- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.ł trzeba trochę podciągnąć. I tu zaczął się wykład na temat sprzedawania powierzchni reklamowej, współpracy z klientami, propozycji rabatowych i walki o klienta. W zasadzie mógł tego wysłuchać tylko nasz handlowiec, Michał, jednak nowy władca najwyraźniej uznał, że tajniki wiedzy na temat zdobywania reklam będą niezbędne również dla piszących. W głębi serca miałam nadzieję, że nie będę musiała tych powierzchni już wkrótce sama sprzedawać. Artur gotów był wierzyć, że dziennikarz jest od wszystkiego! Kiedy odważyłam się wreszcie zapytać, czy w tym czasie, kiedy on wykłada wiedzę przydatną tylko Michałowi, który i bez tego był dostatecznie sprytny, moglibyśmy powrócić do swoich zajęć, bo właśnie kończymy numer, Artur spojrzał na mnie srogo i stanowczo upomniał: - Wszyscy musimy wiedzieć, co wzajemnie robimy. Od dziś pracujemy w zespole. Ty - wskazał na mnie przyżółconym od tytoniu palcem - jesteś trybikiem tego zespołu. Gdy Michał pójdzie na urlop, może będziesz musiała go zastąpić. No i się doczekałam! Oby tylko Michał nie poszedł na urlop! Utarł mi Artur nosa już na wstępie, na pierwszym spotkaniu zapoznawczym. To chyba nie wróżyło nic dobrego. A potem przekonaliśmy się, że wielką miłością Artura są właśnie takie spotkania, na których mógł demonstrować swoją władzę. - Codziennie o dziewiątej będziemy spotykali się na odprawie - powiedział stanowczo. - O tej porze wszyscy mają już być w redakcji, z przygotowanym planem działania na cały dzień. Propozycjami tematów. I pamiętamy. Musimy je wysycać informacjami. Jak najwięcej informacji. A nasze spotkania będą miały nazwę ,,planowanie". Padł na nas blady strach. Najmniej przestraszyła się Jola, bo była młoda i ładna, a najwyraźniej te cechy zwróciły uwagę Artura. Sam nieszczególnie urodziwy, dość niski, wydawał się jakiś, niedomyty, niedogolony; z łysiną na środku głowy, przypominał raczej ludzką wersję niż redaktora naczelnego lokalnego tygodnika. Wydawało mu się pewnie, że ma taki nonszalancki styl, bo dumnie prężył się i nosił dłonie w kieszeniach, gdy z nami rozmawiał. Gdy już te dłonie wyciągał, można było zauważyć, że pod paznokciami żółtych palców czasem kryły się interesujące z punktu widzenia bakteriologa złoża, konsystencją przypominające plastelinę, a wokół całej postaci unosiła się woń smażenia i stęchłego dymu papierosowego. I dopiero przez to przebijał się zapach wody toaletowej. To nie był sznyt. To było niedbalstwo! - No to mamy nowego szefuńcia - powiedziała już pierwszego dnia Baśka, której biurko stało tuż przy moim. Baśka skończyła tę samą uczelnię, co ja. Nie planowała zostać dziennikarką, wolała zawód kosmetyczki, jednak jak tylko w miasteczku zaczęły krążyć słuchy o tym, że ktoś zamierza stworzyć lokalną gazetę, tak jak ja, zgłosiła się ze swoimi dokumentami. Bo dziennikarzem może zostać każdy. No i jakoś tak wyszło, że obie dostałyśmy tę pracę - chętnych w miasteczku było jak na lekarstwo, tutejsze szkoły specjalizowały się jeszcze wówczas w produkowaniu mechaników, kucharzy i krawcowych. Baśka wsiąkła w redakcyjne życie, spodobała się jej ta swoista niezależność. Okazała się dobrą koleżanką i była w zespole jedyną kobietą, z którą jakoś się dogadywałam. Ona najwyraźniej również dostrzegła w nowym szefie więcej wad niż zalet i z niespotykaną dotychczas gorliwością zatopiła swój nos w lekturze listu do redakcji. - Redaktorek jak ta lala - mruknęła po kilku minutach. - Moje poczucie estetyki zostało mocno naruszone. Ech, gdzież ten nasz wymuskany - westchnęła cicho. Ja milczałam. Czułam na plecach wzrok Artura i słyszałam głos rozszczebiotanej Joli: - Może jeszcze kaweczkę? Artur mruknął coś pod nosem, a mnie ogarnęły dziwne przeczucia. Bo wiercenie wzrokiem w plecach nie mogło być przypadkowe. Pocieszałam się jednak, że za dużo umiem, by nowy naczelny mógł się mnie po prostu pozbyć. Postanowiłam dotrzeć jakoś do tej niezdobytej, niedomytej twierdzy i - w myśl mojej życiowej zasady, że z każdym można się porozumieć - spróbować dogadać się jakoś z nowym naczelnym, skoro już przyszło nam razem pracować. Bo mam głębokie przekonanie, że wszystko, co nam się w życiu zdarza, jest potrzebne. Może również i to wrażenie, jakie wywołuje nasz Artur? Może ma mnie ono nauczyć, że nie wszystko jest zawsze do przodu? Nabrałam zwyczaju pośpiesznego wracania z pracy do domu, by umyć się dokładnie. Od niedawna bowiem miałam wrażenie, że przesiąkam zapachem, który stał się integralną częścią naszej spokojnej dotąd, pomalowanej na pastelowe kolory, obsadzonej kwiatami i obwieszonej obrazami redakcji. Właśnie suszyłam włosy, gdy zadzwoniła komórka. ,,Któż to może być?" - pomyślałam głośno. Wyświetlił się numer redakcji. Z tego co wiem, wszystko, co miałam zaplanowane na dziś, wykonałam. Zresztą któż mógł o tej porze dzwonić? Rozstaliśmy się na schodach o szesnastej. Zamknęliśmy drzwi na klucz. To skąd?... Odebrałam. W słuchawce usłyszałam głos Artura. Zmroziło mnie. - Czytam właśnie twój tekst - zaczął. Pomyślałam - ,,matko, co on robi o tej porze w redakcji? Czy nie zamierza wracać do domu? Przecież mieszka w Olsztynie! Nie chce tam wracać, pomieszkać trochę?" Artur nie zamierzał. - Czytam i uważam, że trochę przesadziłaś. Zbytnie użalanie się nad jakąś samotną matką z Piecek chyba nie zainteresuje czytelnika. Nam potrzeba krwi. Jakiegoś sporu, jakiegoś problemu. A tu co? Żeby chociaż ten mąż ją pobił. Żeby chociaż musiała z dziećmi uciekać nocą na policję. A ta co? Wyprowadziła się po prostu, kiedy męża nie było w domu. I te podziękowania dla personelu Domu Samotnej Matki też bez sensu. Po co im dziękować? Oni przecież wypełniają swoje obowiązki. Za to im płacą! Z kieszeni podatników! Odrzucam ten tekst. Musisz go przeredagować i wysycić informacjami. Ciekawymi z punktu widzenia gospodyni domowej - dodałam sarkastycznie w myślach. Nie podzieliłam się jednak tą myślą z moim rozmówcą. Obawiałam się, że słuchawka po drugiej stronie eksploduje. Mógł być już przecież przemęczony - tyle godzin w pracy, o suchych kanapkach. I jeszcze musi czytać wypociny jakichś prowincjonalnych dziennikarzy. Z dala od domu. Może mu nawet zimno, bo marcowe wieczory nie są najprzyjemniejsze. Tak się w tych myślach zapędziłam, że prawie wsiadłam w samochód i zawiozłam mu termos z gorącą kawą. Na szczęście było to jednak niewykonalne. Mój samochód był w warsztacie. Artur, nie domyślając się, jak wielka troska o niego nagle mnie przejęła, ciągnął dalej: - Jutro o dziewiątej tekst ma być gotowy. Na planowaniu przedstawisz mi swoje pomysły, jak go wysycić i co zmienić. Pamiętaj o targecie, do którego skierowany jest nasz tygodnik. Sprawdziłam w wikipedii, co to jest ten target. Wysycanie już zaczęłam rozumieć. Hm, niedługo wszyscy będziemy tak się mądrzyć. Używać trudnych słów, a robić dalej to samo. Tak nastawiona do jutrzejszego spotkania owinęłam się kocem i zasiadłam w fotelu, żeby konceptualnie popracować. Bardzo zależało mi na tym tekście. Samotna matka, którą poznałam w domu opieki, urzekła mnie swoją życiową mądrością i desperacją, z jaką walczyła o spokój dla swojej trójki dzieci. Mąż zaczął pić kilka lat temu. Odkąd zaczął pracować w miejscowej stolarni. Cieszyła się na tę jego pracę, bo gdy rok wcześniej straciła posadę sprzątaczki, do ich domu zajrzała bieda. Najpierw świeżo upieczony stolarz wracał lekko podpity, a potem był już przynoszony przez kolegów. Doprowadzali go do pionu na progu, dzwonili do drzwi i odchodzili. A mąż wpadał prosto na otwierającą drzwi żonę. Tak w praktyce sprawdzała się małżeńska przysięga: na dobre i na złe. W trosce o dzieci i z nadzieją, że mąż się opamięta, próbowała szukać pomocy w różnych instytucjach. Pewnego dnia zobaczyła ogłoszenie: Szukasz pomocy? Pomożemy ci. I numer telefonu zaufania. Zadzwoniła. Uprzejma pani poinformowała ją, że może zorganizować jej spotkanie z psychologiem. Spotkała się. I postanowiła wyprowadzić się od męża. Zaraz po tym, gdy sprzedał nowy toster, który dostała od sąsiadki. Dzieci cieszyły się, że mogą robić w nim gorące kanapki. Pewnego dnia tostera nie było. Były za to butelki po winie i pijany tatuś na fotelu. I wtedy podjęła desperacką decyzję. Kiedy mąż był w pracy, spakowała dzieci i siebie do dwóch walizek, zabrała podręczniki szkolne i zabawki najmłodszej córeczki, zamówiła taksówkę i pojechała do Domu Samotnej Matki, nie zostawiając nawet kartki na stole. Miała nadzieję, że mąż się opamięta, że jej nieobecność będzie kubłem zimnej wody na pijaną głowę. Tymczasem lepiej dla niej byłoby, żeby najpierw ją pobił, bo wtedy musiałaby uciekać ciemną nocą z głodnymi i bezradnymi dziećmi. I wtedy może miałaby szansę podziękować tym, którzy przyjęli ją pod swój dach, dali schronienie, wsparli rozmową. A za mało Jej historia, zdaniem Artura, nie urzeknie gospodyń I z tymi myślami zasnęłam, w obszernym fotelu, zawinięta ciepłym kocem. Obudziłam się o północy. Mój mruczący rudy kot Mietek, do niedawna jeszcze rozhasany malec, a teraz coraz poważniejszy i stateczny starszy pan, pozbawiony w dzieciństwie męskości, rozłożył się na mnie wygodnie. Ściągnęłam go ostrożnie i powędrowałam do łóżka. Śniło mi się, że uciekam z moją bohaterką przez ciemny las, mam do pokonania wysokie schody. Wspinam się po nich, trzymam drewnianej barierki, jestem już wysoko, ale okazuje się, że nie zabrałyśmy z dołu dzieci. I musimy wracać. A dzieci na plecach mają ciężkie plecaki i ledwo idą. Wyciągam z kieszeni Mietka i ten zamienia się w osła. Zarzucamy na niego tobołki i wędrujemy w blasku księżyca. Poganiam wszystkich, bo musimy dotrzeć na dziewiątą. Wyglądamy jak święta rodzina ze starego obrazka szukająca Betlejem. Obudził mnie trzask budzika. Nie dźwięk, a właśnie trzask. Mam tak czuły sen, że budzę się już w momencie, gdy wskazówki nachodzą na siebie na chwilę przed dzwonkiem. Zegarek wydaje z siebie taki suchy trzask. I właśnie z tym dźwiękiem kończą się moje senne marzenia i wraca rzeczywistość. Szybki prysznic, szlafrok, kitekat dla Mietka, choć w zasadzie powinna to być specjalna karma dla kastratów, ale się skończyła, dżinsy, sweter, płaszczyk, torebka. Nie ma samochodu. Kiedy go wreszcie naprawią? Może jednak powinnam zadzwonić do warsztatu? Poranek powitał mnie mglisty, ziemia jeszcze spała snem pozimowym, na razie nic nie wróżyło jej przebudzenia. Moja kamienica była moją małą ojczyzną. Tajemnicza, jedna z najpiękniejszych na całej ulicy, a może nawet w miasteczku? Żyła swoim własnym życiem. Na przykład w nocy - szeptała. Mówiłam wtedy o niej: ,,kamienica pełna szeptów". Trzeszczały ponad stuletnie belki nad jej poddaszem, a schody wydawały odgłosy, jakby chodził po nich ktoś w wełnianych skarpetkach. Albo kot. Gdy wszyscy mieszkańcy kamienicy spali, wydawało mi się, że ściany oddychają wraz z nimi w równym rytmie. Zimą szept był ostrzejszy. Mróz bowiem sprawiał, że nocne szepty zamieniały się w trzaski - zamarzały małe okienka na półpiętrach, a zebrana w szparach woda rozsadzała stare drewno. To był mój dom, z odgłosami, których słuchali już ponad sto lat temu dawni jego mieszkańcy, Mazurzy. Nie znałam dokładnie historii swojego domu. Wiedziałam tylko, że jego mieszkańcy nie byli bogaci. Bo i dawniej Mrągowo nie należało do najzamożniejszych miasteczek w Prusach Wschodnich. Jednak mazurska precyzja i dokładność dawała o sobie znać w każdym detalu - elegancko wyprofilowane drewniane poręcze, dokładnie zaplanowanej wysokości kamienne schody z metalowymi obręczami, zapobiegającymi upadkom, pięknie rzeźbione drzwi wejściowe, które w szarych czasach socjalizmu zostały bestialsko pomalowane olejną farbą. Potem kolejne remonty i kolejne warstwy farby, nakładane leniwie przez znudzonych robotników. Lubiłam czasem w dzieciństwie zeskrobywać te warstwy w niewidocznym miejscu i przypominać sobie, jaki kolor miały drzwi kilka lat temu. Zbiegłam po schodach. Na pewno się nie spóźnię. Dziś wstałam wcześniej, wyjątkowo. Wiosna ma to do siebie, że szkoda czasu na Otworzyłam drzwi od redakcji o ósmej trzydzieści. Myślałam, że będę pierwsza. Nie byłam. Artur mnie wyprzedził. Nie wiem, jak mu się to udało, mieszkał przecież w Olsztynie i musiał dojechać te sześćdziesiąt kilometrów. Na dodatek siedział tu już od jakiegoś czasu, bo w pomieszczeniu wisiały ciężkie kłęby dymu. ,,Trzeba coś z tym zrobić, on przecież nie może tak palić. Na nic nasze ambipury, powtykane w kontakty" - pomyślałam. - Czy zastanowiłaś się, co zrobisz z tym tekstem? - powiedział na przywitanie. - Cześć - odpowiedziałam. Również ciesząc się z naszego spotkania. Położyłam torebkę na biurku i poszłam otworzyć okno. - Nie otwieraj, zimno dziś. - Zamknęłam. - Najwyżej się podusimy - mruknęłam po cichu. Nie usłyszał. Czekał na coś innego. - Co z tym tekstem? Masz jakiś pomysł? Mógłby pójść na czołówkę, ale zmieniony. Czołówka to marzenie. To tekst na pierwszej stronie, z dużym zdjęciem. Najlepiej płatny. Naczelny najbardziej to docenia. Gdybym tylko dodała do mojej historii trochę Ale skąd ją wziąć? Musiałabym zafałszować rzeczywistość. Nie mogę przecież zmienić historii mojej bohaterki. Miałam jeszcze pół godziny, do dziewiątej, żeby wymyślić jakiś sposób i jednak sprzedać tę historię. Oczyma wyobraźni widziałam już gospodynie domowe, całe zastępy gospodyń domowych, pochylających się nad moim tekstem. Czytające na głos kolejne zdania. Nic nie rozumiejące z tego, co napisałam, w słownikach szukające znaczeń słów: społeczna obojętność, uzależnienie, współuzależnieni, choroba społeczna, patologia. Szanowane panie gospodynie, podsuńcie mi jakiś pomysł, żebym mogła napisać tę historię tak, jakbyście tego chciał O dziewiątej byliśmy już w komplecie. Wszyscy usiedliśmy wokół biurka Artura i czekaliśmy, kiedy zacznie planowanie. Czekaliśmy też na Jolę, która stukała na zapleczu z kubeczkami. Weszła z dwoma - dla siebie i szefa, zapachniało kawą. - A zatem, najpierw Ludka powie nam, co zamierza zrobić z tym tekstem o samotnej - Ale co ty chcesz od tego tekstu? - odezwał się głośno nasz fotoreporter i trochę dziennikarz, taki chłopak od wszystkiego, Marcin, który był ze mną w Domu Samotnej Matki i zrobił na miejscu kilka zdjęć. Widać, musiał przeczytać artykuł, jak tylko go napisałam. Artur spojrzał na niego z potępieniem. I zrobił mu wykład o brakach mojego artykułu i o tym, dlaczego dziennikarzowi naszego tygodnika nie przystoi pisanie TAKICH tekstów. Bo nie wciągnie, bo nie sprzeda tygodnika, bo musi być lokomotywą. Krew na pierwszej stronie. Ja już to słyszałam wczoraj. Znudzona spuściłam wzrok i ujrzałam, że Artur na nogach, zamiast wczorajszych adidasków, miał domowe kapcie w szaroburą kratkę. - ... i co chcesz z tym zrobić? - usłyszałam z daleka. To było chyba do mnie. Myślałam o tych kapciach. Nie, żeby były brzydkie. Ale kapcie, w pracy? - Pytam jeszcze raz, co zamierzasz z tym zrobić? - teraz pytanie zabrzmiało natarczywiej. Artur nie odpuszczał. Na szczęście w tym właśnie momencie wpadłam na pomysł, zupełnie oczywisty! Zamiast krótkiego artykułu, napiszę duży reportaż o przemocy w rodzinie. Podam kilka statystyk, dotyczących dramatów rozgrywających się za zamkniętymi drzwiami. Wpuszczę trochę krwi. Opiszę jeszcze kilka innych historii, panie z Domu Samotnej Matki na pewno chętnie mi opowiedzą o swoich przeżyciach. Może ktoś na policji powie mi o tym, jak ojciec leje matkę, ojczym molestuje pasierbicę i konkubent wali siekierą w zamknięte drzwi. Przecież takie rzeczy się dzieją, zwłaszcza w tych bardziej zapomnianych dzielnicach każdego miasta! A historia mojej bohaterki będzie tylko jedną z wielu, takim dodatkiem, zachętą dla innych, przykładem, że można zareagować w odpowiednim czasie, zanim dojdzie do tragedii. Że warto powalczyć, podjąć decyzję wcześniej. Opowiedziałam o tym całemu zespołowi i przede wszystkim nowemu naczelnemu. Ten ostatni milczał. Podrapał się w brodę. Od wczoraj lekko zarosła. Na przerzedzonych włosach widać było wyraźne gniazda, czyli odleżyny od poduszki. W ogóle był jakiś wczorajszy. I nagłe olśnienie: Arturek od wczoraj nie ogolił się i nie uczesał! - Ostatecznie w takiej formie artykuł zatwierdzę. Tekst musi jednak sprawiać wrażenie, że opowiada o życiu naszych sąsiadów. Jakbyś opisywała ich konkretnie. Ma być przy-ziem-ny. Rozumiesz? Dziękuję za takich sąsiadów. Na szczęście, u mnie tylko parter głośniejszy. Było mi już obojętne, żeby tylko dać szansę mojej bohaterce. Żeby nie zawieść jej nadziei. Na pewno postaram się napisać go dobrze. Teraz jednak zastanawiało mnie co innego. Czy Artur spał przy biurku? Planowanie trwało jeszcze godzinę. Zespół sypał tematami jak z rękawa - widać było przygotowanie do spotkania. Pewnie do serca wzięli sobie nowy obowiązek. Zakończyliśmy wreszcie. Artur wyciągnął z biurka pieczątkę i przystawił ją pod notatkami, które jeszcze podpisał. Co za biurokracja! Niczym w jakimś urzędzie! Po tym burzliwym planowaniu zachciało nam się jeść i pić. Tymczasem Jola pozbierała kubeczki - swój i szefa oczywiście. I pobiegła, stukając obcasikami (założyła je dziś po raz pierwszy!) do niewielkiego pomieszczenia obok łazienki, gdzie mieliśmy zaimprowizowaną kuchnię. Potężny łomot wystraszył nas wszystkich. Dźwięk tłuczonego szkła. Jęk Joli. Pobiegliśmy tam, skąd wydobywały się odgłosy. Jola leżała swoją górną częścią na wielkim, rozłożonym pod drzwiami materacu. W ręku trzymała dwa spodeczki. Druga część Joli, czyli nogi i buty, leżały poza materacem. Te nogi, dość długie zresztą i szczupłe (ja takich nie mam, a szkoda!) spowite były w porwane rajstopy, liczne oczka prowadziły pod krótką spódniczkę, a tuż za kolanem łączyły się w jedno wielkie oko. Lewy bucik na obcasiku spadł zupełnie, prawy przekręcił się tyłem na przód. Nad całą Jolą, czyli za materacem, leżały resztki kubeczków, przyprószone fusami po kawie. Jola miała fusy również w blond włosach, dziś starannie wymodelowanych prostownicą. Całość ociekała resztkami kawy, której Artur nie dopił. - Skąd się do cholery wziął tu ten materac?! - wrzeszczała Jola. Gramoliła się niezdarnie, przeglądając stan swoich tipsów. Na szczęście przeżyły ten upadek nietknięte. - To mój materac. Będę tu spał, dopóki nie wyciągnę tygodnika z przepaści, w jaką wpuścił go mój poprzednik. Już wiedziałam, skąd te kapcie. I to nieogolone lico. I wieczorne telefony. Zaczynało się robić niewesoło. Baśce też się oberwało. Do jednego numeru napisała trzy teksty z dziedziny kultury. Pierwszy - relacja z koncertu znanego barda ze Szczytna, drugi - nabór do grupy tanecznej, trzeci - zapowiedź występu teatru z Olsztyna. - Czy wyście powariowali? Co naszych czytelników obchodzi ta jakaś lokalna kultura? W dużych miastach to się coś dzieje, ale tu? Rozumiem, jeden tekst o kulturze, ale trzy?! Kto wam to wszystko zatwierdzał do druku?! Ten poprzednik, pożal się Boże, to do mięsnego, a nie do pisania. Nic dziwnego, że sprzedaż spadła. Ja to wszystko muszę teraz nadrobić - obie z Baśką wiedziałyśmy już, że takie monologi w misyjnym tonie będą naszą codziennością. Baśka musiała więc ograniczyć się do jednego tekstu. Wybrała relację z koncertu barda, żeby za tydzień nie odgrzewać tematu. Teatr może poczekać, będzie za trzy tygodnie, za dwa może uda się wspomnieć o naborze do grupy. Oby tylko nic w międzyczasie w dziedzinie kultury się nie wydarzyło. Bo nie będzie miało szans dostać się na łamy. Do tej pory bardzo gościnne. Widać, Arturek wiedział lepiej, co wolą czytać gospodynie domowe. W drodze wyróżnienia Baśka otrzymała nowe propozycje tematów. Miała zrobić sondę uliczną na temat ,,Czy lubimy nosić kapelusze?", przeprowadzić wywiad z przypadkowo napotkanym właścicielem czworonoga - bo podobno zwierzęta najbardziej przemawiają do czytelników i znacznie podnoszą sprzedaż gazety - oraz spotkać się z czytelniczką, która mieszka w mieszkaniu komunalnym i tydzień temu zapaliły jej się sadze w kominie. Ocenić, kto zawinił, choć wiadomo, że administracja, przecież zawsze trzymamy stronę czytelnika, nawet jeśli on sam te sadze podpalił, bo tak powiedział Artur. Na koniec zrobić kilka fotek kobiecie, najlepiej usmarowanej sadzą, i wziąć od niej zgodę na publikację zdjęcia. - Tu są gotowe druki, właśnie je przygotowałem. Od tej pory bezwzględnie będę wymagał podpisanych oświadczeń! - zarządził Artur. - Podczas sondy ulicznej też? - cicho zapytała Baśka. Najwyraźniej bała się nowego szefa. - Oczywiście! - zagrzmiał. - Jak ty to sobie wyobrażasz?! Chcesz spotkać się z czytelnikami w sądzie?! - Ale jeśli będę miała tylko chwilkę? Albo jak ludzie będą się bali podpisywania karteczek? Przecież ja nigdy tej sondy nie zrobię! - Baśka próbowała jeszcze coś ugrać. - To spytasz kogoś innego i najwyżej nie zobaczą się w tygodniku! Bez łaski! - wzruszył lekceważąco ramionami i rozsiadł się przy biurku, zgarniając na bok okruchy, trzy kubki z niedopitą kawą (Jola od przygody w łazience już nie garnęła się do zmywania), połamane papierosy, spodeczek z popiołem, cztery kolorowe zapalniczki, dwa długopisy i jeden ołówek, którego używał do notatek. Gdy już się przedarł przez to wszystko, odsłonił brudny, polepiony blat i położył na nim tygodnik z zaprzyjaźnionej redakcji w Nidzicy. - Muszę przejrzeć, zobaczyć, jakie oni mają tam pomysły. Może coś podpatrzymy. Już bałam się tego podpatrywania. I tak żal mi było Baśki, która po to skończyła uniwersytet, żeby biegać po ulicy i robić sondę, jak jakaś studentka na dziennikarskiej praktyce. Dziś ona, jutro ja. - Ta kobieta nie chciała wymazać się sadzą - Basia relacjonowała swoją wizytę u czytelniczki. - Co ty powiesz? To niby jak zobrazujemy ten tekst? Przecież zdjęcie też musi nam opowiedzieć historię! - Arturek był wyraźnie niepocieszony. - Daj mi numer telefonu do tej kobiety! Udawałam, że pilnie pracuję. To nie może być prawda. Przecież chyba do niej nie zadzwoni? Zadzwonił. Przedstawił się. Powiedział, że jest NOWYM redaktorem naczelnym, że gazeta od kilku tygodni ma misję bycia bliżej czytelnika i że jeśli ta czytelniczka chce sama sobie pomóc, to MUSI zgodzić się na zdjęcie w sadzy. W przeciwnym razie odmawiamy interwencji. Kwadrans ją przekonywał. Z tryumfem na twarzy odwrócił się w kierunku zdezorientowanej Baśki, wciśniętej w fotel. - Masz być u niej za pięć minut. Tylko wymaż ją dobrze. I tak temat zapalonej sadzy był tematem numer jeden w najnowszym tygodniku. Na pierwszej stronie zdjęcie rozmiarów billboardu, na nim przestraszona kobieta, wskazująca palcem na piec. Uczerniona sadzą przypominała Murzynka Bambo z czytanki. W sumie - dobrze ją Baśka usmarowała. Przynajmniej nikt jej nie rozpoznał i nie naraziła się na kpiny sąsiadów. Tygodnik z ,,kominiarką" - jak nazwaliśmy kobietę - nie odniósł spodziewanego przez Artura sukcesu. Sprzedaż nie wzrosła gwałtownie, my za to odebraliśmy masę telefonów od czytelników. Mówili, że u nich oraz u ich sąsiadów również są zapchane piece lub spadające z sufitu tynki, i pytali, czy moglibyśmy o tym napisać. Mieliśmy istną nawałnicę telefonów od użytkowników mieszkań komunalnych, którym grożą wszelkie plagi tego świata, a tygodnik lokalny okazywał się jedynym panaceum na tę klęskę. Nie tego zapewne spodziewał się Arturek. Takich telefonów odbierał po kilka dziennie, na początku jeszcze wysyłał stażystów pod podawane adresy, ci wracali z aparatami pełnymi zdjęć, dokumentujących budowlane zaniedbania, i notesami, wypełnionymi zgodami na publikację zdjęcia mieszkańca z: dziurą w ścianie, szparą w oknie, wyszczerbioną podłogą czy - mimo wszystko najczęściej - dziurą w piecu. Najpierw Arturek pisał o tych sprawach pojedynczo, potem opisywał sytuacje zbiorowe, aż wreszcie zaniechał - ku naszej radości i uldze, bo tygodnik zaczął powoli przypominać pismo administratorów i budowlańców. I kiedy już się okazało, że komunalna passa minęła, do redakcji wbiegła zadyszana kobieta - duża, postawna, na Podlasiu powiedzieliby o niej ,,olopa" - i zażądała widzenia z redaktorem naczelnym. Wychynął zza swojego biurka, od kilku tygodni niewyspany, z przekrwionymi oczami i głośno powiedział: - Tu jestem, bardzo panią proszę. Olopa przesunęła stojące na jej drodze krzesła i stanowczo, z niespodziewaną zręcznością pożeglowała w kierunku Artura. Usiadła. Krzesło stęknęło. - Czekałam i czekałam i pan do mnie nie przyszedł. Co pan sobie myśli?! Umówieni byliśmy chyba, nie? Artur zaczął mętnie tłumaczyć, że nie mógł, że kończyliśmy właśnie numer, że brak czasu itp., ale Olopa nie dawała za wygraną. - Obiecał pan, że mi to naprawią. Toaleta nieczynna od dwóch tygodni, do wychodka latam starego. A pan nie przyszedł! Arturek ułagodził Olopę i powiedział, że przyjdzie jutro. Oczyma wyobraźni już widziałam go, przepychającego jakiś brudny ustęp w kamienicy, wlewającego doń krety i inne żrące płyny, a nad nim stojącą Olopę, wykrzykującą, ponaglającą. Zauważyłam jednak pewną rzecz - Artur dziwnie cichł w obecności tych, którzy na niego krzyczeli. Wyraźnie tracił rezon. Krzycząca Olopa miała na niego niezwykły wpływ, siedział niczym trusia za biurkiem i nawet obiecał pójść do niej na drugi dzień i obejrzeć zapchaną toaletę. I pewnie jeszcze o niej napisać. Jeśli nie zabierze się za jej Tyle że ja nie umiałam tak krzyczeć. Nie miałam siły Olopy, która łokciami zapędziła Artura w kozi róg. Nie potrafiłam przeć przed siebie po chamsku, tylko cierpiałam w milczeniu nad ludzkim tupetem. Artur na drugi dzień wrócił od Olopy wyraźnie zmęczony. - Musimy na jakiś czas zakończyć temat pieców i szamb. Lokalny tygodnik musi żyć jeszcze innymi sprawami. Od teraz, jeśli ktoś zadzwoni z interwencją, odsyłamy do administratora budynku. Potrzebował kilku tygodni, by to zrozumieć. Jego poprzednik mówił po prostu czytelnikowi, żeby napisał list do redakcji. To była naturalna selekcja. Większości bowiem nie chciało się pisać i temat często umierał śmiercią naturalną. Gdy sprawa była naprawdę ważna, desperat pisał list i w ten sposób zaczynaliśmy podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Staraliśmy się Arturkowi podpowiedzieć ten sposób, ale wszelkie rozwiązania poprzednika z góry określał jako nieudane i do kitu. I przypominał, że on tu rządzi, a nie my. Od kilku dni Artur podpatrywał. Już nie tylko tygodnik z Nidzicy, ale również z Morąga, Lidzbarka Warmińskiego i Gołdapi. Działały na niego inspirująco i miałam wrażenie, że chce te wszystkie tygodniki zamknąć w jeden, nasz. A tak się nie da. Każdy ma inny charakter, bo i każde miasto jest inne! Po jednym z planowań dostałam w udziale tworzenie rubryki o zwierzętach. - Zwierzę, pupilek człowieka jest tym, co czytelnik wprost uwielbia, co się dobrze kojarzy. Piszmy o tych, którzy hodują psy, koty i kanarki. W każdym numerze chcę mieć tekst o zwierzaku i jego właścicielu. To rewelacyjny pomysł! I wzrasta od niego sprzedaż! Musiałam więc skupić się na wyszukiwaniu ciekawych obiektów, do lamusa chowając marzenia o ambitnych reportażach i dziennikarstwie obywatelskim, czego uczyłam się na szkoleniach i konferencjach, organizowanych przez Stowarzyszenie Prasy Lokalnej. Musiałam zapomnieć o tym wszystkim, czego dowiedziałam się na studiach od ludzi mądrych, światłych i praktykujących w zawodzie. I słuchać Artura, który z wykształcenia był ekonomistą, a dziennikarstwa nauczył się z poradników. Zatrzymywałam zatem ludzi z czworonogami, zgodnie z zasadą, że dziennikarz pracuje na ulicy. Prosiłam, by opowiedzieli mi o swoich pupilach. Ci godzinami potrafili mówić o tym, jak się ich ulubieńcy sprawują, co zwykle jedzą i jaką bawią się maskotką. Jeden z rozmówców pokazał mi nawet spustoszenia na sierści spanielka, które poczynił podstępny świerzb. Inny rozmówca, pan Zdzisiek, zdradził przede mną tajniki hodowli gołębi, które, mimo iż czworonogami nie są, postanowił rozsławić po lekturze moich artykułów o przyjaciołach człowieka. I sam do mnie zadzwonił! Nie tylko opowiedział mi o bujaniu i gołębich powrotach, ale też o tym, że sąsiedzi nie są zadowoleni z jego pasji i zarzucają mu, że od odchodów, pozostawianych przez ptaki, gnije już cała ściana kamienicy, a przecież, jak powiedział mi z pasją pan Zdzisiek, kał zdrowego gołębia jest gęstą papką, a nie cieczą, więc ściana wilgotnieć od niego nie może! No i zaczęło się robić niebezpiecznie. Bo moje myśli zaczęły oto krążyć po nieznanych dotąd bezdrożach i szukać odpowiedzi na pytania: czy psi świerzb może przejść na człowieka? Jaka konsystencja kału jest właściwa dla na przykład ekskrementów kota? Główna ulica Sensburga, Kjonigsbergerstrasse, wzdłuż której stały niskie kamienice ze sklepikami na parterze. Widać szyldy - apteki i sklepu meblowego. Na ulicy nie ma jeszcze bruku. Wkrótce będzie położony i przetrwa do dzisiejszych czasów, podobnie jak nazwa ulicy - Królewiecka. Współcześni mieszkańcy tak samo, jak przed wojną, hodują na balkonach kwiaty i przystają, by porozmawiać ze sobą. Dziś również czuje się tu klimat miasteczka, w którym wszyscy się znają. Nie ma tylko tamtych powozów konnych, a ulicą mijają się coraz liczniejsze auta. Rozdział II O tym, że każdy powinien mieć jakąś rodzinę, a jak jej nie ma, to najważniejsi są przyjaciele. Byle byli prawdziwi Pierwsza zbuntowała się Baśka. I wcale się jej nie dziwię, bo dziewczyna była niezwykle ambitna. Wysoka, szczupła, atrakcyjna, z tak zwanego dobrego domu. Zdecydowana i asertywna. Zawsze miała jakąś alternatywę. Nie to, co ja, kurczowo wczepiona w etat. Baśka, pracując jeszcze w redakcji, skończyła roczne studium kosmetyczne, potem jeździła na szkolenia i kursy, przywożąc z nich certyfikaty i zaświadczenia. - Może mi Artur naskoczyć. Jak się wkurzę, to odejdę i tyle - poinformowała nas któregoś dnia twardo i zdecydowanie. Wierzyłam, że naprawdę to zrobi. Upór Baśki był niezwykły. Na razie jeszcze biegała z notesem i długopisem, robiąc te swoje uliczne sondy, ale czułam, że wszystko do czasu. Że pewnego pięknego dnia podejmie decyzję o przebranżowieniu. Zazdrościłam jej. Ja nie miałam innego wyjścia, jak pracować w zdominowanej przez Artura redakcji, nic więcej bowiem nie umiałam robić. Nie miałam też rodziców, którzy by mi poradzili, co jeszcze powinnam w życiu skończyć i zaliczyć, żeby mieć pewną przyszłość. Bez rodziców jest na świecie bardzo trudno - patrzyłam z zazdrością na Baśkę, kręcącą się z wdziękiem na swoim obracanym fotelu, podpierającą twarz długimi, wypielęgnowanymi palcami, zakończonymi brokatowymi tipsami w kształcie łopatek. Baśka miała w sobie jakąś siłę, może to było zaplecze domu rodzinnego? Tego domu też jej zazdrościłam. Moi rodzice zmarli, gdy miałam zaledwie dwadzieścia jeden lat. Nie wiem, dlaczego nieuleczalne choroby wybrały właśnie w jednym czasie jeden dom - szczęśliwe dotąd mieszkanie na trzecim piętrze wiekowej kamienicy w centrum miasta. Tam mieszkałam od urodzenia z mamą - pracownicą domu kultury, i tatą - kierowcą. Zły czas nadszedł nagle i niespodziewanie. Mamę pokonał rak, tatę niespotykanie groźne wirusowe zapalenie płuc. Mama żyła tylko osiem miesięcy dłużej niż tata. Gdy obserwowałam jej powolne odchodzenie z tego świata, przeczuwałam, że odtąd moje życie nie będzie już takie, jak do tej pory. Że kończy się oto moje szczęśliwe dzieciństwo jedynaczki. Doskonale pamiętam dzień, kiedy uświadomiłam sobie owo rychłe odejście dzieciństwa. Wróciłam z wakacji nad morzem, gdzie pojechałam z przyjaciółkami, po udanej sesji, z zaliczonym rokiem, z wpisami w indeksie. Dumna i szczęśliwa. Wdrapałam się na trzecie piętro, torby zostawiłam w przedpokoju. W mieszkaniu nie było nikogo. Panował w nim dziwny zatęchły chłód, jakby nikt tam nie mieszkał. Otworzyłam okno. ,,Tak tu - pomyślałam. - Tylko gdzie są rodzice?" Nastawiłam wodę na herbatę, zalałam w kubku brązowe wiórki i poszłam do salonu. Przetarłam palcem zakurzone szafki, które mówiły o tym, że dawno nikt ich nie dotykał, nie pieścił bawełnianą szmatką z pastą do mebli. Nasze stare meble najwyraźniej lubiły ten rodzaj pieszczot. Wzięłam do ręki leżące obok gazety i usiadłam w fotelu. Spomiędzy kolorowych pism wypadły jakieś druczki. Wyniki badań lekarskich. To były badania mamy. Sądząc po dacie, wykonane całkiem niedawno, dwa tygodnie wcześniej. Carcinoma. Nie znałam tej choroby. I jeszcze inne wyniki. Aktualne. Sprzed kilku lub kilkunastu dni. Recepty. Pieczątki lekarzy. Ginekologa, kardiologa. Niejasne przeczucia. Mama wróciła wieczorem, chudsza niż zwykle, szara na twarzy. - Jesteś? - spytała. Smutne niebieskie oczy. Czający się w nich niepokój. To wszystko zapamiętałam. Pachniała wodą Pani Walewska, jej ulubioną od lat. Przytuliłam się na powitanie, wciągnęłam nosem powietrze. Zapach wody leków. - Mamo, jesteś chora? Widziałam - Mam raka jajników. Powiedziała to tak po prostu, jakby mówiła o tym, że właśnie przerywała buraczki w swoim malutkim ogródku na tyłach kamienicy, który stworzyła sobie jako enklawę prywatności i namiastkę wsi, gdzie się wychowała. Cios. Świat wiruje. Ból. - - jęknęłam wtedy cicho, pamiętam, tak bezbronnie wobec wyroku, który nagle zaczął zmieniać moje życie, zabierać mi mamę. Może jednak da się ją uratować, są sposoby, przecież nie wszystkich ta choroba zabiera, są tacy, którzy wyzdrowieli, nawet tu u nas, na ulicy, są Nie, to nie może być tak, że przyjeżdża się do domu z wakacji, a mama wraca z ogrodu i mówi, że ma raka! - Lekarz od razu mi powiedział, chciałam wiedzieć. Pół roku najwyżej. Przerzuty. Hoduję go w sobie jak niemowlę. I wtedy przypomniałam sobie, że mama, już po menopauzie, nagle zaczęła kupować podpaski. Nie mówiła o tym nikomu, potem miała jakieś zabiegi, rzuciła tylko, że to mięśniaki i że różnie może być. I potem znów, po kilku latach, musiała kupować te podpaski, choć już była starszą kobietą, wyzwoloną z udręki comiesięcznych krwawień. Wtedy nic nam nie mówiła, nie była u lekarza, po prostu wszystko zbagatelizowała. Nie zrobiła tego dla siebie, dla mnie, może dla wnuków, których jeszcze nie miała, a które mogła przecież mieć. I dla A może dlatego właśnie nie poszła do lekarza? Może chciała uciec od tego życia? Czy nie dość je kochała? Czy myślała, że dopóki nie ma diagnozy, będzie zdrowa, że niewiedza jest lepsza niż świadomość choroby. - Tata wie? - mój głos drżał jak ranny ptak. - Wie. Załamał się. Zaraz przyjdzie. Był ze mną na działce. Wrócił. Poszarzały, smutny. Patrzyłam na jego bezradną, zgarbioną postać, mniejszą niż kiedy widziałam go ostatnio, zasuszoną jak strąk fasoli. - Mama jest chora. Lekarze mówią, że tylko pół roku jej zostało - wyszeptał. Zakaszlał głucho. Poszedł do łazienki, po chwili wrócił zasapany. - Słaby jakiś jestem, duszno tu. To te upały. Tamto lato było rzeczywiście upalne. Żar lał się z nieba, roztapiał asfalt. Wieczorem tato miał wysoką gorączkę. Zażył jakieś leki. Spał niespokojnie. Na drugi dzień mama podała mu paracetamol i poszła do szpitala na badania. - Opiekuj się tatą, on jest słaby jakiś, pewnie nie może sobie poradzić z tym, co się stało. - Nie martw się. Po prostu się przeziębił, takie są przecież upały, a u nas w korytarzu chłód. Tato miał coraz wyższą gorączkę. Wezwałam pogotowie. Lekarz dyżurny dał mu tylko jakiś zastrzyk i wyszedł, mówiąc, że Ale tata w nocy zaczął majaczyć i dusić się. Kładłam mu na czoło mokre ręczniki. Mówił do mnie cały czas. - Muszę coś powiedzieć, ja nie chciałem, ale trzeba, żebyś wiedział Nie mówił Tak było - głos ugrzązł w krtani. Tata opadł na poduszkę. Stracił przytomność. Znów zadzwoniłam po pogotowie. Karetka przyjechała bardzo szybko, pewnie nie mieli żadnych wezwań. Przyjechał inny lekarz. Starszy, wydawał się bardziej doświadczony. Zapakowali tatę do karetki. Pojechałam z nimi, ubłagałam lekarza, by pozwolił mi jechać w karetce. Czuwałam przy łóżku taty. Leżał już na OIOM-ie, bo miał trudności z oddychaniem i lekarze podłączyli go do plątaniny kabli. Wychodziłam na korytarz, wyglądałam przez okno, ciepłym, lipcowym wiatrem suszyłam spływające po policzkach łzy. Miasto spało. Lubiłam ten małomiasteczkowy spokój, zastrzeżony tylko dla prowincji. W Warszawie o tej porze wciąż jeszcze biegali panowie w garniturach z eleganckimi paniami na obcasach. A to miasto już spało, sen przerywały nieliczne samochody, które przemykały się cicho, trwożliwie przez ciemne ulice. Na korytarzu pojawił się lekarz. Nie miał dobrych wieści. Tata dusił się. Przyszły wyniki prześwietlenia. Wirusowe zapalenie płuc. Zaawansowane. Bez szans. Świat zawirował, skończył się, nie ma już tamtego dzieciństwa, nie ma nadziei, nie ma marzeń. Tata zmarł o szóstej rano. Odchodził cichy, nieprzytomny. Nie powiedział mi nigdy tego, co chciał powiedzieć. Ale ja wierzyłam, że jeszcze kiedyś opowie mi o tym, pokaże mi to jakiś przedziwnym splotem okoliczności. Na dworze szalała burza, nie wiadomo, skąd się nagle wzięła, przecież powietrze było takie spokojne, niezwiastujące zmiany, jeszcze kilka godzin temu delikatny wiatr omiatał zapłakane O tym, że tata odszedł, powiedziała mi aparatura, która pilnowała jego łóżka. Dłoń, którą trzymałam, zastygła nagle nieprzyjaźnie. Rano trzeba było powiedzieć mamie o śmierci taty. Ile jeszcze jej życia zostało, ile się jeszcze będzie tliło tych iskierek, które błyszczały w jej oczach zawsze, gdy była radosna, gdy wspominała swoje młode lata. Stanęłam przy jej łóżku. Mama od razu wiedziała, że coś się stało. Płacz, pytania, dlaczego, przecież był zdrowy, przecież jeszcze niedawno, w ogródku. Pogrzeb, zawiłe formalności, które załatwiałam jak we śnie. Przyszły nowe wyniki badań mamy. Żadnych szans. Najmniejszych. Nie warto nawet operować. Mama zmarła osiem miesięcy po tacie. Odchodziła w wielkim cierpieniu, jakie jest doświadczeniem tych, którzy chorowali na nowotwór. Pod koniec przerzuty pojawiały się na mózgu, mama traciła poczucie rzeczywistości, nie poznawała mnie, nazywała mnie swoją siostrą Małgosią. W pewną wiosenną niedzielę widziałyśmy się po raz ostatni, pomachała mi małym palcem na pożegnanie. Najtrudniejsze chwile przetrwałam dzięki moim trzem przyjaciółkom: Izie, Ewie i Sylwii. Jedynaczce zawsze trudniej. Jak bardzo przydałoby mi się rodzeństwo! Jakaś siostra lub brat. Niechby byli nawet młodsi! Miałabym gdzie ulokować uczucia. A tak - pustka. Na dalszą rodzinę trudno było liczyć. Ze strony taty żyli tylko dalecy kuzyni, których poznałam na pogrzebie, a rodzeństwo mamy starzało się szybko i w licznych chorobach, by zaledwie po kilku latach dołączyć do niej na niebieskich równinach. Spoglądali pewnie teraz wszyscy na mnie z góry, wraz ze swoimi rodzicami i kuzynami, i być może nawet dopingowali w moim dorosłym życiu. A mnie było ciężko i smutno, za nic miałam pocieszenie, że może są ze mnie dumni. Nic mi z tej dumy, gdy nagle spadła na mnie dorosłość, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nasza przyjaźń z Izą, Ewą i Sylwią narodziła się na jednym z pierwszych spacerów w parku obok przedszkola. Przedszkolanka kazała nam zebrać liście i kasztany do kącika przyrody. Sylwia zupełnie przypadkowo znalazła obok alejki wielkie drzewo - dąb, pod którym leżały połyskliwe, zielone żołędzie. Zawołała nas, wspaniałomyślnie dzieląc się swoim odkryciem i wyjątkowymi skarbami. I tylko nasza czwórka przyniosła do sali coś więcej niż tylko rude kulki kasztanów i liście. Sylwia wtedy po raz pierwszy udowodniła nam swoją lojalność. Miałam się o niej przekonać także później, w dorosłym życiu. To właśnie Sylwia pocieszała mnie, gdy na urodzinach, tradycyjnie wyprawianych od wczesnego dzieciństwa, zwierzyłam się jej z problemów w pracy. Dała mi za przykład Baśkę, z którą znała się jeszcze z podstawówki. - Bądź taka jak ona i weź się za coś innego, na pewno znajdziesz pracę. Jak nie, to przyjdziesz do mnie. Ta opcja mnie jednak nie pociągała. Sylwia miała w Kętrzynie dwie hurtownie odzieży używanej, które założyła po tym, jak przestał się opłacać inspirowany stadionową modą biznes na mrągowskim targowisku. Szukała odbiorców dla swoich ubrań, ale ja chyba nie chciałam nimi handlować... Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. - Oto moje wypowiedzenie. Odchodzę - oświadczyła któregoś dnia Baśka. Przyszła wyjątkowo wystrojona, w zielonkawą tunikę i obcisłe czarne spodnie. Na stopach miała nowe pantofle na koturence. Włosy związane wysoko kolorową chustką. To był chyba ważny dla niej dzień. Pachniała swoją ulubioną Mademoiselle Chanel. Kupioną na szczególne okazje. Artur spojrzał na nią nieprzytomnym, mimo poranka, wzrokiem. Pewnie znów nocował w redakcji, przeświadczony o misji wyciągania pisma z odmętów zacofania, zadłużenia i wszystkich innych plag świata. - Jakie odchodzę? Dokąd? Jakie wypowiedzenie? - Moje wypowiedzenie, tu kładę ci, na biurku. Przesunęła plik papierów, dwa kubki z wczoraj i przedwczoraj, dwie zmięte chusteczki (nie wiem z jakich czasów) i kalkulator (pewnie wyliczał wierszówkę). Położyła. Naprawdę. Wypowiedzenie pracy. Boże, jak ja jej zazdrościłam tej wolności, z która zaraz wybiegnie na wiosenne ulice miasta, zajdzie pewnie do perfumerii, kosmetycznego, odzieżowego i będzie taka ładna szła i szła! - Nie możesz odejść. Teraz, kiedy wychodzimy z dołka. Kiedy wzrasta sprzedaż. Kto będzie robił sondy uliczne? - Nie wiem, kto, na pewno znajdziesz kogoś, kto zrobi to równie dobrze jak ja - odpowiedziała zdecydowanie, okręcając się z wdziękiem na fotelu. Wygrała! Artur pokazał nareszcie, że była mu potrzebna! Wprawdzie tylko do robienia sond, ale to już coś. Mnie jeszcze nigdy nie powiedział nic miłego. Ani Marcinowi, który robił fotki jak zawodowiec. Ani informatykowi Piotrowi, który był taki skromny i cichy, że zupełnie o nim zapomniałam. Siedział przy swoim biurku i gmerał w systemie, programach, składał gazetę, przygotowywał do druku, spełniał nasze zachcianki i urzeczywistniał pomysły przy projektach reklam i druków wszelakich. Jego zaletą był wiek - wcześnie poczterdziestkowy - i Artur nie był dla niego tak wredny jak dla nas, bo chyba się trochę go bał. Piotr po prostu był. Tylko Jola mogła spodziewać się kilku miłych słów, przeważnie za kawę lub ciasteczka, kładzione z boku filiżanki lub kubka, na spode-czek. Te ciasteczka, wybierane najpierw w pobliskiej cukierence, musiały być malutkie i kruche, żeby ładnie wyglądały i smakowały z kawą, jak w eleganckich restauracjach w dużych miastach. Jola była bardziej światowa niż nam się wydawało. - Masz dwa tygodnie wypowiedzenia, taka jest umowa - powiedział do Baśki po dziesięciu minutach, kiedy chwilę się zastanowił. - Z tego, co wiem, miałaś umowę jeszcze na rok, więc masz dwa tygodnie. Jak chcesz, to zadzwonię do Opola i się upewnię. - Nie musisz. Już sprawdziłam. Mam jeszcze do wykorzystania urlop, więc tak się składa, że mogę już się zacząć pakować - Baśka pochyliła się nad nim, uśmiechając się z tryumfem. - Zatem miło było cię poznać, możesz sobie zabrać wszystko, co twoje - Artur chyba pożałował chwilowej słabości. Wyszłam z Baśką na dwór, niby po bułki do Jolinej cukierenki. Tylko tam mogłyśmy spokojnie pogadać. - Czemu nie uprzedziłaś, nic nie powiedziałaś? - miałam do niej żal. - Nie powiedziałam, bo nie wiedziałam. Wczoraj przyszedł do mnie mój Tomek z informacją, że koleżanka z Warszawy otwiera u nas nowoczesny gabinet kosmetyczny, takie wypasione Spa. I szuka kogoś do pracy. Zadzwoniliśmy do niej i mam się z nią jutro spotkać! Takiego Spa nie ma nawet w Olsztynie! Nie bardzo wierzyłam w tę nowoczesność, a tym bardziej w to, że chętnie zapłacą za nią mieszkanki naszego miasteczka, przeważnie z trudem wiążące koniec z końcem. Ale życzyłam Baśce wszystkiego najlepszego. Zdolna jest. Poradzi sobie. No i ma rodziców, którzy na pewno, w razie czego, jej pomogą. - Ludka, załatwię ci zniżki w tym gabinecie. Zobaczysz. Wpadniesz do mnie na jakiś zabieg. Cellulit zlikwidujesz czy co będziesz chciała! Czy ja w ogóle miałam ten cellulit? W łazience brakowało mi lustra na całą postać. Takowe wisiało w przedpokoju, ale pogrubiało, było już stare i niechętnie się w nim oglądałam. Zresztą musiałabym po kąpieli paradować przez cały przedpokój. Więc się raczej w całości i do tego na golasa nie oglądałam. ,,Muszę dziś spojrzeć, czy mam już co usuwać" - postanowiłam. - To może brwi? - wyrwało mi się. - Co brwi? - No, zlikwidujesz mi niepotrzebne włoski, jakoś wyregulujesz, bo tą pęsetką to czasem za dużo wyrwę lub - Ludka, no pewnie, woskiem ci usunę, nie tak jak w gabinecie tej pani Krysi, co wyrywa nitką, i hennę ci położę! - Jak nitką? - zapytałam nieprzytomnie. Nitka z natury jest miękka, niegroźna dla włosia. - No, trzyma tę nitkę w dwóch palcach, jakoś skręca razem z brwiami, tak wałkuje i wyrywa jak maszynką. Podobno mama ją tego nauczyła! U nas będzie wosk. U Zatem już zadomowiła się w gabinecie, choć nie widziała jeszcze tamtej warszawianki i nie wie, czy w ogóle tam będzie pracować. Wróciłyśmy do redakcji. Ja do tekstu, Baśka do swojego kącika. Wzięła karton z zaplecza i wolnymi ruchami pakowała doń dwuletni dorobek redakcyjny. Odpinała żółte karteczki, którymi obwiesiła cały kącik, pakowała notesy i długopisy. Płyty, dyskietki, pendrivey. Kubki z zaplecza. Krem do rąk z parapetu w łazience. Koniec. W redakcji panowała cisza. Piotr pracował za swoim przepierzeniem. Jak go znam, nawet nie wiedział o całej akcji z wypowiedzeniem. Na uszach miał zawsze słuchawki, a w nich muzykę medytacyjną, jakieś mantry, odgłosy natury. Mówił, że to pomaga mu skupić się na pracy. Przez to nie włączał się w życie redakcji. Więc na pewno nie wiedział o Baśce. Jola odbierała telefony, przepisywała listy do redakcji. Artur dzwonił, palił papierosy. Dojadał ciasteczko. Marcin ściągał z aparatu zdjęcia z wczorajszego otwarcia stacji dializ. Ja kończyłam tekst o buldogu pana Rafała z Królewieckiej. Baśka odzyskiwała wolność... Rozdział III O tym, że lepiej żyć w stadzie i że kobiety muszą czasem się ze sobą spotkać, by porozmawiać o życiu. Jak smakowały Prusy Wschodnie. I że dziś na Mazurach dla wszystkich wystarczy miejsca! Sylwia wpadła do mnie wieczorem, przejazdem. Jeździła białym audi swojego męża, Macieja. Auto było jeszcze z czasów kawalerskich, więc już dosyć zajeżdżone, ale zadbane i sprawne. A że to kombi, wchodziło do niego kilka worków z odzieżą używaną. Sylwia zaparkowała z impetem na niby-parkingu - niedużym placyku za kamienicą, wysypanym piaskiem, z wybojami i kałużami w deszczowej porze. Wypatrzyłam ją przez okno w pokoju - zdecydowanie wysiadła z samochodu, poprawiła tęczową bluzkę na obfitym biuście, nałożyła kremową marynarkę, idealnie skrojoną do jej superkobiecej figury. Nikt nie powiedziałby, że to wszystko pochodziło z jej hurtowni. Sylwia ubiera się u siebie. Jest elegancka. O wiele bardziej niż gdy ubierała się na swoim rynkowym stoisku. Wtedy wyglądała stadionowo. Teraz miała ciuchy z H&M, Zary, Reportera i innych renomowanych firm. W wielkomiejskiej galerii wydałaby na nie majątek. Tu miała za tyle, ile ważył Tylko buty były nowe. Nie kupowała używanych. Bo to niehigieniczne. - Dowoziłam towar na Ratuszową i pomyślałam, że wpadnę do ciebie, pogadać i na kawę jakąś, bo zasypiam już, głowa mnie boli, chyba ciśnienie się zmieniło. - Dobrze, że wpadłaś. Siedzę sama jak ta mniszka. - Nie odezwał się? - Nie. I nie chcę go znać. Mówiła o moim eks-narzeczonym, Jacku. Rynek z ratuszem w przedwojennym Sensburgu, widziany oczyma rysownika. Takie właśnie pocztówki były chętnie wysyłane - można było oprawić je w ramki i powiesić jak obrazki. Przystojny, wysoki, czarnowłosy, śniady. Prawdziwy uwodziciel. Jaki był szarmancki, gdy naprawiałam u niego swoją asterkę! Zawsze rabaty dawał, doradzał, co i jak. Kulturalnie ze mną rozmawiał, nie jak jego pracownicy - prości i nieskomplikowani, porozumiewający się ze sobą szczególnym językiem, robociarsko-wulgarnym. Miał swój warsztat samochodowy, wymuskanego passata, przyprowadzonego z Holandii, był czarujący i ujmujący. Zaprosił mnie na kawę. Poszłam. Też grałam przed nim - wyzwoloną, energiczną kobietę. A w środku byłam spragniona czułości i miłości, po prostu. Opowiedziałam mu pół życia. On mnie. Zakochałam się, ot co, w człowieku, który nie miał wprawdzie wyższych studiów, ale za to jak pięknie się uśmiechał! Kochliwa byłam dość - to wszystko przez ciągły deficyt uczuć. Nie widziałam wad Jacka, jedynie same zalety. Po pierwszej wspólnie spędzonej nocy świat wirował mi nad głową. Nie było w tym filmowo-książkowego szaleństwa, przeraźliwie banalnego i oklepanego, lecz jedynie czułość jak muśnięcia motyla, zapach dobrej wody i wstydliwość nastolatków. Było na tyle miło, że poczułam szczególną przynależność do Jacka, widząc w nim spełnienie swoich marzeń. Jacek nie przychodził do mnie nazbyt często, jednak - jak już się pokazał - zostawał przeważnie na kilka dni. Obok mojego lawendowego szlafroka zawisł jego, granatowy. Pierwszy raz w życiu mój szlafrok miał przyjaciela! Denerwował mnie tylko wciąż dzwoniący telefon. Jacek nie tylko miał własny warsztat, ale też handlował samochodami, po które jeździł do Holandii. Albo jego pracownik. Czasem dzwonek jego komórki budził mnie nawet po północy. Ktoś wracał z lawetą i dojeżdżał do granicy. Od tego sygnału Jacek uzależniał plany zawodowe. Zwoływał klientów na były plac defilad w dawnych koszarach i tam pokazywał walory sprowadzanych z zagranicy aut. Miały dobrą cenę, więc przy odrobinie szczęścia taki transport rozchodził się w kilka dni. Jacek inwestował pieniądze w kolejne auta, kupował jakieś maszyny do warsztatu. Nie interesowała mnie specjalnie motoryzacja, a szybko okazało się, że Jacek przeważnie tylko o niej myśli i mówi. Po kilku miesiącach nagle znikł z mojego życia. Powiedział, że jestem dla niego za mądra, za inteligentna! Że jestem z innego świata. Ja chyba czułam to samo, choć przyzwyczaiłam się do tego, że ktoś po prostu przy mnie jest. Mimo iż nie dzieliłam z nim nadmiernie mojej codzienności, miło było wrócić do mieszkania i przyszykować kolację, na której pojawiał się pachnący i z kwiatami. Wieczorowi rozstania - gdy otwierałam mu po raz ostatni drzwi, jeszcze nie wiedziałam, że to będzie taki właśnie wieczór - towarzyszyło czerwone wino, muzyka i chwila czułości. Wykorzystał mnie w moim własnym łóżku, zanim powiedział, że odchodzi. I to mnie zabolało najbardziej. Działał z premedytacją, czego nie mogłam mu zapomnieć. Gdy pakował do torby szlafrok, płakałam. Nie za nim, lecz ze złości dla jego braku uczuć. Sylwia znad kubka z kawą przypomniała mi tamto upokorzenie. - Przecież wiesz, że nie odebrałabym nawet od niego telefonu - powiedziałam, skrobiąc marchewkę metalową obieraczką. Zamarzyła mi się ta marchewka na jutrzejszy obiad - miękka, duszona w maśle, z solą, cukrem i kwaskiem cytrynowym. Na koniec zaprawiona mąką. Mama ją robiła, a przepis dała jej stara Mazurka z pobliskiego Marcinkowa. Podobno tak przyrządzona marchewka była przed wojną popularną potrawą. Mazurska kuchnia nie była zbyt wyszukana, bo i tutejszy lud nie należał do najbogatszych. Za to jedli tłusto, ponieważ skądś musieli czerpać energię do pracy w polu. Ich potrawy stanowiły szczególny zlepek dwóch tradycji: Niemiec i Polski. To właśnie z Niemiec pochodzi szczególne zamiłowanie do słodko-kwaśnego przyprawiania. I taka właśnie była ta moja marchewka! Wspaniale smakowała z potrawką z kurczaka lub w ogóle z drobiem. A może kojarzyła mi się po prostu z dzieciństwem, niedzielnym rosołem z makaronem własnej roboty i pieczonym kurczakiem na drugie danie? Z marchewką właśnie. Gotowanie było, po pisaniu reportaży i słuchaniu muzyki z dobrym polskim tekstem, kolejną moją pasją. Niestety, czasem brakowało mi na nie czasu. Nie mam też mężczyzny, któremu mogłabym gotować. Dobrze, że czasem trafiała się Sylwia. Zaraz poczęstuję ją wczorajszą karkówką, pieczoną w ziołach. Pamiętam, jak kiedyś mama peklowała mięso i wkładała do słoików, według przepisu Mazurki z Marcinkowa. Stało całą zimę, zalane wonnym tłuszczem. Smakowało podobnie do mojej karkówki, bo mama przyprawiała je również ziołami. Ja nie umiem peklować, nie zdążyłam się nauczyć. - Mam świeży chleb, chrupiący. Daj się skusić - nie musiałam jej długo namawiać. - Przestań, i tak gruba jestem - Sylwia podniosła bluzkę do góry, ujawniając krągłe fałdki na brzuchu i bokach. Fałdki były jednak urocze. Jak cała Sylwia, mięciuchna i krągła. Kobieca. W dzieciństwie nazywałam ją ,,mięcioszką". Lubiłam się do niej przytulać, gdy we czwórkę leżałyśmy na moim tapczaniku i opowiadałyśmy o miłosnych podbojach. - Śliczna jesteś i wcale nie gruba - zaoponowałam. Swoje kilogramy nosiła z wielkim wdziękiem, tuszując brzuszek, uwydatniając biust i piękny dekolt. Oraz szczupłe nogi. Moje marzenie. Nigdy nie założę minispódniczki!!! - No to daj, spróbuję tej twojej pieczeni. Najwyżej w domu nic nie zjem. Ukroiłam jej kromkę i kilka plastrów mięsa. Dobrze wypieczone, z dodatkiem konfitury z aronii jeszcze z tamtego roku, na pewno będą Sylwii smakowały. Nie myliłam się. Kromka i mięso znikły. Kawa też. Potem herbata. Lubiłam, gdy ktoś jadł przy mnie, gdy mu smakowało. Lubiłam słuchać odgłosu przeżuwanego pokarmu, lekkiego stuku zębów i przełykania. Są ludzie, którzy jedzą tak apetycznie, że aż robię się głodna. Sylwia tak właśnie je. Nałożyłam sobie widelcem kilka plastrów. I chleb. Herbatę zaparzyłam w wielkim dzbanku, sprezentowanym przez przyjaciółkę Ewę przy jakiejś okazji. Dzbanek ma jeszcze fajansową podstawkę, w którą wstawia się tealighty. Na niej właśnie stawia się dzbanek. Herbata jest wtedy wciąż gorąca, mimo że siedzi się przy stole godzinę. Siedzimy. Płomyk spod podstawki chybocze się wesoło. Zapaliłam kolejnego tealighta. O zapachu wanilii. Moim ulubionym. Sylwia wciąż mówiła. O ubraniach, nowym dostawcy w Szwecji, mężu Macieju i siedmioletnim synu, który szybko odnalazł się w szkole. Szczęściara. Pamiętam, jak poznała Maćka. Miała to swoje stoisko na targowisku, obok niej sprzedawał buty przystojny blondyn. Połączyły ich herbatki z prądem, pite zimą dwutysięcznego roku. Dość mroźną. Poszli razem na milenijnego sylwestra. Ja zostałam wtedy w domu, bo bałam się, że pierwszego stycznia wysiądzie prąd, zgasną wszystkie światła, rozmrozi się lodówka, zawieszą się komputery. Sylwia nie przejmowała się tymi proroctwami głoszonymi przez media. Ubrała się w jedną ze swoich stadionowych sukienek z koronki i poszła z sąsiadem od butów na bal, organizowany w stołówce przy mleczarni. Wróciła zeń zakochana po uszy. Na drugi dzień była u mnie, z wypiekami na twarzy. Po półgodzinie picia wina przyznała się, że ma za sobą pierwszy raz z Maciejem. Oczywiście, nie swój pierwszy w ż Owocem tego noworocznego szaleństwa miał okazać się synek Kubuś. Uroczy i podobny do tatusia. Ślub odbył się w karnawale. Kubuś przyszedł na świat we wrześniu. Sylwia stała się jeszcze bardziej mięcioszkowata niż przed porodem. Oby każdej kobiecie tak służyło macierzyństwo! - Pyszne, najadłam się. Kochanego ciałka nigdy za wiele! - Sylwia rozparła się leniwie w krześle. - Cieszę się. Fajnie, że wpadłaś. Znaczy - zajechałaś! - Oj, teraz muszę lecieć, Maciek pewnie się martwi, sam w domu, a przede mną jeszcze dwadzieścia kilometrów. Musimy koniecznie zorganizować sobie jakiś babski wieczór, co? Może jak Ewa z Torunia zjedzie. Ciekawe, czy Izka wyrwie się od tych swoich dzieci. Ona wciąż pracuje w urzędzie? Przytaknęłam. Sylwia założyła marynarkę: - Zadanie bojowe - zorganizować sabat czarownic, czyli spotkanie, bo jak ty tego nie zrobisz, to kto? Pamiętaj. U ciebie, bo najspokojniej. Oczywiście, gdy Sylwia mówi, zawsze zgadzam się na wszystko. Koleżanki są super. Kobiety są super. Powinnyśmy trzymać się razem. Świat bez facetów byłby weselszy. Oj, widać nie zagoiły się jeszcze moje rany po Położyłam się do łóżka po jedenastej. Gdy tylko pomyślałam, że jutro znów do pracy, do Artura, odczułam w brzuchu lekki ucisk. Nerwy. Mam złe przeczucia. Baśka nie wytrzymała. Walnęła tym wypowiedzeniem i cześć. A ja? Mam zostawić lata mojej pracy, mojej pasji? Tę pasję teraz Artur zmienia w smutną konieczność. W ciężki kawałek chleba. Planowanie poszło dziś wyjątkowo sprawnie, może dlatego, że nie było Artura. Nie dojechał. Jego narzeczona Patrycja zaniemogła i musiał zawieźć ją do lekarza celem przebadania i zaordynowania syropów. Planowanie prowadziłam zatem ja, bo takie wydał mi wysłane mailem polecenie. Jola parzyła kawkę i oglądała zdjęcia z wiosennego spaceru, przyniosła je na płycie i leniwym gestem stukała w klawisz kursora, oglądając zdjęcie po zdjęciu, na niektórych zatrzymując się dłużej. Kątem oka widziałam, że był na nich jakiś roześmiany pełnym garniturem zębów przystojniak. Pewnie nowa sympatia. Jola zdecydowanie odpłynęła gdzieś myślami. Piotr od razu powiedział, że nie ma czasu na pierdoły (czytaj ,,planowanie") i wraca do roboty. Było też dwoje praktykantów - studentów z Olsztyna, i tylko przed nimi udawałam, wspierana przez Marcina, że trzeba coś zaplanować na najbliższy tydzień. Zadzwonił telefon. Jola przerwała naciskanie kursora. Podniosła słuchawkę. - Halo - odezwała się przeciągle. Przejawiała dziwny opór przed używaniem ogólnie przyjętych: ,,Dzień dobry, " lub coś w tym rodzaju. - Do ciebie. Artur - podała mi słuchawkę. Rządził nawet na odległość. - Reportaż musi być. W Nidzicy mają co tydzień, w Kętrzynie też. Musi być, rozumiesz? Wymyśl jakiś chwytliwy temat, coś o ludziach, społeczność lokalna i takie tam. Ja jutro też nie przyjadę. Chyba mnie coś rozkłada, od Patrycji złapałem wirusa. Niczym nieskrępowana wolności! Arturku, leż sobie w łóżeczku, kuruj się jak najdłużej, dbaj o Patrysię. A swoją drogą, co ona w tobie widzi? Tylko wylecz infekcję do końca, nie przechodź jej, bo potem są powikłania i różne Te słowa pociechy i współczucia cisnęły mi się na usta. Zamiast nich wycedziłam jednak krótkie i suche: - Jasne, panujemy nad sytuacją, pomyślę o tym reportażu. Czyżby przekonał się nareszcie, że prawdziwa gazeta musi prezentować różne gatunki dziennikarskie, nie tylko informację, komunikat lub wywiad? Że reportaż, mimo iż stanowi wyższą formą publicystyki, jest jednak wyjątkowo lubiany i doceniany przez lud czytelniczy? Pod warunkiem, że ten nie zatracił jeszcze umiejętności czytania, a wszechobecne tabloidy nie stały się wiarygodnym i jedynym źródłem informacji. Pomyślmy, co mogłoby być tematem na reportaż. Na jednym ze szkoleń usłyszałam, że tematy leżą na ulicy. - Wychodzę na chwilę, przejść się - zakomunikowałam mojemu koleżeństwu. Jola dodawała właśnie na naszą-klasę nowe zdjęcia. Te ze spacerku, z uśmiechniętym blondynem. Piotr składał stronę z reklamami, które gorliwie zebrał nasz przedstawiciel. Marcin ściągał zdjęcia z aparatu. Obudzone muchy brzęczały pod sufitem. Telefon milczał. Wyszłam. Nikt chyba nie zauważył. Interesuję ich tyle, co te Uliczki miasteczka wypełniają się coraz bardziej ruchem i gwarem po niedawnym porannym marazmie. Życie na prowincji rusza o późniejszej godzinie. Wszystko musi nabrać lekkiego zamachu. Przybywa ludzi, samochody błyskają reflektorami, na promenadę wychodzą emeryci z dziećmi albo psami. Lud pracujący już oddaje się zawodowym rozkoszom, a teraz nadchodzi czas tych, których codzienności nie odmierza sygnał budzika. Niechcący przyłączyłam się do nich. Udawałam bezrobotną, szczęśliwą, wyobrażałam sobie, że prowadzę beztroskie życie u boku zaradnego męża, który dba o moje utrzymanie. marzenia podobno się spełniają... Może naprawdę uda mi się takiego męża znaleźć i oswoić?... Ruszyłam w kierunku molo. Mama z dwójką dzieci karmiła właśnie kaczki i łabędzie. Chlebem. Ptaki jadły łakomie. Kilka lat temu media prowadziły akcję informacyjną o tym, żeby nie karmić chlebem ptaków. Że nie jest dla nich zdrowy, że jego rozkład w układzie pokarmowym powoduje jakieś schorzenia. Lepiej podawać gotowane ziemniaki albo ziarno. Komu by się chciał Chleb zalega w chlebakach, najprościej go wrzucić do wody. Ku uciesze swojej, dzieci i ptactwa, rozchlapującego dziobami biały miękisz. Siadam na ławce. Jest dość wysoka, macham więc nogami nad wysprzątanym polbrukiem. Po tygodniowym młynie muszę się jakoś od-stresować. Dzwonię do Ewy, zaprosić ją do mnie. Ta ma najdalej, my się dostosujemy. Trudno, musi kiedyś przyjechać do swego rodzinnego miasta. Jako szalona pani architekt krajobrazu połączyła się specyficzną więzią z Toruniem i wszystko wskazuje na to, że tam właśnie zostanie. Zdaję sobie sprawę, że organizacja sabatu wcale nie jest łatwym zajęciem. - Ludka, no co ty, mam masę pracy! Jest wiosna, ludzie szaleją z ogrodami, zamawiają projekty i mają nadzieję, że zdołają je zrealizować zaraz po zimnej Zośce. Ja teraz na pewno do Mrągowa nie przyjadę - głos Ewki brzmi kategorycznie. Ale też zachęcająco. Czuję się bowiem, jakby w moją głową uderzyła piłeczka pomysłowego Dobromira. - No to może, Ewcia, do - zaczęłam nieśmiało. Choć pamiętam, że Sylwia chciała spotkanie zorganizować u mnie, bo u mnie najprościej, ale dlaczegóż by nie skorzystać z gościnności torunianki? - O, no pewnie! To świetny pomysł, przyjeżdżajcie! - entuzjazm w głosie na szczęście nie zabrzmiał fałszywie. Po ponad trzydziestu latach bycia przyjaciółką Ewy wiedziałabym, gdyby było inaczej. - Trzeba zebrać dziewczyny. Rozlazły się jak te kurczęta po świecie. Dlaczego ja wiecznie muszę was jak ta kwoka zapędzać pod skrzydła? - celowo starałam się, by mój głos miał coś z marudnego zrzędzenia. - Oj, na pewno ci się uda, ktoś to musi robić, nie? - Jasne, Ewuś, jasne. - No to kiedy przyjeżdżacie? - miałam wrażenie, że słyszę w słuchawce szelest otwieranego kalendarza. - Poczekaj, nie popędzaj, zagadam z dziewczynami! - No to dzwońcie. Buźka. Rozłączyła się i pewnie w charakterystycznym dla siebie szaleństwie popędziła do swoich spraw. A ja mam oto dziś wolny dzień, na mojej prowincji, mogę spacerować ciasnymi uliczkami, mieszkać w przedwojennej, pełnej tajemnic kamienicy niemalże w samym centrum, nie wydając na to całej fury pieniędzy, jak ci z wielkich miast, nie muszę stać w korkach, jeździć tramwajami, planować spotkań z dwugodzinnym wyprzedzeniem, by zdążyć na czas. Mogę sobie na przykład iść na masaż do sąsiadki Iwony albo na maskę z alg do Baśki, mogę iść do Rossmanna po wodę toaletową i musujące kulki do kąpieli. Luksusowe. Jak w dużym mieście. Mam wszystko, co mają prawdziwe miastowe kobiety, ale znacznie taniej, bliżej i bezstresowo. Życie na prowincji jest piękne. Wystawiam twarz do słońca, czas na pierwsze Dzwoni telefon. Spoglądam na wyświetlacz. To Marek, kolega i kiedyś bohater jednego mojego wywiadu. Był radnym w miejskiej radzie, przegrał w ostatnich wyborach, a niedawno postanowił zostać rolnikiem. Hoduje kozy, robi ser i pewnie jest znacznie szczęśliwszy niż gdy mieszkał w bloku, na osiedlu z lat siedemdziesiątych. - Halo? Ludka? - zatrzeszczał mi w słuchawce. Chyba tracę zasięg. To normalne. Są w miasteczku naszym takie miejsca, gdzie go nie ma. Najwyraźniej znalazłam się w jednym z nich. - No a któż by inny, Mareczku? - Ludka, sprawę mam. - No to już... - Pogadamy? Mogę przyjechać? Gdzie jesteś? - Siedzę na ławce na promenadzie. Pierwszej przy molo. Marek nie uwierzył. Spodziewał się, że zastanie mnie, jak zwykle, w redakcji. Nie wie jeszcze, że rządy się zmieniły i teraz tylko czekam, żeby czmychnąć z redakcji i wyzwolić się spod obstrzału Artura. To nic, że dziś nie dojechał do pracy. Jego duch i tak się wszędzie unosi! Marek przyjechał szybko, musiał być gdzieś w pobliżu. - Cześć, Ludka - mówi krótko. Raczej nie wygląda na rolnika. Pachnący, dobrze ubrany. Nie pasuje do tych kóz, a - Co się stało? - Mam dla ciebie temat! No a nie mówiłam, że tematy leżą na ulicy. A nawet czasem siedzą na ławce przy Temat Marka okazał się na tyle tajemniczy, że postanawiam wrócić do redakcji po aparat i wyjechać z nim z miasta. - Nie będzie wam potrzebny? - pytam, pakując canona do futerału. - Nie - mruknęła tylko Jola. No tak, Baśki nie ma, sondy więc już nikt nie zrobi. Pewnie czekają na mnie. A ja jadę zrobić reportaż. Prawdziwy, jak mają ci w Nidzicy i Kętrzynie! I w innych miastach regionu. - Aha, ktoś tu był, szukał cię - to znów Jola. Pewnie wstawiła już fotki na naszą-klasę i teraz czeka na komentarze. - Kto? - Jakaś dziewczyna. Nie znam jej. Pierwszy raz ją widziałam. - Mówiła coś? - Nie, tylko pytała o ciebie. Powiedziałam, że poszłaś do miasta. - Ciekawe, kto to? Jak wyglądała? - zapytałam jeszcze w drzwiach. - Czy ja Ciemne oczy, włosy średniej długości. Chustę miała na sobie wrzosową. Ładny kolor - Jola nie odrywała wzroku od monitora. Że też w ogóle zauważyła ten wrzosowy kolor. Pewnie dlatego, że teraz modny. Wychodzę na wolność. Od kiedy nie ma naszego naczelnego Zbyszka, każde zamknięcie za sobą drzwi od redakcji przypomina mi wyfrunięcie na wolność. A przecież Artur jest z nami dopiero od miesiąca! Marek zadeklarował się, że mnie zawiezie. Uwielbia, gdy piszą w gazetach o jego wsi. Bo wtedy sąsiedzi spoglądają na niego z dumą. Dlatego często podsyła mi tematy - a to zebranie wiejskie, a to nietypowy ogród wokół domu Śliwiaków, a to wywiad z malarzem, który przeniósł się tu z wielkiego świata, z Warszawy. Tym razem, jak mówił, będzie coś specjalnego. - Dobrze, że jesteś w wygodnych butach, na żadnych tam obcasach. Bo byś je pogubiła! - śmieje się tajemniczo. - To dokąd jedziemy? No powiedz! - proszę go tak już od kilku minut. - Jedziemy do prawdziwego Wyjechaliśmy Królewiecką na Giżycko. Minęliśmy wycieczkę z przedszkola, która szukała oznak budzącej się wiosny. Potem pierwszych turystów, idących z kijkami trekkingowymi wzdłuż jeziora Czos. To Niemcy, z daleka rozpoznawalni po pastelowych strojach, okularach w klasycznych oprawkach i ładnie uczesanych siwych włosach. Siwych, bo to przeważnie starsi ludzie, którzy na nasze ziemie wracają może trochę z sentymentu, a trochę z ciekawości. My, mieszkający na Mazurach, już się do tego przyzwyczailiśmy, ale kiedyś do redakcji trafił Amerykanin, który był zadziwiony liczbą Niemców w Mrągowie oraz tym, że w prawie każdym sklepie czy hotelu mógł dogadać się po niemiecku. - Z czego się to wzięło? - pytał zaciekawiony i trochę bezradny. - Nie mogę w hotelu dogadać się po angielsku, ale za to po niemiecku - proszę bardzo! Przypomniał mi się teraz ten Amerykanin. Rzeczywiście, musiał strasznie się zdziwić, gdy w hotelu co drugi gość okazywał się Niemcem. Przyjeżdżają do nas przez okrągły rok. To naród mało wybredny, jeśli chodzi o pogodę. Miałam wrażenie, że dla nich liczy się po prostu pobyt na Mazurach - obojętnie kiedy. Trudno powiedzieć, że teraz, wiosną, już są. Bo są przez cały czas: jesienią spacerują, zimą podróżują samochodami, wiosną - uprawiają piesze wędrówki. Naród to ruchliwy, wypoczęty i ciekawy świata. Nawet w bardziej dojrzałym wieku. Jak ci teraz, którzy dziarskim krokiem maszerują wzdłuż Czosu. Marek jechał wolno, więc można było popatrzeć na wiosnę. Czułam w sobie zwolnione obroty, żadnej adrenaliny, nerwów, nic z tych rzeczy. Klimatyzacja w passacie Marka szumiała leniwie, radio grało polskie przeboje, ja w wygodnym fotelu dałam się uprowadzać za miasto. Wolno wjechaliśmy do Młynowa. Kiedyś była to oddzielna wieś, teraz już prawie dzielnica miasta. Minęliśmy dom z bali, stojący po lewej stronie drogi. Na dachu połyskiwał miedziany wiatrowskaz w kształcie konia. Wokół rosły bzy. Pię - Marek, zobacz, jaki piękny dom! - westchnęłam. - E tam, drewniany. Korniki go zjedzą. - No co ty, Marek. W skansenie takie drewniane stoją po sto lat! Nie gadaj! - obruszyłam się. - E tam, nie ma jak murowany. No tak, Marek ma swoje zasady. Byliśmy dobrymi znajomymi, ale daleko nam jakoś do siebie. Dwie inne bajki. Marek - od kilku lat rolnik, wcześniej ekonomista, ja - dziewczyna z miasta. Droga wiła się niebezpiecznie. - Marek, a wiesz, że z Mrągowa do Rynu są aż czterdzieści cztery zakręty? - zapytałam nagle, patrząc na krętą drogę. - Skąd wiesz? Policzyłaś? - Ja nie, ale mój kolega dziennikarz kiedyś policzył. Na tej drodze zginął jego przyjaciel z czasów studiów, w wypadku samochodowym. Jechał właśnie z Mrągowa do Rynu. Dość szybko. Zginął, a ten mój kolega czekał na niego wiele godzin, zanim się dowiedział. Potem pojechał tą drogą i liczył zakręty. Nawet napisał o tej drodze reportaż. Czterdzieści cztery zakręty śmierci. Marek, ostrożnie! - krzyknęłam przestraszona. Pies na zakręcie wpadł nam prosto pod koła. Poboczem szły dzieci. Nie upilnowały czworonoga. Marek zahamował z piskiem. Zatrzymał się tuż przed wystraszonym kundelkiem. - Marek! - No co? Przecież to nie moja wina! - Ale się wystraszyłam! - ręce mi się trzęsą. - Oj, bo opowiadasz takie historie. Przestań już o tych zakrętach. Są, to są. Mazurskie drogi. Pobudowane tak zostały podobno w celach strategicznych, wiesz? Wiedziałam. Wszyscy u nas to wiedzą. Krętość dróg na Mazurach dorównuje tylko górskim. Niemcy u nas jeżdżą bardzo ostrożnie. Kiedyś rozmawiałam z niemieckim kierowcą. Opowiadał, że to jedyna wada naszych stron. On woli niemieckie autostrady. Proste, przestronne. Takie do - A ja wolę te nasze kręte drogi, aleje drzewne - odpowiedziałam jakby na swoje myśli. - Bez nich nie byłoby mazurskiego klimatu. Wciąż trwa o nie spór. Bo są gminy, w których likwiduje się te wspaniałe miejsca, argumentując to liczbą wypadków drogowych. Spotyka się to z wielkim protestem Stowarzyszenia na Rzecz Ochrony Krajobrazu Kulturowego Mazur Sadyba, które od lat prowadzi kampanię społeczno-medialną przeciwko wycince przydrożnych drzew w naszych okolicach oraz na Warmii. Nie wiem, czy Marka to interesuje. Po uszy tkwił w tych swoich kozach, nie wyglądał na zasłuchanego. - Słyszałem, ale pomyśl, ilu ludzi zginęło na tych drzewach? - więc jednak słuchał. - Marku, zginęło, bo jeżdżą szybko, jak wariaci! To nie drzewa stuletnie są winne, ale ludzie są głupi! Przydrożne drzewa są jednym z najbardziej charakterystycznych elementów naszego krajobrazu! Wyobrażasz sobie nasze drogi bez tych drzew? A wiesz, że aleje te powstały w czasach Prus Wschodnich i wiele drzew wymaga raczej leczenia i pielęgnacji niż wycinki? Pod niektórymi zostały nawet zakopane rodzinne pamiątki? Bez tych alei nie będzie Mazur! - wyliczałam jeden po drugim argumenty i nagle poczułam się jak wolność, wiodąca lud na barykady. - Jesteś szalona. Może masz rację, broniąc tych drzew, ale czy ja wiem. U nas na wsi mówią, że to niebezpieczne. - A słyszałeś, że o naszych alejach pisali w ,,Der Spiegel"? Sadyba ich zainteresowała tematem. Marku, trzeba o tym mówić, pisać, ocalać to, co najpiękniejsze dla naszej ziemi! Ty u siebie na wsi też mów, że to nasze bogactwo, że to jest coś najważniejszego! - nie ustąpiłam. Czułam w sobie silną chęć obrony regionalnego dziedzictwa. Choćby tylko przed sceptycznym Markiem. - No dobrze, już dobrze, uspokój się. Dojeżdżamy do Zalca. Zaraz skręcamy w boczną drogę. - Ale dokąd ty mnie właściwie wieziesz? Tak widział nieznany artysta Ratusz w Sensburgu. Ratusz był na Prusach wyznacznikiem zamożności, budynkiem podnoszącym prestiż. Zanim jednak został wybudowany, najpierw powstała strażnica bośniacka. Rozdział IV O tym, co można zrobić z tematem, leżącym na ulicy, i co by było, gdyby Kasparow pochodził z Mrągowa Marek ma tajemniczą minę. Pobrudzi sobie passata, jak nic. Skręcił za sklepem w polną drogę. Pojechaliśmy kawałek, a nagle Marek, jakby nigdy nic, skrę w pole. - Ale tu nie ma przejazdu! - chciałam go zatrzymać. - Zaraz zobaczysz. Czy słyszałaś, żeby Robinson mieszkał tam, gdzie inni ludzie? - Co to za Robinson? - broniąc drzewnych alei, zapomniałam zapytać o bohatera mojego przyszłego reportażu. Marek poszukał innej stacji radiowej. Coś zaczęło trzeszczeć. W komórce nie mam zasięgu. Nie ma drogi. Są pola i od czasu do czasu drzewa. Skąd Marek wiedział, którym polem jechać? - Pomyliłem się, to nie przy tym drzewie - chyba jednak nie Nic nie mówię. Może Marek nawet żałuje, że mnie tu przywiózł. Zawrócił, pojechał kawałek dalej prosto i znów skręcił. Kolejne pole, ściana lasu. Gdyby Marek nie był Markiem, czułabym się jak porwana Helena. Ale jego się nie boję! A zresztą, wiadomo, co mu do głowy strzeliło?! - Marek, pytam poważnie, dokąd jedziemy? Czuję się jak uprowadzona! - Cha, cha, cha, pewnie boisz się, że cię tu dopadnę w tym polu? - Bać się, nie boję, ale nie lubię takich sytuacji. - Uspokój się, już dojeżdżamy. Passat Marka pokonał dzielnie przeszkody. Jechaliśmy jeszcze chwilę prosto i wreszcie zaczęły przed nami majaczyć jakieś zabudowania. Chociaż ,,zabudowania" to za duże słowo. Dokładnie mówiąc, zobaczyłam dwa rozwalające się budynki. Ten z prawej chyba był mieszkalny, ale miał całkowicie zawalony dach - omszały, porośnięty winoroślą. Z kolei budynek po lewej stronie miał dach, ale brakowało mu fragmentów ścian. Dziury ktoś wypełnił słomą, sterczącą na boki. Całość ogrodzona była tylko z jednej strony drewnianym płotkiem, tak jednak zmurszałym, że pewnie by się rozsypał w pył po najlżejszym dotknięciu. - Boże, Marek, a co to jest? Tu ktoś żyje? - Owszem, zaraz zobaczysz - głos Marka brzmiał tajemniczo. Wysiedliśmy z luksusowego passata. Marek lubi ładne samochody. Ale ten nie pasował do otoczenia. No i pobrudził się tu trochę. Szkoda. Marek będzie musiał pojechać do myjni. - Wysiadamy - rzucił krótko, wyraźnie szczęśliwy, że dotarliśmy na miejsce. Zmierzaliśmy teraz w kierunku czegoś, co kiedyś było podwórkiem. Na środku stała studnia. Czynna jeszcze, mokre wiadro wisiało nad nią na starym łańcuchu. Wiadro było chyba dziurawe, bo woda z niego kapała. Prosto do studni. Krople wydają ciekawy klekot, brzęk jakby. - Halo! To ja, Marek! Jesteśmy! - Marek chyba się przedstawiał temu podwórku, no bo komu, skoro wszędzie panowała cisza? - Marek, do kogo ty mówisz? - byłam zdziwiona i chyba jednak trochę przestraszona. - Zaraz wyjdzie, poczekaj. Z rozwalającego się budynku wybiegł mały, rudy piesek. Ospały, stary, nawet nie zaszczekał, tylko cichym chrapnięciem zaznaczył swoją obecność. Za nim wyłoniła się postać. Taaak, postać to najtrafniejsze słowo. Wynurzyła się ze zwaliska desek i porostów. Po bliższym przyjrzeniu się można było stwierdzić, że to zarośnięty i brudny mężczyzna. Z jego brązowego swetra wychodziły na boki nitki, za duże spodnie miał wpuszczone w gumofilce. - Kto to jest??? - zapytałam cichutko, żeby postać nie słyszała. - To mój sąsiad ze wsi. Robinson. Najlepszy szachista w okolicy - rzucił beztrosko Marek. Mam ochotę go sprać. Więcej nie pojadę z nim na żaden temat! Trudno mi było wyobrazić sobie tę postać, zajętą grą w szachy. Myślałam, że w ogóle nie umie artykułować dźwięków, a tymczasem okazuje się mężczyzną elokwentnym, inteligentnym i - jak sam przyznaje - absolutnie uzdolnionym, jeśli chodzi o szachy. Robinson naprawdę ma na imię Kazimierz i jako mały chłopiec mieszkał w Mrągowie. Rodzice wyprowadzili się na kolonię do Zalca, by pogospodarzyć. Zmarli, a Kazimierz został tu całkiem sam. Nie miał serca do ziemi, to zostawił ją odłogiem (Robinson pokazuje ręką ciągnące się nieużytki) i kupił sobie owce. ,,Te owce zaraz zobaczymy" - przyobiecał. Na razie przedstawił nam rudego pieska. Charczącego znów przez chwilę, chyba wiedział, że o nim mowa. Piesek był dość brudny i wydzielał specyficzny zapach niekąpanego psa. Oczywiście, jak wszystkie psy na wsi, nazywał się Burek, ale we wsi mówili na niego Piętaszek. Kazimierz dobrze się uczył, tylko mu w życiu nie wyszło. Pracował trochę w pegeerze (jak dojeżdżał stąd do pracy?!), a potem, gdy zlikwidowali pegeery, został tu sam jak palec. Teraz jest już za stary, żeby szukać pracy, a zresztą do Mrągowa na rozwalającym się rowerze nie dojedzie. Najwyżej tylko do sklepu w Zalcu. Żyje z renty, kiedyś sprzedał Markowi kawałek ziemi i gospodarzył pieniędzmi jak pan, ale tylko przez miesiąc. Popiło się tu i ówdzie, pojadło i znów brakowało pieniędzy. - Nie mam nawet telewizora, tylko stare radio tarpan, po rodzicach jeszcze - opowiadał nam Robinson. - Zaprosiłbym do siebie, ale u mnie nie ma gdzie usiąść. Ja żyję trochę jak dziki człowiek. Lepiej posiedzimy sobie tu, przy studni. I siedliśmy. Woda z wiadra już się wykapała, więc zapanowała kompletna cisza, bo Piętaszek też całkiem ochrypł. Usłyszałam przytłumione pobekiwania owiec. Nasz gospodarz też usłyszał. - Za stodołą się pasą, tam - pokazuje Robinson. To, co nazwał stodołą, z bliska wyglądało jeszcze bardziej przerażająco. Bo ściany rozpadły się nie ze starości, a od ilości niewywożonych owczych odchodów! Zalegały one już po sam dach, a ściany stodoły po prostu na tej śmierdzącej górze leżały! Do sufitu zostało zaledwie jakieś dwa i pół metra. I w tej przestrzeni muszą oto zmieścić się Robinsonowskie owce! Na ile czasu to wystarczy? Nie pytam, żeby nie krępować gospodarza. Może w tej górze nawozu jest jakiś sens? Na pewno owcom od ziemi nie cią - To teraz te owce swoje pokażę - powiedział Robinson i skręcił za stodołę. My za nim. Marek patrzy na mnie. Ja z trudem powstrzymuję chichot. - Marek, zabiję cię... - cedzę przez zęby. Ale w duchu pękam ze śmiechu. Na rozległym polu, porośniętym chwastami, stoi dziewięć brudnych, ukłaczonych kul. Wyglądają jak monstrualne koty, które wymiatam czasem spod łóżka. A może w nocy nawiedziła je zmora i poskręcała im wełnę w kołtuny? - Domyślam się, że Robinson nie robi z wełny sweterków - wyszeptałam do Marka. Te kłębki rozbawiły mnie do łez. - Marek, tylko im reggae puścić w tej stodole. Dredy już mają. Zachichotaliśmy razem. Żeby tylko Robinson nie widział. A wiadomo? Może się zezłości. - To teraz pokażę wam jeszcze moją ziemię - powiedział tonem dziedzica, oprowadzającego po włościach przybyłych zza granicy krewnych. Poszliśmy za Robinsonem. Kołtunki pobekiwały. Piętaszek szedł za nami w poczuciu obowiązku, ale widać, że nienawykły był do pieszych wędrówek. Szedł więc raczej niechętnie. Minęliśmy pola, porosłe krzakami. Dotarliśmy do stawku. Nad nim leżał wielki kamień. - To podobno historyczny głaz - opowiadał nam Robinson z dumą. - Na nim tupnął nogą diabeł, gdy się rozwścieczył na lud mazurski. Popatrzcie, widać ślady kopyt na kamieniu. Jak byłem mały, bałem się tego kamienia, jak ognia. Że diabeł może wrócić. Jak się coś źle działo, to się we wsi mówiło, że czort z kamienia powraca! Takie są nasze tutejsze wierzenia. Spojrzeliśmy, gdzie pokazywała brudna dłoń Robinsona. Rzeczywiście - jakby ślady kopyt. Ciekawa historia. Mazurska legenda w środku Robinsonowskiego podwórka. Kto by pomyślał? - No to wracamy, teraz pokażę wam dom, skoro już wszystko widzieliście - rzekł zachęcająco nasz gospodarz. Oczywiście, porobiłam zdjęcia. Najpierw skołtunionym owieczkom przy rozpadającej się stodole. Potem stawkowi z głazem. A wreszcie Robinsonowi, gdy wsparty gumofilcem o głaz prezentował nam w całej okazałości okolicę. Było tu pięknie. Rozległa mazurska panorama mogłaby być tematem niejednego pleneru malarskiego. I wcale nie potrzeba w niej jeziora, staw też wyglądał uroczo. Wróciliśmy na podwórko. Nie wiedziałam, gdzie się kończyło i zaczynało, bo płot stał tylko z jednej strony. Po drugiej stronie po prostu się rozpadł. - Marek, czy my będziemy wchodzić do tego domu? - zapytałam przestraszona. - A co będzie, jak nam coś spadnie na głowę? Robinson chyba usłyszał. - Ja tu mieszkam już kilka lat od zawalenia tego dachu i nic mi na głowę nie spadło. Na piętrze zwalił się dach, na parterze zamieszkały jaskółki, to nie przeprowadzałem się na parter, żeby ich nie przepłoszyć. Zamieszkałem w piwnicy. Co ma tu spaść na głowę, jak strop jeszcze jakoś stoi? Rzeczywiście, Robinson mieszkał w piwnicy. Miał tam coś w rodzaju legowiska. W starej szafie z otwartymi drzwiami leżały rozrzucone ubrania. Poza tym rozchybotany stół, niegdyś piękny, drewniany i rzeźbiony, okienko na świat, z szarą szybką, przez którą niewiele było widać. Pewnie dlatego nie od razu spostrzegł, że przyjechaliśmy. Na stole słoik po musztardzie z torebką herbaty. Bochenek chleba. Salceson lekko zeschnięty. Stara grzałka z poskręcanym kablem, sklejonym czarną taśmą izolacyjną. I pudełko szachów. Na ścianie monidło rodziców. Popstrzona przez muchy młoda para w dorysowanych strojach weselnych. Całość - obraz nędzy i rozpaczy. Dwudziesty pierwszy wiek, era Internetu, światłowodu, cyfrowej jakości dźwięków. Domu sterowanego elektronicznie. Plazmy w łazience. Wanny z hydromasażem i terapią kolorami. Inteligentnej pralki, lodówki z kostkarkami do lodu. Świat zatoczył koło i wrócił do tego dawnego mazurskiego siedliska, którego gospodarz przeprowadził się do piwnicy, żeby nie płoszyć jaskółek, które rozgościły się w jego dawnym pokoju! Do stodoły z brudnymi owcami, które wyglądają, jakby nigdy nie były strzyżone! I wreszcie - do Robinsona, którego jedynym zajęciem była gra w szachy i który, być może, pokonałby samego Kasparowa, gdyby jego życie potoczyło się inaczej! W drodze powrotnej mało mówiłam. Marek pokazał mi świat, o którego istnieniu już dawno zapomniałam. Świat człowieka prostego, żyjącego w zgodzie z naturą i jej przemianami. Muszę teraz sobie to poukładać, napisać w głowie mój reportaż, a potem tylko z głowy przepisać. Wróciliśmy znów polami, teraz było już łatwiej, bo po śladach opon. - Zadowolona? - zagadnął Marek, gdy sprawdzałam, czy wrócił zasięg w moim telefonie. - Jasne. W szoku jestem trochę tylko - odpowiedziałam i odwróciłam głowę w jego kierunku. - Cała jesteś w kolorkach - roześmiał się mój kolega. - Napiszesz chyba coś fajnego, co? Nie każda wieś ma takiego Robinsona. A moja ma! - zakończył Marek z dumą. Wróciłam do redakcji. - Znów ta dziewczyna cię szukała - rzuciła Jola na przywitanie. - Co za dziewczyna? - zapytałam głośno, nieco retorycznie, bo wiadomo, że i tak nikt jej nie zna. Jola wzruszyła ramionami. Zadzwonił telefon. Do Artura. - Redaktora naczelnego dziś nie ma - rzuciła służbowo nasza stażystko-asystentka. - Nieobecny. Z przyczyn niezależnych. Czy coś przekazać? Siadam do komputera. Zawsze wolałam pisać na świeżo, gdy mam jeszcze w głowie reportażowy zamęt. Ściągam zdjęcia z aparatu. Spakowałam do folderu ,,fotki do numeru". Postanawiam je obejrzeć. Robinson z dumą pokazuje staw. Robinson ze śladem diabelskiego kopyta. Owce Robinsona. Nawet profil Marka załapał się na zdjęciu. Niech będzie. Marek jest taki dumny, że ma kontakty z lokalną prasą. Reportaż pisze mi się doskonale. Z komputera Piotra sączy się łagodna muzyka. Uspokajam się. Klawiatura miarowo stuka. Reportaż przepisuje mi się wprost z głowy do pliku. Wartko, spokojnie. Bez zastanowienia. Jakbym ściągała zdjęcia z aparatu. Rozdział V O tym, że Artur jednak zna miłe słowa, ale i tak kobiety bywają dla siebie milsze i przyjaźniej nastawione Muszę ci pogratulować. Reportaż świetny. Gdzieś ty znalazła taki temat? - Artur był dziś wyjątkowo dla mnie łaskaw. - Dzwonili z innych tygodników, gratulowali nam - dodał. Zaraz, zaraz, jakim ,,nam"? Przecież to mój tekst. Mój reportaż. Mój wyjazd! Nie ,,nasz"! - To jest chyba mój tekst, prawda? Ja jestem jego autorką. - No tak, ale to nasz tygodnik i ty nie jesteś oddzielną częścią, tylko tworzysz całość. Wszystko, co jest w nim, jest nasze. To dobro wspólne - wyjaśnił mi Artur. Wielkie dzięki za wyjaśnienie. Dobre sobie. Dobro wspólne! Już kiedyś było w historii Polski dobro wspólne. Ciekawe jak mi policzy wierszówkę? Czy uwzględni w tym dojazd do Zalca i trud, jaki sobie zadałam, żeby ten reportaż powstał? A może wierszówka też będzie dobrem wspólnym?! Piotr spod okularów zerknął na mnie. Machnął ręką na znak, żebym dała sobie spokój. Jemu łatwiej, on z natury trochę taki przypominający rozleniwionego żubra. A ja prędka, zwariowana. Mnie trudniej się wy-tonować. Wyszłam do cukierenki. Nie lubię słodyczy, ale mówią, że na stres dobre. Pani Jadzia włożyła mi do papierowej torebki pączka z ajer-koniakiem. Podziękowałam. A, wezmę i dla Piotra. Siedzi w tym swoim kącie, nikt o nim nie pamięta. Położyłam mu potem tego pączka na talerzyku. Do szklanki nalałam sok marchwiowy, postawiłam przed nim. Sobie też nalałam. Pijemy. Milczymy, bo czujne ucho Artura wyłapie i zrozumie każdy, najmniejszy nawet szept. Miasto nad Czosem, poprzecinane uliczkami, wzdłuż których stoją malownicze kamienice. To jedno z piękniejszych miejsc w Prusach Wschodnich. Praca, dom, praca, dom. Ewka się nie odzywa. Pewnie te toruńskie ogrody nie dają jej żyć. Oby do zimnej Zośki zdążyła! Na razie jest kwiecień. Uf, pojechałabym do niej, wyściskała tę moją przyjaciółkę od serca. Zawsze wzbudzała we mnie odruchy matczyne. Jej bezbronne błękitne oczy jak plamki nieba, blond włosy wiecznie rozwichrzone, niedające się uczesać. Mieszczące się jedynie pod śliwkową czapeczką robioną na drutach, w której spędziła całe jesienno-zimowe dzieciństwo. Mam do dziś zdjęcie Ewki w tej czapeczce. Ja w granatowej kurtce, ona w futerku. Nigdy nie miałam takiego futerka, choć marzyłam o nim. Wyobrażałam sobie, że musi być w nim ciepło jak w uchu. Ja miałam tylko skafandry - jak się wtedy mówiło. Ewa pochodziła z bogatszego domu. Nie brakowało pieniędzy, ciotka przysyłała paczki z Niemiec. Ja w pocerowanych na kolanach rajstopach, ona w delikatnych pończoszkach. Ja w swetrze po synu znajomych, Ewa w kolorowym golfiku w haftowane kwiaty. Trochę zazdrościłam, ale i tak kochałam Ewkę miłością oddanej przyjaciółki. Jak dobrze, że ta przyjaźń przetrwała lata! Zachęcona wspomnieniami zadzwoniłam do niej. - Ewuń, i co, jak twoje projekty. Znajdziesz wolną chwilę? - Pewnie, wpadajcie. Zgadałaś się z dziewczynami? - Ewka była wyraźnie zasapana, pewnie biegła do tramwaju. -Dziś do nich zadzwonię. Pasowałby ci najbliższy weekend? - Ten piątek. Koncert. Ale dobra, odpuszczę. Renata Przemyk będzie. Może pójdziemy razem? - Nie wiem, czy zdążymy. Najwyżej nie pójdziemy. - No dobra, zagadaj z dziewczynami. Czym przyjedziecie? - Ewka wyraźnie przyspieszyła, bo głos się rwie. - Chyba pociągiem, bo moje auto w naprawie, a Sylwia nie dostanie audi, mąż nie pozwoli - wyjaśniłam. Ewa coraz bardziej dyszała. - Dobra, przyjeżdżajcie pociągiem. Przywieź ze sobą kiszone ogórki. Na pewno porobiłaś. Kończę, bo mi czwórka ucieka. Pa! Trzask. Wiedziałam, że biegnie za tramwajem. Iza była jak zwykle zaskoczona. Ona musi wszystko zaplanować, a czasem życia nie da rady przewidzieć. Zawsze jej to tłumaczyłam, ale ona z naszej czwórki najbardziej była zorganizowana i lękliwa. Bała się spontanicznie rzucić w wir wydarzeń. Wszystko musiało być pod kontrolą. - Ojejku - to ulubione słowo Izy, gdy słyszała coś niespodziewanego. Gdy usłyszałam ,,ojejku", już wiedziałam, że będzie trudno. - Izka, pociągiem pojedziemy, nie będziesz martwić się, że za szybko jadę - obiecuję. - Ojejku, muszę Rysia spytać. Rysio to mąż Izy. Równie spokojny. Uczy fizyki w liceum. Wzór cnót wszelakich. Mogło się okazać, że będzie równie zaskoczony wyjazdem Izy i wtedy nie odnajdą się w tym zaskoczeniu. No i Iza nie pojedzie. - Musisz pytać? - No a jak? Dziećmi kto się zajmie? Rysiu będzie musiał. Dałam jej czas do wieczora. Delikatnie, bo Iza nie lubi presji, wyznaczania jej granic i podejmowania za nią decyzji. Iza była bardzo przewrażliwiona na tym punkcie i uparta, gdy się świadomie wkraczało w jej rewir. Ona musiała sama się zorganizować, przemyśleć sprawę i wyznaczyć sobie cel. Z Izą będzie najgorzej. Ale miałam nadzieję. Dziś jest wtorek, wyjechałybyśmy w piątek. Ma całe trzy dni do namysłu. Mnie wystarczyłyby trzy Zadzwoniłam do Sylwii. Była jeszcze w hurtowni. - Kochana, zaraz, odbiorca tylko wyjedzie, oddzwonię za chwilkę. Oddzwoniła po kwadransie. Ja w tym czasie zaparzyłam sobie zieloną herbatę na kolejny samotny wieczór. I włączyłam Antoninę Krzysztoń. Elegię miasteczek żydowskich. Piękne. - Wiesz, rozmawiałam z moim starym. Jasne, że jedziemy. Znaczy my, dziewczyny. Maciek nie. On mówi tylko, że może jakąś hurtownię jeszcze bym namierzyła w Toruniu, w sumie możemy jechać. Audi oczywiście nie daje, bo będzie używał. Ty masz swój pewnie wciąż w naprawie. Ale to nic, pojedziemy pociągiem! Izka jedzie? - Sylwia rzucała beztrosko te swoje słowa miękkim głosem. Lubię jej słuchać. Może niech zadzwoni do Izy? - No dobra, czekaj, zadzwonię. Minął następny kwadrans. Herbata wypita, włączyłam komputer. Sprawdziłam pocztę. Zadzwoniła moja komórka. To Sylwia. - Izka jedzie. Zgodziła się! Sprawdź tylko pociągi. Teraz zadzwonił telefon domowy. To Iza. - Cześć. Komórka zajęta, chyba z kimś gadasz. No to pojadę z wami do tego Torunia. Rysiu też mnie namawia, i Sylwia dzwoniła. Nie posiadam się z radości. Nareszcie spotkamy się razem, we cztery! Chyba doskwiera mi samotność, skoro tak mnie bierze na sentymenty. Oglądałam stare zdjęcia i widzę nas, dawne przyjaciółki, uśmiechnięte i dziecinne jeszcze. To biwak szkolny w Nowym Zyzdroju, w drewnianych domkach campingowych. To w Jorze Wielkiej. Pod namiotami. Pierwszy mój wyjazd pod namiot. Pamiętałam, że wypożyczyłyśmy go ze spółdzielni mieszkaniowej. Tam był taki magazyn sprzętu turystycznego, z którego mogli korzystać ,,członkowie spółdzielni". Rodzice Izy byli nimi, mieszkali w bloku na osiedlu. No i któregoś dnia Iza zapowiedziała, że załatwiła nam namiot na biwak i że po południu mamy w parku ,,próbę namiotu". Nie miałam pojęcia, co to jest ta próba namiotu. Okazało się, że musiałyśmy po prostu sprawdzić, czy się nadaje, czy ma wszystkie śledzie (pojęcia nie miałam, co to są te śledzie, ale Iza wiedziała, bo miała brata harcerza). Rozstawiłyśmy z jego pomocą ten namiot. Nadawał się, choć widać było po nim upływ czasu. O dobro spółdzielcze, czyli wspólne (skąd ja to znam?), nie każdy dbał. Jednak miał ów namiot cztery pomarańczowe ściany, równie pomarańczowy tropik i komplet szpilek oraz śledzi. Był brudny, ale cieszyłyśmy się z niego jak nie wiem co. Biwak się udał, nasza przyjaźń wyjątkowo sprawdzała się na różnych wyjazdach. Mam nadzieję, że i teraz też tak będzie. Cieszę się na ten Toruń jak mała dziewczynka. Musiałam przeczytać pocztę. Nie sprawdzałam od kilku dni. Ściągnęłam maile. Trochę spamu. Jak zwykle. Był mail od Sylwii, wysłała mi śmieszne filmiki. Był też list od mego byłego już szefa, Zbyszka. Opisywał swoją nową pracę, ale wyczuwało się, że tęskni za nami. W porządku człowiek był. Nie to, co Artur. I jeszcze zaproszenie od Baśki. Na pokaz kosmetyczny w nowym gabinecie. Wyraźnie się już zadomowiła, szczęściara. Na koniec pokazu szarlotka domowej roboty. Zaraz, zaraz. To w ten piątek! Nie pójdę. Wolę Toruń. Może innym razem, Basiu. Zgłodniałam. Nie ma chleba. Muszę wyskoczyć do sklepu. Założyłam mój sztruksowy płaszczyk, od kilku sezonów ten sam, buty, wzięłam płócienną torbę na zakupy. Jak dobrze, że kończą się czasy jednorazowych reklamówek! Polska to chyba jedyny w Europie kraj, w którym na drzewach, zamiast kwiatów, kwitną foliowe woreczki. Zamknęłam drzwi, zbiegłam po schodach mojej kamienicy. Kochałam ten mój dom, to miejsce. Tajemniczość budynku, krętość schodków. Czułam, jakby przycupnęła tu jakaś Wychodząc, natknęłam się na zaciekawionego moją kamienicą turystę. Trzydziestoparoletni, dobrze zbudowany, bardzo wysoki. Przystojny. Na to od razu zwróciłam uwagę. Robił zdjęcia, dotykał dłonią betonowych rzeźb w kształcie kul, stojących na postumentach przy bramie. Mam wrażenie, że na jedno ze zdjęć się załapałam. Turysta podszedł do mnie i poprosił, po niemiecku, żebym jemu też pstryknęła fotkę. Na szczęście znam niemiecki. Uczyłyśmy się go kiedyś razem z Ewą. Ona chciała zostać nauczycielką, ja - pilotką wycieczek. Żadna z nas nie zrealizowała tych planów, ale niemiecki w naszych głowach pozostał. Turysta ustawił się przy bramie z kulami. Wzięłam do ręki aparat, ciężki i z pewnością kosztowny. Wybrałam najlepsze miejsce, by mężczyzna ładnie wyglądał w kadrze. Zrobiłam zdjęcie. Oddałam aparat. Podziękował i, nie zwracając już na mnie więcej uwagi, wszedł wolno przez bramę do środka. Nie miałam odwagi zapytać, co tu robi. Ale widziałam na jego twarzy zamyślenie. Pobiegłam do sklepu. Mężczyzna już mi wywietrzał z głowy. Był ciemnym blondynem, miał niebieskie oczy. Nie mój typ. Moja sąsiadka, pani Marysia zawsze mówiła, że ci z niebieskimi oczami są niebezpieczni. Że niby niemęscy, romantyczni i skłonni do zdrad, bo kobiety wciąż zwracają na nich uwagę i kuszą wdziękami. W sklepie Pod Kasztanem, przycupniętym w szeregu przedwojennych kamienic przy głównej ulicy miasta, stało kilku podpitych mężczyzn. Zawsze są tu o tej porze - po południu lub wieczorem. Podchmieleni, zaczepiają, zagadują, ale w sumie są niegroźni. Prym w sklepie wiedzie jak zwykle sklepowa, pani Halinka. Niewysoka, czarnowłosa kobieta po pięćdziesiątce, ale silna i z głosem rosłego mężczyzny. Nieprzypadkowo tu pracowała. Mimo drobnej postury, miała w sobie coś władczego, stanowczego. Okoliczni pijaczkowie bali się jej, ale i mogli liczyć na jej serce. Piwo na zeszyt, gdy brakowało pieniędzy, czasem ratowało ich przed skutkami syndromu dnia poprzedniego. Pani Halinka z uśmiechem podała mi chleb. - Malinowski znów się urżnął, już żona go szukała. Ale wyszedł za potrzebą, pewnie za sklep. Co ja się z nimi mam, obszczymury jedne! - biadoliła jak zawsze. Ale chyba lubiła swoją pracę, bo mogła porządzić. Była tu kierowniczką i żaden pijaczek inaczej się do niej nie zwracał. Spakowałam chleb do torby. W sumie mogłam iść do Biedronki, kupiłabym może coś więcej, ale ten Niemiec wytrącił mnie z normalnego rytmu. Wracałam wolno uliczkami miasta. Powoli zapadał zmierzch. Wiosną nieco później, ale w sposób równie nieunikniony. Dla tej magii Mazur warto tu żyć, mieszkać lub choć przez chwilę odpocząć. Takie widoki przetrwały trudne dla tej ziemi czasy i wciąż wzbudzają zachwyt tych, którzy tu bywają.
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Kategoria: | literatura piękna, dla kobiet, powieść społeczno-obyczajowa |
Wydawnictwo: | MG |
Oprawa: | pudełko |
Wymiary: | 135x190 |
ISBN: | 9788361297789 |
Lektor: | Anna Maria Buczek |
Wprowadzono: | 07.03.2013 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.