia. I trzecią za chłopca. -- Trzy smoki? -- Clegane roześmiał się ochryple. -- Za trzy smoki mógłbym kupić cały ten cholerny prom. -- W zeszłym roku może byś i mógł. Ale przy takiej rzece potrzebuję dodatkowych rąk przy tyczkach i wiosłach, żeby nie zniosło nas sto mil ku morzu. Trzy smoki albo będziesz musiał nauczyć tego piekielnego ogiera chodzić po wodzie. -- Lubię uczciwy rozbój. Niech będzie, jak chcesz. Trzy ale dopiero wtedy, gdy wysadzisz nas bezpiecznie na północnym brzegu. -- Dasz mi je teraz albo nigdzie nie popłyniemy. Mężczyzna podsunął Ogarowi pokrytą stwardniałą skórą dłoń. Clegane poruszył mieczem, by poluzować go w pochwie. -- Wybieraj. Złoto na północnym brzegu albo stal na południowym. Przewoźnik przyjrzał się twarzy Ogara. Arya widziała, że nie spodobało mu się to, co w niej wyczytał. Miał za sobą dwunastu silnych mężczyzn z wiosłami i tyczkami w rękach, lecz żaden z nich nie śpieszył mu z pomocą. Wspólnie z pewnością powalili by Sandora Cleganea, choć zapewne zdążyłby zabić trzech albo czterech. -- Skąd mamy wiedzieć, czy nam zapłacisz? -- zapytał po chwili przewoźnik. Nie zapłaci -- chciała krzyknąć Arya, przygryzła jednak tylko wargę. -- Słowo honoru rycerza -- odparł Ogar bez uśmiechu. Nawet nie jest rycerzem. Tego również nie powiedziała. -- To wystarczy. -- Przewoźnik splunął. -- No to ruszajmy, musimy cię przewieźć, zanim się ściemni. Jeśli chcecie się z synem ogrzać, w kajucie jest piecyk koksowy. -- Nie jestem jego głupim synem! -- zawołała rozwścieczona Arya. To było jeszcze gorsze, niż być wziętą za chłopca. Była taka wściekła, że mogłaby im powiedzieć, kim naprawdę jest, gdyby nie to, że Sandor Clegane złapał ją za kołnierz i uniósł jedną ręką nad pokład. -- Trzymaj język za zębami, do cholery! Ile razy mam ci to powtarzać? -- Potrząsnął nią tak mocno, że aż zadzwoniły jej zęby, a potem upuścił ją na deski. -- Idź tam i się wysusz, tak jak ci mówił ten człowiek. Arya wykonała polecenie. Wielki żelazny piecyk był rozżarzony do czerwoności i wypełniał kajutę posępnym, dławiącym żarem. Przyjemnie było stanąć obok niego, ogrzać dłonie i trochę się podsuszyć, lecz gdy tylko poczuła, że pokład poruszył się pod jej stopami, wymknęła się na zewnątrz przez przednie drzwi. Dwugłowy koń sunął powoli przez płycizny, mijając kominy i dachy zatopionego Harroway. Dwunastu ludzi trudziło się przy wiosłach, a czterech trzymało w rękach długie tyczki, którymi odpychali się od mijanych skał, drzew czy zatopionych domów. Steru pilnował przygarbiony przewoźnik. Deszcz stukał o płaskie deski pokładu i rozpryskiwał się na wysokich końskich łbach. Arya znowu przemokła, nie przejmowała się tym jednak. Chciała wszystko widzieć. Zauważyła, że mężczyzna z kuszą nadal stoi w oknie wieży, śledząc wzrokiem przepływający dołem prom. Zadała sobie pytanie, czy to właśnie jest lord Roote, o którym wspominał Ogar. Nie wygląda na lorda. Ale z drugiej strony, ona również nie wyglądała na damę. Gdy już zostawili za sobą miasteczko i wypłynęli na właściwą rzekę, nurt stał się znacznie silniejszy. Przez szarą zasłonę deszczu wypatrzyła na drugim brzegu kamienną kolumnę, która z pewnością oznaczała przystań, gdy tylko jednak ją zauważyła, natychmiast zdała sobie sprawę, że prąd znosi ich w dół. Wioślarze pracowali teraz z większym wigorem, walcząc z wściekłym naporem rzeki. Liście i połamane gałęzie przemykały obok nich z taką szybkością, jakby wystrzelono je ze skorpiona. Mężczyźni z tyczkami odpychali na bok wszystko, co zanadto się zbliżyło. Wiatr również był tu silniejszy. Gdy tylko Arya spoglądała w górę rzeki, niesiony wichrem deszcz zalewał jej twarz. Nieznajomy kwiczał i wierzgał, przerażony kołysaniem się pokładu. Gdybym skoczyła za burtę, rzeka zniosłaby mnie daleko, nim Ogar zdążyłby zauważyć, że mnie nie ma. Obejrzała się za siebie i zobaczyła, że Sandor Clegane szarpie się z wystraszonym koniem, usiłując go uspokoić. Nie będzie już miała lepszej szansy ucieczki. Ale nie wiadomo, czy nie utonę. Jon zawsze powtarzał, że Arya pływa jak ryba, lecz w tej rzece nawet ryba mogłaby mieć kłopoty. Z drugiej strony, utonięcie mogło być lepsze od tego, co czekało ją w Królewskiej Przystani. Pomyślała o Joffreyu i ruszyła ukradkiem w stronę dziobu. Ciemnobrązowa od mułu, smagana ulewą woda przypominała raczej zupę. Arya zastanawiała się, jak bardzo może być zimna. Nie mogę już zrobić się bardziej mokra niż teraz. Dotknęła ręką relingu. Nim jednak zdążyła skoczyć, usłyszała nagły krzyk. Odwróciła głowę. Przewoźnicy biegli na dziób, trzymając w rękach tyczki. Przez chwilę nie wiedziała, co się dzieje, potem jednak zauważyła wyrwane z korzeniami drzewo, wielkie, ciemne i płynące prosto na nich. Wystająca z wody plątanina korzeni i gałęzi przywodziła na myśl wyciągnięte macki wielkiego krakena. Ludzie gorączkowo poruszali wiosłami, próbując uniknąć zderzenia, które skończyłoby się wywróceniem łodzi albo przedziurawieniem kadłuba. Staruszek szarpał za ster i koń na dziobie kierował się w dół rzeki, jednakże zbyt wolno. Lśniące, brązowo-czarne drzewo mknęło prosto na nich niczym taran. Gdy było już tylko jakieś dziesięć stóp od dziobu, dwóm przewoźnikom udało się zahaczyć je długimi tyczkami. Jedna z nich pękła i rozległ się przeciągły trzask, zupełnie jakby prom rozpadał się pod ich stopami. Drugi mężczyzna zdołał jednak pchnąć mocno pień, co wystarczyło, by zapobiec zderzeniu. Drzewo przemknęło kilka cali od nich. Jego gałęzie drapały końską głowę niczym pazury. Gdy wydawało się, że niebezpieczeństwo już minęło, jeden z monstrualnych konarów uderzył w łódź z ukosa. Prom zadrżał. Arya pośliznęła się i upadła boleśnie na jedno kolano. Człowiek ze złamaną tyczką miał jednak mniej szczęścia. Usłyszała jeszcze, jak krzyknął, wypadając za burtę. Potem zamknęła się nad nim wzburzona brązowa woda. Zniknął, nim Arya zdążyła się podnieść. Jeden z jego towarzyszy złapał za zwój sznura, lecz nie było komu go rzucić. Może wypłynie gdzieś w dole rzeki -- pocieszała się Arya, brakowało w tym jednak przekonania. Odechciało się jej pływać. Kiedy Sandor Clegane krzyknął, że ma się schować, bo inaczej stłucze ją do krwi, usłuchała go bez słowa. Prom wciąż usiłował powrócić na poprzedni kurs, podczas gdy rzeka uparcie chciała znieść go do morza. Gdy wreszcie przybili do brzegu, znajdowali się dobre dwie mile poniżej przystani. Łódź wbiła się w ziemię tak mocno, że złamała się jeszcze jedna tyczka i Arya omal nie przewróciła się po raz drugi. Sandor Clegane wsadził ją na grzbiet Nieznajomego, jakby ważyła nie więcej niż lalka. Przewoźnicy obrzucili ich wyczerpanym, pozbawionym wyrazu wzrokiem, wszyscy poza przygarbionym staruszkiem, który wyciągnął rękę. -- Sześć smoków -- zażądał. -- Trzy za przeprawę i trzy za człowieka, którego straciliśmy. Sandor Clegane pogrzebał w mieszku i wepchnął mężczyźnie zmięty skrawek pergaminu. -- Proszę. Weź dziesięć. -- Dziesięć? -- zapytał zbity z tropu przewodnik. -- A co to takiego? -- Kwit od umarlaka wart jakieś dziewięć tysięcy smoków. -- Ogar skoczył na siodło za Aryą i uśmiechnął się złowieszczo do mężczyzny. -- Dziesięć należy do ciebie. Pewnego dnia wrócę po resztę, więc jej nie wydaj. Mężczyzna popatrzył na świstek. -- Pismo. Co mi po piśmie? Obiecałeś mi złoto. Dałeś rycerskie słowo honoru. -- Cholerni rycerze nie mają honoru. Pora, byś to zrozumiał, starcze. -- Ogar spiął Nieznajomego ostrogami i oddalił się cwałem w deszcz. Przewoźnicy obrzucili ich przekleństwami, a jeden czy dwóch cisnął również kamień, Clegane jednak zignorował pociski i słowa, a po chwili zniknęli w mroku między drzewami, zostawiając za sobą huczącą rzekę. -- Prom nie wróci na drugi brzeg wcześniej niż rano -- stwierdził -- a ta banda nie przyjmie papierowych obietnic od następnych głupców, którzy tu dotrą. Jeśli ścigają nas twoi przyjaciele, będą musieli się okazać cholernie dobrymi pływakami. Arya skuliła się, nie odzywając się ani słowem. Valar morghulis -- pomyślała przybita. Ser Ilyn, ser Meryn, król Joffrey, królowa Cersei. Dunsen, Polliver, Raff Słodyczek, ser Gregor i Łaskotek. I Ogar, Ogar, Ogar. Gdy deszcz przestał padać i pokazało się czyste niebo, kichała i drżała tak okropnie, że Clegane urządził postój na noc, a nawet spróbował rozpalić ogień. Drewno, które zebrali, okazało się jednak zbyt wilgotne i za nic nie chciało zająć się ogniem. W końcu poirytowany Ogar rozrzucił je kopniakiem. -- Niech to siedem cholernych piekieł -- zaklął. -- Nienawidzę ognia. Usiedli pod dębem na mokrych kamieniach, słuchając powolnego kapania ściekającej z liści wody i zjedli zimną kolację złożoną z sucharów, nadpleśniałego sera i wędzonej kiełbasy. Ogar kroił wędlinę sztyletem. Gdy zauważył, że Arya spogląda na nóż, przymrużył groźnie oczy. -- Nawet o tym nie myśl. -- Nie myślałam -- skłamała. Prychnął pogardliwie, by okazać, co sądzi o podobnych zapewnieniach, dał jej jednak gruby plaster kiełbasy. Arya szarpała go zębami, nie spuszczając wzroku z Cleganea. -- Nigdy nie zbiłem twojej siostry -- oznajmił Ogar. -- Ale ciebie stłukę, jeśli mnie do tego zmusisz. Przestań się zastanawiać nad tym, jak mnie zabić. Nic ci to nie da. Nie potrafiła na to odpowiedzieć. Żuła kiełbasę, wpatrując się w niego chłodno. Twarda jak kamień -- pomyślała. -- Przynajmniej patrzysz mi w twarz. Muszę ci to przyznać, mała wilczyco. I jak ci się ona podoba? -- Nie podoba się. Jest poparzona i brzydka. Clegane podsunął jej kawałek sera nadziany na sztylet. -- Jesteś małą idiotką. Co by ci dało, gdybyś uciekła? Złapałby cię tylko ktoś gorszy. -- Niemożliwe -- upierała się. -- Nie ma nikogo gorszego. -- Nie znasz mojego brata. Gregor zabił kiedyś człowieka tylko za to, że chrapał. Własnego człowieka. Kiedy się uśmiechał, skóra na poparzonej połowie twarzy naciągała się, wykrzywiając usta w nieprzyjemny sposób. Nie miał po tej stronie warg, a z ucha został tylko strzęp. -- Dobrze znam twojego brata. -- Jak się nad tym zastanowić, to może Góra rzeczywiście był gorszy. -- Jego, Dunsena, Pollivera, Raffa Słodyczka i Łaskotka. -- A gdzie kochana córeczka Neda Starka poznała takich jak oni? -- zapytał wyraźnie zdziwiony Ogar. -- Gregor nigdy nie sprowadza swoich szczurów na dwór. -- W wiosce. -- Jedząc ser, sięgnęła po kawałek suchara. -- W wiosce nad jeziorem, gdzie złapali Gendryego, mnie i Gorącą Bułkę. Złapali też Lommyego Zieloną Łapkę, ale Raff Słodyczek go zabił, bo Lommy był ranny w nogę. Usta Cleganea zadrżały. -- Złapali cię? Mój brat cię złapał? -- Ryknął ostrym śmiechem, przypominającym nieco warczenie psa. -- Gregor nie miał pojęcia, kogo schwytał, prawda? Na pewno nie miał, bo w przeciwnym razie zaciągnąłby cię przemocą do Królewskiej Przystani i oddał Cersei. Och, to cholernie słodkie. Na pewno mu o tym opowiem, zanim wytnę mu serce. Nie po raz pierwszy wspominał, że zabije Górę. -- Przecież to twój brat -- zdziwiła się Arya. -- A ty nigdy nie miałaś brata, którego chciałabyś zabić? -- Znowu wybuchnął śmiechem. -- Albo może siostry? -- Z pewnością wyczytał coś w jej twarzy, gdyż nagle pochylił się nad nią. -- Sansa. O niej pomyślałaś, zgadza się? Wilczyca chce zabić ładną ptaszynę. -- Nieprawda -- warknęła. -- Chcę zabić ciebie. -- Dlatego, że przerąbałem na pół twojego młodego przyjaciela? Zapewniam cię, że ukatrupiłem znacznie więcej ludzi. Wydaje ci się, że to robi ze mnie potwora. Może i tak, ale uratowałem też twojej siostrze życie. Tego dnia, gdy motłoch ściągnął ją z konia, wyrąbałem sobie do niej drogę i odprowadziłem ją do zamku. Gdyby nie ja, spotkałoby ją to samo co Lollys Stokeworth. A potem zaśpiewała dla mnie. Nie wiedziałaś o tym, prawda? Twoja siostra zaśpiewała dla mnie słodką pioseneczkę. -- Kłamiesz -- odpowiedziała natychmiast. -- Wiesz znacznie mniej, niż ci się zdaje. Czarny Nurt? Gdzie, do siedmiu piekieł, twoim zdaniem jesteśmy? Jak myślisz, dokąd cię wiozę? Pogarda brzmiąca w jego głosie kazała jej się zastanowić. -- Do Królewskiej Przystani -- odparła. -- Do Joffreya i królowej. Ton, jakim zadał te pytania, uświadomił jej nagle, że to nieprawda. Musiała jednak coś powiedzieć. -- Głupia, ślepa, mała wilczyca. -- Jego głos był twardy i ochrypły jak zgrzyt żelaza. -- W dupę z Joffreyem, w dupę z królową i w dupę z tym małym, pokręconym potworkiem, którego zwie bratem. Skończyłem z ich miastem i z ich Gwardią Królewską. Skończyłem z Lannisterami. Powiedz mi, co pies ma wspólnego z lwami? -- Sięgnął po bukłak, pociągnął długi łyk, otarł usta i podał naczynie Aryi. -- Ta rzeka to był Trident, dziewczynko. Nie Czarny Nurt. Wyobraź sobie mapę, jeśli potrafisz. Jutro powinniśmy dotrzeć do królewskiego traktu. Potem pojedziemy już szybko, pro sto do Bliźniaków. To ja oddam cię tej całej twojej matce. Nie szlachetny lord błyskawica czy ten szarlatański kapłan od płomieni, ale potwór. -- Uśmiechnął się, widząc jej minę. -- Wydaje ci się, że tylko twoi wyjęci spod prawa przyjaciele potrafią zwęszyć okup? Dondarrion zabrał mi złoto, a ja zabrałem mu ciebie. Jesteś warta pewnie ze dwa razy więcej niż to, co mi ukradli. Może nawet więcej, gdybym sprzedał cię Lannisterom, jak się obawiasz, ale tego nie zrobię. Nawet pies może mieć dość kopniaków. Jeśli ten cały Młody Wilk ma choć tyle rozumu, ile bogowie dali ropusze, zrobi mnie lordem i będzie mnie błagał, bym wstąpił do niego na służbę. Potrzebuje mnie, choć pewnie jeszcze o tym nie wie. Być może nawet zabiję dla niego Gregora. To by mu się spodobało. -- Nigdy cię nie przyjmie -- warknęła. -- Nie ciebie. -- W takim razie wezmę od niego tyle złota, ile zdołam unieść, zaśmieję mu się w twarz i odjadę. Jeśli mnie nie przyjmie, to najrozsądniej postąpiłby, gdyby mnie zabił, ale tego nie zrobi. Z tego, co słyszałem, za bardzo przypomina swojego ojca. No i bardzo dobrze. Tak czy inaczej, będę wygrany. I ty też, wilczyco, więc przestań jęczeć i warczeć na mnie. Mam już tego dosyć. Trzymaj gębę na kłódkę i rób, co ci każę, to może nawet zdążymy na ten cholerny ślub twojego wuja. JON Klacz była wykończona, lecz Jon nie mógł jej pozwolić na odpoczynek. Musiał dotrzeć do Muru przed magnarem. Spałby w siodle, gdyby tylko je miał. Bez siodła nawet na jawie trudno mu się było utrzymać na końskim grzbiecie. Ból w rannej nodze nasilał się coraz bardziej. Nie było mowy o odpoczynku wystarczająco długim, by rana się zagoiła, i dosiadając konia, za każdym razem otwierał ją na nowo. Gdy wjechał na wzniesienie, ujrzał przed sobą brązowy, zryty koleinami królewski trakt, który wił się na północ przez wzgórza i równiny. -- Teraz wystarczy, jak pojedziemy drogą, dziewczynko -- rzekł, klepiąc klacz po szyi. -- Mur już niedaleko. Nogę miał teraz sztywną jak drewno, a od gorączki mieszało mu się w głowie do tego stopnia, że dwukrotnie złapał się na tym, iż jechał w niewłaściwym kierunku. Mur już niedaleko. Wyobraził sobie przyjaciół, popijających we wspólnej sali grzane wino. Hobb krzątał się przy garach, Donal Noye w kuźni, a maester Aemon siedział w swych pokojach pod ptaszarnią. A Stary Niedźwiedź? Sam, Grenn, Edd Cierpiętnik, Dywen ze swymi drewnianymi zę Jon mógł jedynie modlić się o to, by niektórym z nich udało się uciec z Pięści. Myślał też wiele o Ygritte. Pamiętał zapach jej włosów, ciepło jej ciał i jej minę w chwili, gdy poderżnęła staruszkowi gardło. Źle zrobiłeś, że ją pokochałeś -- szeptał mu jeden głos. Źle zrobiłeś, że ją opuściłeś -- odpowiadał mu inny. Zastanawiał się, czy jego ojciec czuł się podobnie rozdarty, gdy porzucał jego matkę, by poślubić lady Catelyn. On złożył przysięgę lady Stark, a ja Nocnej Straży. Omal nie minął Moles Town. Gorączka dręczyła go tak bardzo, że nie wiedział, gdzie się znajduje. Większa część wioski kryła się pod ziemią i w bladym świetle księżyca widać było tylko garstkę małych chat. Burdel był szopą nie większą niż wychodek, a jego czerwona, poskrzypująca na wietrze latarnia przypominała przekrwione oko wpatrujące się w mrok. Jon zsunął się z klaczy pod przylegającą do burdelu stajnią i obudził krzykiem dwóch chłopców. -- Potrzebny mi świeży wierzchowiec, z siodłem i uzdą -- oznajmił im niedopuszczającym sprzeciwu tonem. Wykonali jego polecenie i przynieśli mu też bukłak wina oraz pół bochna brązowego chleba. -- Obudźcie ludzi -- rozkazał. -- Ostrzeżcie ich. Na południe od Muru są dzicy. Zbierzcie cały dobytek i ruszajcie do Czarnego Zamku. Zaciskając zęby z powodu rozrywającego nogę bólu, wspiął się na karego wałacha, którego mu przyprowadzili, i popędził na północ. Gdy gwiazdy na wschodzie zaczęły już przygasać, ujrzał przed sobą Mur, który wznosił się nad drzewami i pasmami porannej mgły. W lodzie odbijał się blady blask księżyca. Jon popędzał ostro wałacha, jadąc śliską od błota drogą, aż wreszcie ujrzał kamienne wieże i drewniane zabudowania Czarnego Zamku, które przycupnęły niczym zepsute zabawki pod wielkim, lodowym urwiskiem. Mur lśnił już różem i purpurą w świetle brzasku. Gdy mijał pierwsze przybudówki, nie zatrzymali go wartownicy. Nikt nie próbował zastąpić mu drogi. Czarny Zamek wyglądał na równie opustoszały, co Szara Warta. Spomiędzy spękanych kamieni dziedzińców wyrastało wątłe, zbrązowiałe zielsko. Dach Koszar Flinta pokrywał stary śnieg, który gromadził się również po północnej stronie Wieży Hardina, gdzie sypiał Jon, nim został zarządcą Starego Niedźwiedzia. Na Wieży Lorda Dowódcy, w miejscach, gdzie z okien buchnął dym, widać było długie smugi sadzy. Mormont przeniósł się po pożarze do Wieży Królewskiej, tam jednak Jon również nie zauważył świateł. Z dołu nie widział, czy po szczycie Muru, siedemset stóp nad nim, chodzą wartownicy, nie wypatrzył jednak nikogo na wielkich serpentynowych schodach, które wspinały się na południową powierzchnię lodu niczym ogromna, drewniana błyskawica. Z komina zbrojowni buchał jednak dym -- zaledwie smużka, niemal niewidoczna na tle szarego, północnego nieba, ale to wystarczyło. Jon zsiadł z konia i pokuśtykał w tamtym kierunku. Płynące z otwartych drzwi ciepło przypominało gorący oddech lata. Wewnątrz, przy miechach, trudził się jednoręki Donal Noye, który podniósł głowę, słysząc niespodziewany hałas. Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej. CATELYN Dostępne w wersji pełnej. ARYA Dostępne w wersji pełnej. CATELYN Dostępne w wersji pełnej. ARYA Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. DAVOS Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. BRAN Dostępne w wersji pełnej. DAENERYS Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. SANSA Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. SANSA Dostępne w wersji pełnej. JAIME Dostępne w wersji pełnej. DAVOS Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. ARYA Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. JAIME Dostępne w wersji pełnej. SANSA Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. DAENERYS Dostępne w wersji pełnej. JAIME Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. ARYA Dostępne w wersji pełnej. SAMWELL Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. TYRION Dostępne w wersji pełnej. SAMWELL Dostępne w wersji pełnej. JON Dostępne w wersji pełnej. SANSA Dostępne w wersji pełnej. EPILOG Dostępne w wersji pełnej. DODATEK KRÓLOWIE I ICH DWORY KRÓL NA ŻELAZNYM TRONIE Dostępne w wersji pełnej. KRÓL PÓŁNOCY KRÓL TRIDENTU Dostępne w wersji pełnej. KRÓL NA WĄSKIM MORZU Dostępne w wersji pełnej. KRÓLOWA ZA WODĄ Dostępne w wersji pełnej. KRÓL WYSP I PÓŁNOCY Dostępne w wersji pełnej. RÓŻNE RODY, DUŻE I MAŁE RÓD ARRYNÓW Dostępne w wersji pełnej. RÓD FLORENTÓW Dostępne w wersji pełnej. RÓD FREYÓW Dostępne w wersji pełnej. RÓD LANNISTERÓW Dostępne w wersji pełnej. RÓD MARTELLÓW Dostępne w wersji pełnej. RÓD TULLYCH Dostępne w wersji pełnej. RÓD TYRELLÓW Dostępne w wersji pełnej. BUNTOWNICY, WYRZUTKI I ZAPRZYSIĘŻENI BRACIA ZAPRZYSIĘŻENI BRACIA Z NOCNEJ STRAŻY Dostępne w wersji pełnej. BRACTWO BEZ CHORĄGWI KOMPANIA LUDZI WYJĘTYCH SPOD PRAWA Dostępne w wersji pełnej. DZICY ALBO WOLNI LUDZIE Dostępne w wersji pełnej. Mapy Północ Dostępne w wersji pełnej. Południe Dostępne w wersji pełnej. Kraina za Murem Dostępne w wersji pełnej. Morze Letnie Dostępne w wersji pełnej. Podziękowania Jeśli cegły nie są dobrze zrobione, mur się zawali. Mur, który buduję, jest okropnie wielki i dlatego potrzebuję mnóstwa cegieł. Na szczęście znam wielu ludzi, którzy je produkują, a także posiadają sporo innych użytecznych umiejętności. Po raz kolejny przekazuję wyrazy wdzięczności wszystkim wiernym przyjaciołom, którzy tak życzliwie pozwolili mi korzystać ze swej wiedzy (a niekiedy nawet z książek), by moje cegły były solidne i wyglądały jak trzeba -- Sage Walker, która jest moim arcymaesterem, pierwszemu budowniczemu Carlowi Keimowi oraz Melindzie Snodgrass, koniuszemu. I, jak zawsze, Parris. Karta redakcyjna Tytuł oryginału: A Storm of Swords vol. II: Blood and Gold Copyright (C) 2000 by George Martin All rights reserved Copyright (C) 2002, 2007, 2012 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo , Poznań Mapy wykreślił James Sinclair Copyright (C) for the cover illustration by Stephen Youll ISBN 978-83-7785-934-6 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 Dział handlowy, 61 855 06 90 Plik opracował i przygotował Woblink
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Kategoria: | fantastyka |
Wydawnictwo: | Storybox |
Oprawa: | pudełko |
Wymiary: | 140x125 |
ISBN: | 9788381167451 |
Lektor: | Krzysztof Banaszyk |
Wprowadzono: | 23.10.2019 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.