- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.wie była wdzięczna, że obcy mężczyzna wtrącił się i to na niego przeniosło się zainteresowanie. Miała nadzieję, że na dobre. Podkręciła głośność. Od lat słuchała radiowej Jedynki. Zerknęła na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Był sobotni poranek, więc audycję poprowadzi jej ulubiony redaktor Roman. - Witam słuchaczy. - Po serwisie informacyjnym rozległ się sympatyczny i niezwykle ciepły głos prowadzącego program. - Zapraszam wszystkich w podróż do wyjątkowego miejsca. To miasto, gdzie wojna zakończyła się rok później niż gdziekolwiek indziej, bo w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku. Zabiorę was do ruin byłej fabryki benzyny syntetycznej Hydrierwerke oraz do zakładów chemicznych. Dzień dobry z Polic! Ożywiła się na dźwięk nazwy. Police! Oglądała kilka dni temu mapę, sprawdzając najbliższą okolicę miejsca, do którego właśnie się wybierała. W linii prostej obie miejscowości dzieliło czterdzieści kilometrów. I Zalew Szczeciński. I polsko-niemiecka grani Ueckermünde. Gdyby ktoś pół roku temu powiedział jej, że wybierze się tam do pracy, nie uwierzyłaby. Przecież miała dobrą posadę w atelier znanej projektantki mody. Zajęcie może monotonne, wymagające mrówczej dokładności, ale dawało jej comiesięczny przypływ gotówki. Miała swój kącik i maszynę w rogu pracowni. Dostawała do szycia najtrudniejsze i najbardziej pracochłonne elementy stylizacji. Nad każdym zadaniem pochylała się jednak z pieczołowitością i zaangażowaniem. Akceptowała to, że nie wymieniano jej jako współtwórczyni. Autorką dzieła i tak była projektantka. To ona zbierała słowa uznania i zachwytu podczas pokazów i projekcji. To ona opowiadała z dumą o swoim dziele, wyłącznie swoim. Beatę tylko od czasu do czasu kłuło coś pod sercem, gdy w telewizyjnym wywiadzie szefowa opowiadała o wyjątkowej staranności i pracy, którą włożyła w niezwykle efektowną suknię. Ona! Nawet guzika w niej nie przyszyła! Gdy w październiku wezwała Beatę do swojego biura, pracownica była pewna, że będą omawiać przygotowania do wiosennej kolekcji. Uzbrojona w brulion i ołówek, usiadła przed obliczem szefowej, gotowa do notowania poleceń i uwag. Pięć minut później zauważyła, że na kartce rysuje same szlaczki. Musiała czymś zająć ręce, by nie drżały nerwowo. W głowie dudniło usłyszane chwilę wcześniej zdanie: ,,Muszę cię zwolnić". Nawet bez: ,,Przykro mi" jak w amerykańskim filmie. Zabrakło ludzkiego odruchu na koniec. Gdy zamiast tego padły słowa, że trzeba iść z duchem czasu, inwestować w młodych i ambitnych, Beata skuliła się w sobie. Znowu zrobiła coś nie tak. Nie nadaje się do tej pracy. Trafiła do projektantki pięć lat temu, wygrywając dzięki skrupulatności i dokładności z kilkoma innymi kobietami. Myślała, że ona - zwykła krawcowa - złapała Pana Boga za nogi. A teraz właścicielka pracowni wciąż myli jej imię, nazywając na przemian Bożeną i Beatą. Jeszcze tego samego dnia miała zamiar rozesłać podanie o przyjęcie do pracy do szwalni, w której wcześniej pracowała, oraz do zakładów odzieżowych. Szyciem zajmowała się przez całe dorosłe życie. Wiele lat temu ukończyła szkołę zawodową, uzyskując stopień mistrza krawieckiego. Pracowała dobrze, była dokładna. Po prostu robiła to w taki sam sposób, jak każde inne życiowe zadanie. Gdy poznała Marcina, starała się być najpierw poprawną narzeczoną, później żoną, a z czasem matką. Poprawną, czyli z uśmiechem wykonującą obowiązki zawodowe, domowe i rodzicielskie, niepozwalającą sobie na chwile złości, kiepskiego nastroju czy płacz. Z tym ostatnim nauczyła się doskonale kryć. Podobnie jak z uczuciami. Jedynie dzieciom ich nie szczędziła. Córce i synowi dawała to, czego sama nie zaznała w dzieciństwie: czułość i uwagę. Bywało, że teściowa strofowała ją za zbytnie poświęcanie czasu dzieciom i zaniedbywanie męża. - Myślisz, że Marcin naje się samym kapuśniakiem? - zżymała się, chodząc po ich kuchni. - Jest kilka godzin poza domem, więc należy mu się solidny obiad. Na nic zdawały się próby wytłumaczenia, że mężczyzna wykupuje posiłki w pracy i nie potrzebuje dwóch dań w domu, że Wiktoria i Janek jedzą w szkole i w przedszkolu, a Beacie wystarczy zwykła zupa. Teściowa jakby nie przyjmowała tego do wiadomości. Hołdowała tradycyjnemu wychowaniu. Uważała, że kobieta ma zajmować się domem, a o resztę zadba mąż. Ciężko ją było przekonać, że sporo się zmieniło od czasów, gdy ona była młodą mężatką. Zresztą ilekroć Beata odważała się na jakąkolwiek polemikę, szybciutko była zalewana potokiem słów. Matka Marcina przeszywała ją takim wzrokiem, że synowa miała ochotę schować się do mysiej dziury. Odkąd pamiętała, bała się podniesionych głosów. Nieważne, czy chodziło o ostry ton nauczycielki w szkole, nieprzyjemne brzmienie ekspedientki w sklepie czy głośną mowę ojca. Każdego popołudnia po powrocie ze szkoły nasłuchiwała już z półpiętra głosu taty. Jeżeli dał się słyszeć, z pewnością ojciec był pod wpływem alkoholu. Im była bliżej mieszkania, tym bardziej starała się wysondować, w jakim jest humorze. Kiedy śpiewał, był zadowolony. Gorzej, gdy toczył polityczne dyskusje. Wtedy starała się wchodzić do domu tak, by jej nie zauważył. Przemykała niepostrzeżenie do swojego pokoiku i cichutko zamykała drzwi. Nie przeszkadzały jej skręcający się z głodu żołądek, dokuczliwe uczucie ssania i przełykana co chwilę ślina. Wiedziała, że gdy tylko wejdzie do kuchni, choćby po kromkę chleba, to czeka ją długa dyskusja z ojcem. Czepiał się wtedy wszystkiego. Nie podobał mu się sposób, w jaki na niego spojrzała - choć starała się tego unikać. Nie odpowiadał mu sweter, w którym przyszła. Był zły za oceny. Wszystko jej wypominał. Gdy nie pił, był małomówny. Słowotok uruchamiał mu się wraz z pierwszym łykiem alkoholu. Z każdym kolejnym piwem było tylko gorzej. - Szanowni państwo, dojeżdżamy do stacji Poznań Główny - dobiegł baryton z głośnika. - Planowana jest półgodzinna przerwa. Zachęcamy do skorzystania z wagonu restauracyjnego. Nieoczekiwany komunikat wybił Beatę z ponurych rozmyślań. Miała ochotę na kawę i rozprostowanie kości. Do celu zostały jeszcze dwie i pół godziny jazdy. Poczekała, aż starsza pani zabierze wszystkie swoje tobołki i opuści miejsce. Kobieta robiła to opieszale, burcząc pod nosem inwektywy skierowane pod adresem mężczyzny, który wdał się z nią w dyskusję. Mówiła podniesionym głosem, jakby prowokując Beatę do odezwania się, ale ta nie reagowała. Ledwo wydostała się ze swojego siedzenia, ruszyła w przeciwnym kierunku. Beata chciała wyjść innymi drzwiami niż męcząca współpasażerka. Odetchnęła świeżym powietrzem i wzrokiem odszukała najbliższą kawiarenkę. Na dworcu było ich kilka. Weszła do pierwszej z brzegu. Chciała dokonać zakupu jak najszybciej, jakby obawiała się, że pociąg odjedzie bez niej. Rzadko zdarzało się, że wyjeżdżała, ale i w tych nielicznych momentach zjawiała się na peronie godzinę przed czasem i dokładnie sprawdzała, czy jej zegarek wskazuje tę samą minutę co dworcowy czasomierz. - Co podać? - zwróciła się do niej młoda dziewczyna. Beata miała za mało czasu, by przejrzeć spis kaw. - Poproszę czarną. - Z mlekiem i cukrem? - Głos sprzedawczyni zabrzmiał w taki sposób, jakby podanie tych dwóch rzeczy wymagało od niej nie lada wysiłku. - Nie, dziękuję - odparła klientka cicho. Uwielbiała kawę słodzoną, ale ton dziewczyny skutecznie ją deprymował. Zapłaciła za napój i parząc sobie ręce gorącym kubkiem, odeszła w stronę pociągu. Po chwili zajęła miejsce. Reszta pasażerów była na peronie, Beata miała więc chwilę spokoju. Wyciągnęła komórkę i zerknęła na wyświetlacz. Zapisały się dwa połączenia od Marcina. Wybrała numer do niego. Odebrał po czwartym sygnale. - Cześć - rzucił krótko. - Nie mogłem się do ciebie dodzwonić. Irytacja w jego głosie sprawiła, że Beata miała ochotę przepraszać za wyjście po kawę. Nie dał jej na to czasu. - Gdzie jest numer telefonu naszego doktora? - Co się stało?! - Wystraszyła się. - Pomagałem kierowcy otworzyć zawór. - Marcin był kierownikiem technicznym w spółce miejskich przewozów. - Skorodowaną częścią przeciąłem sobie nadgarstek. Przełknęła ślinę. Powinna być na miejscu, w Warszawie, i umawiać męża do lekarza. Przecież trzeba sprawdzić, czy nie wdało się zakażenie, zrobić szczepienie przeciwko tężcowi lub innemu dziadostwu! Ona, zamiast wszystkim się zająć, znajdowała się w połowie drogi do pracy. Wahadło diagnozujące, czy robi dobrze, przechyliło się na stronę ,,Wracaj jak najszybciej do stolicy! Tam jest twoje miejsce!". Marcin zawiesił głos, czekając na reakcję żony. Nieoczekiwanie dla samej siebie nabrała powietrza i odezwała się cichym głosem: - Numer doktora jest przypięty motylkowym magnesem do bocznej ścianki lodówki. - Jeszcze możesz wrócić - odezwał się mąż twardym głosem. - Pewnie jesteś gdzieś w połowie drogi. - Tak, w Poznaniu. - To wracaj! Wdech - wydech, wdech - wy - Nie mogę. Podjęłam zobowiązanie i muszę dotrzymać warunków. - Zostawiasz rodzinę, żeby opiekować się jakąś starszą niemiecką parą! A co z nami? Nie konsultowałaś niczego! - Dacie sobie radę. Dzieci są samodzielne. Będę przyjeżdżać co trzy tygodnie na siedem dni. - Starała się mówić spokojnie, choć czuła, że cała drży. - I tak ma wyglądać normalne, rodzinne życie? - To tylko rok. Na tyle podpisałam umowę. - Dobrze się zastanów, czy po dwunastu miesiącach będziesz miała do czego wracać! W słuchawce nastała głucha cisza. Powoli odłożyła telefon i wróciła pamięcią do tamtego jesiennego dnia. Niezwykle trudnego. Takiego, kiedy trzeba przyznać się do porażki, do przegranej, do utraty pracy. Usiadła wtedy do komputera córki, by uzupełnić swoje CV. W rubryce z wykształceniem widniało: zawód - krawiec oraz wieczorowe liceum administracyjne. Edukacja Beaty kończyła się na szkole średniej. To ojciec przekonał ją, że lepszy fach w garści niż mrzonki o studiach. Potem w tym samym utwierdzali ją Marcin i jego matka. A później nie było czasu na jakiekolwiek myśli o edukacji, bo na świecie pojawiły się dzieci i to im trzeba było poświęcić uwagę. Kilkuletnią. Co zatem może wpisać w życiorysie? Doskonała znajomość języka niemieckiego i dobra organizacja pracy - dodała. To wszystko. Czytała tę frazę kilkukrotnie i wtedy ją olśniło! A gdyby z tego faktu zrobić wiodącą cechę? Przecież tak lubiła uczyć się języka zachodnich sąsiadów! Szkoła, do której chodziła, była nietypowa. Zamiast kształcić we wszechobecnym angielskim, uczyła niemieckiego. Beata polubiła ten język. Nauka przychodziła jej z łatwością. Poświęcała na nią każdą wolną chwilę, by już po kilku miesiącach wysławiać się najlepiej w klasie. Germanistka proponowała jej wtedy zmianę szkoły z zawodówki na liceum, ale Beata nie chciała. Jak powtarzał ojciec - musiała mieć zawód w ręku. Gdy została żoną Marcina, rzadko zaglądała do niemieckich książek. Zaniedbała to zupełnie, gdy pojawiły się dzieci, ale wróciła do pasji cztery miesiące temu. Chciała wysłać podanie o pracę do szwalni, ale coś ją podkusiło i w wyszukiwarkę ofert w odpowiednim miejscu wpisała ,,dobra znajomość języka niemieckiego". Wyskoczyło kilkanaście propozycji wyjazdu do Niemiec. Do tej pory nie umiałaby powiedzieć, co sprawiło, że odważyła się napisać do agencji oferującej opiekę nad osobami starszymi w zamian za godziwe zarobki. To był impuls! Gdy następnego dnia zadzwonił telefon, miała ochotę rozłączyć się po minucie. Kobiecy głos starał się przekonać ją, że dobrze zrobiła, kontaktując się z ich firmą. Że na pewno nie będzie żałować. Beata ponownie chciała przerwać rozmowę, gdy do pokoju wszedł jej mąż. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, że żona z kimś rozmawia, za to zaczął głośno wyrażać pretensje o brak świeżych bokserek. - Są na wieszaku na balkonie. - Kobieta starała się zakryć ręką mikrofon, by rozmówczyni jej nie słyszała. - To je przynieś! Przecież nie pójdę nago na zewnątrz! Pospiesz się, bo zaraz muszę wyjść! Zrozumiała wtedy bezsens całej sytuacji. Marcin wymagał, by ona natychmiast przerwała rozmowę i przyniosła mu bieliznę, choć mógłby wciągnąć na siebie dresowe spodnie wiszące na oparciu krzesła w sypialni i wyjść po bokserki! Beata powoli wyszła z pokoju, zamykając się w łazience i odpowiadając na pytania rozmówczyni. Tak, zgadza się wstępnie na roczny kontrakt w Niemczech. Tak, zgadza się na spotkanie w biurze pośredniczącym. Tak, zgadza się na weryfikację umiejętności językowych. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Tydzień później drżącym głosem przedstawiała mężowi swój zamiar. - Ale jak to? - powtarzał w kółko. - Nie dasz sobie rady! Im częściej to mówił, tym większej nabierała pewności, że podjęła trafną decyzję. Po raz pierwszy zadziałała spontanicznie. I choć później wielokrotnie miała ochotę się wycofać, w ostatniej chwili wygrywała wrodzona odpowiedzialność. Skoro powiedziało się A, należy powiedzieć B. Im bardziej mąż naciskał na zmianę decyzji, tym bardziej ona utwierdzała się w jej słuszności. I choć serce za każdym razem rozrywało się na pół, gdy o tym pomyślała, nie ugięła się. Po raz pierwszy w życiu! Na nic zdały się wyrzuty teściowej, że zostawia rodzinę na pastwę losu i sobie wyjeżdża, że próbuje w ten sposób rozwalić małżeństwo, bo przecież miejsce żony jest przy mężu. Beata nawet nie odpowiadała. Dopiero gdy matka Marcina wypaliła: - A może ty masz już kogoś na boku i do niego jedziesz, co? - Nie mam. Nie ja - odparła synowa, cedząc przez zęby i zaciskając usta w wąziutką kreskę. Rozpłakała się, gdy tylko starsza kobieta wyszła z ich mieszkania. Na szczęście męża nie było w domu, zatem mogła sobie pozwolić na szloch wspominanie powakacyjnego znaleziska. Komórka Marcina leżała na kuchennym blacie, gdy nieoczekiwanie został przez sąsiada poproszony o pomoc. Nie zabrał ze sobą aparatu. Beata automatycznie spojrzała na wyświetlacz, gdy nadeszło powiadomienie. Dziękuję za cudowną rozmowę i towarzystwo przy kawie - przeczytała. Nigdy nie zaglądała do komórki męża, ale tym razem poczuła, że musi, tym bardziej że nadawcą była jakaś Agusia. Jej esemes przyszedł jako najnowszy w całym ciągu wiadomości. Beata przebiegła je wzrokiem. Były tam głównie podziękowania za spotkania, za miłe towarzystwo, za pomoc, a w niektórych momentach za to, że Marcin był. Pierwsza wysłana wiadomość z tego numeru nadana była pod koniec sierpnia. To wtedy mąż wrócił z dwutygodniowego pobytu w Kamieniu Pomorskim. Wybrał się tam, by podreperować kręgosłup. Zazwyczaj towarzyszyła mu Beata, jednak tym razem nie dostała urlopu w tym terminie. Wystarczyło, by jeden jedyny raz wyjechał sam, a już wykorzystał czas na nowe znajomości. Nie przyznała się, że przejrzała jego telefon. Zrobiła to niezbyt dokładnie, ale wystarczyło, by utwierdzić się w przekonaniu, że do ich małżeństwa dołączyła trzecia osoba. I to ona stała się argumentem przemawiającym za wyjazdem. Marcin będzie miał czas, aby zdecydować, czego i kogo chce w dalszym życiu. O dziwo, dzieci przyjęły wiadomość o pracy matki za granicą wyjątkowo wyrozumiale. - Wreszcie pomyślisz o sobie - powiedziała Wiktoria wprost do ucha Beaty i mocno ją przytuliła. Po chwili do uścisku dołączył Janek. Rodzeństwo dzieliły dwa lata, ale było niezwykle ze sobą zżyte. Beata pomyślała, że ich dwoje to jej największy życiowy sukces. Jedyny chyba. Wiedziała, że syn - student informatyki - oraz córka studiująca pedagogikę dadzą sobie radę. - Trzy tygodnie miną błyskawicznie - powiedziała, gdy dzieci stały z nią na Dworcu Centralnym. Mąż nie mógł uczestniczyć w sobotnim porannym pożegnaniu, bo nagle został wezwany do pracy z powodu awarii. - I dbajcie o tatę. - Choć tym zajmuje się już ktoś inny, dodała w myślach. Przez pierwsze kilometry podróży ukradkiem wycierała łzy. W miarę jak odległość od domu się zwiększała, powoli nadchodziło uspokojenie przerwane jedynie aktywnością męczącej towarzyszki w pociągu. Od Poznania jechała już sama. Z zaskoczeniem obserwowała zmieniający się krajobraz. Rano wyjeżdżała z mroźnej, śnieżnej Warszawy, a przed Szczecinem zorientowała się, że temperatura rosła. Krajobraz już za stolicą Wielkopolski przestał być biały. Teraz przeważała w nim szarość. Drzewa ogołocone z liści sprawiały przygnębiające wrażenie. Trawa była brunatna, wcale nie zielona. Im bardziej Beata zbliżała się do zachodniej granicy, tym mocniej świat wydawał się pozbawiony kolorów. Zupełnie jakby tej zimy nie leżał tu śnieg! A może naprawdę tu nie sypał?! Oglądając prognozę pogody po wieczornych wiadomościach, zawsze zwracała uwagę jedynie na Warszawę. Pozostałe regiony kraju mogły dla niej nie istnieć. Gdy męski głos zapowiedział Stargard, wiedziała, że od Szczecina dzielą ją trzy kwadranse. W skupieniu przyglądała się, jak krajobraz z leśnego przemienia się w industrialny, wypełniony kominami, zakładami, trąbiącymi na przejazdach samochodami. Z zafascynowaniem patrzyła na Odrę - dużą rzekę, choć mniejszą od Wisły. Z daleka widziała stocznię, poustawiane wzdłuż nabrzeża większe i mniejsze jednostki wodne, dźwigi i motorówki. Wreszcie ogłoszona została stacja końcowa: Szczecin Główny. Beata chwyciła bagaż leżący nad głową i z trudem ściągnęła go z półki. Gdy już stał obok jej nóg, z plecaka wyciągnęła notes, w którym miała zapisane wszelkie informacje. Jako pierwszy widniał numer telefonu do biura pośredniczącego w znalezieniu pracy. Była świadoma, że wyjeżdżającym Polkom przytrafiają się najróżniejsze sytuacje, dlatego wolała się przygotować. Przejrzała fora, na których kobiety opowiadały o przykrościach, jakie je spotykały po przekroczeniu granicy. Jeszcze w Warszawie uznała, że lepiej wiedzieć, czego się spodziewać. Dobrze, że to całe Ueckermünde nie leży tak daleko. Trzy kwadranse jazdy i jest się w Policach, a chwilę później w Szczecinie. Ueckermünde. Cóż za dziwna nazwa. Przez chwilę usiłowała przetłumaczyć ją w myślach na język polski. Wkryujście! Jeszcze dziwniej. Pociąg powoli się zatrzymał. Beata nabrała powietrza, by uspokoić nerwy, które zaczęły dawać o sobie znać, i wyszła na peron. W ciągu ostatnich dwóch tygodni przeprowadziła kilka rozmów telefonicznych z synem starszych ludzi, którymi ma się opiekować. Pochwalił jej bardzo dobrą znajomość języka niemieckiego. Rzeczywiście, choć była pewna, że ze zdenerwowania nie wydusi ani słowa, głos ani na chwilę jej nie zadrżał. Może dlatego, że po drugiej stronie odezwał się niezwykle sympatyczny baryton mówiący powoli, by zrozumiała każde słowo. Słuchała go z prawdziwą przyjemnością i nie wiedzieć kiedy sama zaczęła aktywnie uczestniczyć w konwersacji. Andreas - tak przedstawił się rozmówca - powoli wprowadzał ją w świat obowiązków. Jego rodzice byli starszymi, aczkolwiek dość sprawnymi ludźmi. Oboje cierpieli jednak na alzheimera. Matka w poważniejszym stopniu. Potrzebowali uważnej towarzyszki w ciągu dnia, która dopilnuje, by wzięli leki, położyli się na poobiednią drzemkę, zjedli cały obiad i wyszli na spacer. Naturalnie tych czynności było więcej, lecz nie wydawały się one ciężkie do wykonania. Beata dowiedziała się, że kilka razy w tygodniu trzeba będzie ich także zawieźć na rehabilitację, masaże oraz na umówione wizyty do lekarzy. Od czasu do czasu potowarzyszyć podczas spotkań, urodzin i wieczorków u znajomych. Polka powtarzała kilkakrotnie, że nie posiada medycznego wykształcenia lub choćby kursu opiekunki. Andreas zapewnił, że nie ma takiej konieczności. Wysiadając z pociągu, niepokoiła się, czy go odnajdzie. Umówili się, że będzie czekał w samym środku dworcowej poczekalni, niedaleko kawiarni Niebieska. Odnalazła ten punkt, ale w pobliżu była tylko całująca się para. Beata rozejrzała się bezradnie. Obok niej przechodzili pasażerowie, żaden jednak nie zbliżał się w stronę kawiarenki. Mijali ją obojętnie. Może Andreas nie znalazł parkingu i dlatego jeszcze go nie ma? Postanowiła, że zadzwoni do niego za dziesięć minut. Czas wlókł się niemiłosiernie. Z trudem wytrzymała wyznaczony sobie czas. Patrząc w notes, wbiła na pulpicie telefonu długi numer niemieckiej komórki. - Abonent poza zasięgiem. - Usłyszała komunikat. Cholera jasna! Spróbowała raz jeszcze. To samo! No tak, miły głos ją zwiódł. Dała się nabrać na pracę, a to jedno wielkie oszustwo! Od przyjazdu pociągu minęło już ponad trzydzieści minut, a ona bezradnie stała w nieznanym sobie mieście, bo zaufała obcym. Trzeba było słuchać męża! Mam za swoje! Zachciało mi się ekscentryzmu w życiu! Pierwszy i ostatni raz. Już widziała pełne politowania miny dzieci, triumfującą teściową i wzdychającego Marcina. Beata na pewno usłyszy: ,,Wiedziałem, że tak będzie". Pospiesznie otarła spływającą po policzku łzę. Nie chciała, by ktokolwiek ją zobaczył. Podeszła szybko do tablicy odjazdów, skupiła wzrok na połączeniach Szczecin - Warszawa i dzięki temu powstrzymała płacz. Najbliższy pociąg do stolicy odjeżdżał dopiero pod wieczór. Była dwunasta czterdzieści pięć. Stwierdziła, że przesiedzi kilka godzin na ławce w poczekalni. Jeszcze raz wyciągnęła telefon, usiłując skontaktować się z Andreasem. Na próżno. Zadzwoniła do biura pośrednictwa - tam włączyła się automatyczna sekretarka. No tak, sobota, nikt nie pracuje. Co ją podkusiło, by wyruszać w weekendowy dzień? Prośba Niemca, który twierdził, że tylko wtedy ma wolne i może po nią przyjechać. Poczucie zawodu wzrastało w niej z minuty na minutę. Była zła na siebie. Poczuła, że koniecznie musi wypić kawę i się uspokoić. W Niebieskiej nie było ludzi. Zaopatrzyła się w parujący napój i usiadła przy stoliku w samym rogu, odwrócona plecami do wejścia. Z kubka buchała para, ogrzewając łzy spływające jej po policzkach. Nie dała rady ich powstrzymać. Siedziała, a jej drobnymi ramionami wstrząsało łkanie. W domu trzymała fason przez kilka tygodni, nie dając po sobie poznać, że dręczą ją obawy i niepewność. W tym momencie tamy puściły i uczucia znalazły ujście. - Beata? - Usłyszała swoje imię wymówione z obcym akcentem. Nie zwróciła uwagi na to, że do lokalu ktoś wszedł i stanął za nią. Rozmówca przeszedł na niemiecki: - Witaj! To ja, Andreas. Starała się w pośpiechu obetrzeć łzy. Mężczyzna patrzył na nią zaskoczony, a po chwili zaczął pokornie przepraszać. - Spóźniła się wynajęta opiekunka - tłumaczył skruszonym głosem. - Podobno po drodze był jakiś wypadek. Nie mogłem rodziców zostawić samych, a podróż z nimi do Szczecina byłaby jeszcze gorsza! Owszem, jeżdżą samochodem, ale na krótkich odcinkach, maksymalnie do pięćdziesięciu kilometrów w jedną stronę. Wyjazd do dużego miasta nie dość, że rozregulowałby ich rytm dnia, to jeszcze spowodowałby zmęczenie. Beata patrzyła na niego, zastanawiając się, czy to, co mówi, jest szczere. Być może słowa troski o rodziców miały zakryć złe wrażenie spowodowane godzinnym spóźnieniem. - Próbowałam do pana zadzwonić - powiedziała z wyrzutem. - Mam niemiecki numer telefonu. Nie działa po polskiej stronie - odparł. - Jeszcze raz przepraszam. Nie pomyślałem, że coś może się wydarzyć i potrzebna będzie komunikacja. To jak? Biorę bagaż i możemy jechać? Beata powoli skinęła głową. Początek współpracy był nie najlepszy. Jakby los usilnie chciał jej powiedzieć, że ma wracać do Warszawy, do dawnego życia, do codziennej monotonii, do wizyt utyskującej teściowej i do Marcina, z którym prawie już nie rozmawiała. Bo o czym można mówić po ćwierćwieczu bycia razem? - Jedziemy - odparła z mocą w głosie. Pięć minut później w samochodzie wyciągnęła telefon i napisała wiadomość do męża, że wyjeżdża ze Szczecina i za chwilę straci zasięg polskiego operatora, przechodząc na roaming. Prześledziła w internecie, że połączenia międzynarodowe nadal były drogie. Chyba będzie musiała postarać się o niemiecką kartę, by swobodnie korzystać z internetowych komunikatorów umożliwiających tańszy kontakt z domem. Ale pomyśli o tym dopiero w poniedziałek. Niedziela miała być powolnym wprowadzeniem w obowiązki. Andreas spokojnym głosem opowiadał Beacie, jak wygląda miejscowość, w której mieszka. - Czasami czuję się jak na wsi. Mamy dom na obrzeżach Ueckermünde, a za nami są już tylko łąki i pola. Jesienią wypasa się na nich owce. Nieświadomych może straszyć beczenie w ciemności i dźwięk dzwoneczków. Nikt nie chce uwierzyć, że po beczeniu rozróżniam, w jakim kolorze jest zwierzę. Inne dźwięki wydają białe, inne czarne, a jeszcze inne ciemnobrązowe. - Uśmiechnął się, nie odrywając wzroku od drogi. Jechał ostrożnie, nie przekraczając dozwolonej prędkości. Nieco zwalniał, zbliżając się do świateł, by móc spokojnie zahamować, nim z zielonego zrobi się nagle czerwone. Marcin jeździł podobnie, ale to Beacie przeszkadzało. W Warszawie ostrożny kierowca postrzegany jest jak dziwadło, na które należy trąbić, wyprzedzać w pośpiechu i wskazywać palcem. Po Pomorzu Zachodnim jakby inaczej się jeździło. Spokojniej, bez nerwowości, jaka udzielała się mieszkańcom stolicy. A przecież też było w tym mieście wiele rond i skrzyżowań z torami tramwajowymi. - To już koniec miasta? - Beata zaskoczona wskazała pętlę, za którą już były drzewa. - Tak. Za jakieś piętnaście kilometrów będziemy na granicy w Dobieszczynie. - Nazwę miejscowości wymówił z ogromnym trudem i tak zabawnie, że musiała parsknąć śmiechem. - Dobieszczyn - wymówiła wyraźnie, by dobrze usłyszał. - Mam nadzieję, że poduczysz mnie polskiego. Mieszkam tak blisko granicy, że powinienem znać choć kilka zwrotów. - Czy Niemcy chętnie uczą się języka sąsiadów? - spytała. Pokręcił głową. - Nie. Sam nie znam nic więcej ponad ,,dzień dobry" i ,,ładna kobieta". - Na chwilę się odwrócił w jej stronę i mrugnął okiem. - Chociaż był czas, że bardzo chciałem mówić po pol - zawiesił głos, jakby w głowie wrócił wspomnieniami do tamtego momentu. Beata nie wyrwała go z zadumy. - Polacy mieszkający na pograniczu przyzwyczaili nas do dobrego - odezwał się nieco zamyślonym głosem. - Gdy przyjeżdżacie do nas, oczekujemy, że będziecie mówili po niemiecku. Bo przecież to wy przyjeżdżacie. Natomiast gdy odwiedzamy Szczecin, uważamy za normalne, że sprzedawca w sklepie czy pracownik stacji benzynowej posługują się naszą mową. - Czyli to my, Polacy, jesteśmy winni waszej niechęci do poznania języka sąsiadów? - Beata spojrzała zaskoczona i nieco zirytowana. - Raczej przyzwyczailiście nas do tego, że wiele z siebie dajecie. Dlatego tak chętnie zatrudniamy was i wynajmujemy jako specjalistów. W Ueckermünde jest szpital, w którym prawie połowa zatrudnionego personelu to Polacy lub obywatele krajów wschodnich. Wiemy, że poważnie podchodzicie do obowiązków i powierzonych zadań. - Nie wszyscy tacy są - powiedziała, przypominając sobie opinie o rodakach, jakie wyczytała na forum polonijnym. Sama miała epizod pracy w Niemczech. Pierwszy zakład szwalniczy, w którym została zatrudniona, podpisał umowę na serię ubrań z firmą we Frankfurcie. Część polskiej załogi, w tym ona, przez dwa miesiące pracowała u zachodniego pracodawcy. Wtedy zauważyła przekrojowość polonijnego społeczeństwa. - W każdym narodzie jest różnorodność - odparł Andreas. - Po prostu trzeba umieć wybrać towarzystwo dla siebie. A Polacy za granicą, podobnie jak Niemcy, bardzo często łapią się pierwszego lepszego kontaktu, bo są złaknieni przebywania z rodakami. - Obczyzna powinna zbliżać... a widzę, że w większości dzieli - powiedziała Beata cicho. - Jeżeli trafi się na odpowiednich ludzi, to nie ma problemów - odezwał się Niemiec. - Wcześniej zatrudniałem do pomocy przy rodzicach dwie Polki. Tylko przez tydzień był spokój. Po tym czasie jakby piorun w nie strzelił. Nie było dnia, by czegoś przeciwko sobie nie mówiły. Jedna chciała wypadać lepiej niż druga. Donosiły na siebie i dokuczały. Próbowałem być rozjemcą, ale w końcu ile można! Skoro nie ma woli zrozumienia po żadnej ze stron, to zwolniłem obie. Na ich miejsce jest pani. - A jeżeli i ja was rozczaruję? - spytała. - Nie ukrywam, że muszę się z tym liczyć - odparł poważnie. - Dlatego tak istotne jest przedstawienie oczekiwań. Obopólne. Mam nadzieję, że jutro to wszystko zrobimy. Dochodzi czternasta. Za dwie godziny będzie ciemno. Chciałbym pokazać pani miasteczko. Właśnie mijamy granicę. Jedynym dowodem tego były dwa słupy, jeden pomalowany w barwy polskiej flagi, drugi - niemieckiej. Zmieniły się także słupki drogowe oznaczające odległość. Z biało-czerwonych przeszły w biało-czarne. Poza tym wszystko wyglądało tak samo. Kilka chwil później minęli służby celne wypatrujące samochodów przez lornetkę. Beata zadrżała. - Proszę się nie obawiać - uspokoił ją Andreas. - Zatrzymują tylko samochody z polską rejestracją. W dodatku te kontrole są sporadyczne, głównie w weekendy. Beata z zaciekawieniem oglądała mijane miejscowości. Hintersee, Gegensee, Ahlbeck były niewielkimi wioskami. Przykuwały wzrok zadbane domostwa, przygotowane do zimy ogródki, uporządkowane obejścia. Zupełnie jakby każdego dnia ich mieszkańcy coś przy domach robili. Sporadycznie wisiały jeszcze pozostałości bożonarodzeniowych dekoracji. Beata była zaskoczona. W Polsce praktycznie wszystkie budynki były przystrojone i oświetlone. Był trzeci stycznia, okres świąteczny. Za kilka dni przypada święto Trzech Króli. Przejeżdżając przez ziemię niemiecką, miała wrażenie, jakby Boże Narodzenie było tutaj dawno temu. Chociaż... ona także nie miała udanych świąt. - Wjeżdżamy do Ueckermünde. - Usłyszała głos Andreasa wyrywający ją z zamyślenia. - Pojedziemy najpierw na lewo. Po chwili droga z szerokiej przeszła w węższą i brukowaną. - Dokładnie miasteczko chciałbym pokazać jutro. Ułatwi to sprawę, gdy trzeba będzie zawieźć rodziców do lekarza czy na terapię. Dzisiaj robię to pobieżnie. Tutaj mamy plażę. Latem Zalew Szczeciński wypełniony jest jachtami. Zimą wszystkie są pochowane do hangarów lub na posesjach właścicieli. Jedźmy dalej. - Zawrócił samochodem i pojechali tą samą drogą, którą dopiero przebyli. Dotarli do niewielkiego ronda. - W naszym miasteczku są tylko trzy - powiedział, jakby odgadując jej myśli. - W zupełności wystarczają, aby ruch był płynny. Rozglądała się. Przejechali przez most, przed którym umieszczono znak informujący, że pod nim płynie Wkra. Objechali drugie rondo, a po jakichś stu metrach - trzecie. Z niego Andreas skręcił na prawo. - A to nasz rynek, ratusz i kilka kamieniczek - wyjaśnił. Na środku placu stała ogromna choinka pozbawiona już światełek. Pewnie służby porządkowe niedługo się nią zajmą. Okalające plac budynki były naprawdę piękne i zachowały zabytkowy charakter. Chwilę później mijali ogromny, zbudowany z czerwonej cegły kościół ze strzelistymi wieżami. - Ewangelicki. Ale gdyby pani chciała katolicki, to też jest. Malutki, ale czynny. Beata nie wiedziała, czy chce. Nie odpowiedziała. Jednokierunkową ulicą objechali starówkę i wracali tą samą drogą. Na rondzie skierowali się jednak prosto. - Jedziemy już do domu. - Andreas z niepokojem zerknął na zegarek. - Proszę spojrzeć na lewo. - Mijali budynek, wokół którego roiło się od plakatów i zdjęć zwierząt. - To małe zoo. Największa lokalna atrakcja. Każdego roku przyjeżdża tu kilka tysięcy Niemców i Polaków ze Szczecina oraz okolicznych miejscowości - dodał. - A nasz dom jest tutaj. Powoli wjechał na podwórze ostatniego domostwa po prawej stronie. Samochód zaparkował pod wiatą. Pasażerka była przejęta. - Zapraszam. Pokażę pani siedzibę. - Chwycił jej plecak i ruszył w stronę niewielkiego domku, jakby murowanej altany stojącej obok głównego budynku. - Latem udostępniamy go turystom lub przyjaciołom. Od teraz służy pani. Ciekawie rozglądała się po ładnie umeblowanym wnętrzu. Pokój, kuchnia wyposażona w najpotrzebniejsze sprzęty, a w łazience dodatkowy kaloryfer, gdyby było jej zimno. - Na biurku pod oknem stoi komputer, z którego może pani korzystać. Ma internet, Skype i to wszystko, co jest potrzebne do kontaktu z najbliższymi. W szufladzie jest telefon komórkowy, niestety starszego typu. Włożyłem do aparatu niemiecką kartę. Proszę w razie potrzeby korzystać. Postawił bagaż obok łóżka. Polka spojrzała z wdzięcznością. - Przyjdę za pół godziny i razem pójdziemy do rodziców, tymczasem może się pani odświeżyć po podróży. Teraz muszę sprawdzić, jak mama i tata sprawowali się podczas mojej nieobecności. Mężczyzna wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Beata była mile zaskoczona jego opiekuńczością i miała nadzieję, że nie jest ona na pokaz. Mimo że droga upłynęła im na niezwykle miłej konwersacji, to gdzieś tam na dnie serca czaiła się nieufność, czy przypadkiem nie jest to wyreżyserowany spektakl na jej użytek. Skąd ten mężczyzna wie tyle o Polkach? Nie miała jednak czasu, by ten problem zgłębiać. Zajęła się rozpakowywaniem plecaka i powierzchownym układaniem rzeczy w szafkach. Potem sięgnęła po telefon, by odnaleźć dostępne sieci. Łudziła się, że będzie tu zasięg - choćby słaby - polskiego operatora, ale nadzieje okazały się płonne. Gdy w końcu połączyła się z niemiecką siecią, przez chwilę wpatrywała się w ekran komórki. Liczyła, że Marcin odpisze na jej wiadomość choćby jednym zdaniem. Kiedy dziesięć minut później do drzwi pukał Andreas, powiadomienia nadal nie było. Altankę opuszczała nie tyle zdenerwowana, ile ogromnie rozczarowana. Rozdział 2 Beata po cichu weszła do domu starszych państwa. Pracowała tutaj od dwóch tygodni i zdążyła się zorientować, że Frau Petra uwielbia wstawać o świcie. Podobno to nawyk jeszcze z czasów, kiedy była aktywna zawodowo. Przez wiele lat zatrudniano ją w piekarni. Musiała budzić się około trzeciej, by zdążyć na poranną zmianę. Syn opowiadał, że matka ma najprawdopodobniej wbudowany zegar wewnętrzny i nie jest w stanie go przestawić. Za to bardzo wcześnie chodziła spać. Beata miała spokój ze starszą panią już o dziewiętnastej każdego wieczoru. Jej mąż kładł się do łóżka godzinę później. Frau Petra nie spała. Siedziała już przy kuchennym stole. Gdy Beata stanęła w drzwiach, gospodyni spojrzała na wiszący nad nimi zegar. Wskazywał siódmą. - Dzień dobry! Chyba się nie spóźniłam? - spytała opiekunka drżącym głosem, choć Andreas uprzedzał ją, że ma nie zwracać uwagi na dziwactwo matki. Kobieta nie odpowiedziała, wpatrując się w okno. Powoli jaśniało. Polka podeszła do kuchennej szafki i wyciągnęła produkty niezbędne do przygotowania śniadania. Nastawiła kawę. Bez niej nie mógł odbyć się poranny posiłek. Po chwili w całym pomieszczeniu pachniało aromatycznym napojem. Z łazienki dochodziły odgłosy mycia. Herr Manfred też już wstał. Starsi państwo śniadanie jedli zawsze kwadrans po siódmej. Beata nałożyła do dwóch szklanych miseczek niewielkie porcje musli i zalała ciepłym mlekiem. - Dzień dobry, młoda damo - odezwał się Niemiec wesołym głosem, wchodząc do kuchni. - Dobrze spałaś? - Dzień dobry. Wspaniale! - Beata uśmiechnęła się do podopiecznego. Każdego ranka czekał ją ten sam zestaw kurtuazyjnych pytań. Mężczyzna nie oczekiwał odpowiedzi. Cieszyło go samo zagadanie do opiekunki. Gospodarze po chwili pochłonięci byli posiłkiem. Beata postawiła dwa talerze. Położyła na każdym z nich wyciągniętą z piekarnika ciepłą bułkę, kilka plasterków salami i sera, jajko na twardo oraz rzodkiewki. W pierwszym tygodniu pracy wystawiała z lodówki wszystko, starając się, by posiłek był jak najbardziej urozmaicony. Po kilku dniach okazało się, że jest to niepotrzebne. Starsi państwo mieli swoje upodobania, a w zasadzenie śniadaniową monotonię. Przystosowała się zatem do ich próśb. W ogóle była zaskoczona, że lodówkę mają wypełnioną w zaledwie czwartej części, a nie w całości. Starsze osoby mają tendencje do chomikowania. Andreas stwierdził, że zbyt duża ilość jedzenia się psuje i trzeba je wyrzucać. Domownicy woleli mieć mniej i tylko to, co naprawdę zjedzą. Beata nalała kawy do trzech kubków i usiadła przy stole, by wspólnie się posilić. - Dzisiaj piątek - zagaiła rozmowę. - Lekarz był wczoraj, a fizjoterapeuta będzie dopiero w poniedziałek. Muszę podjechać do apteki i zrealizować receptę Frau Petry. Herr Manfred popatrzył na nią tak, jak za pierwszym razem, gdy w ten sposób zwróciła się do jego żony. Beata była pewna, że po zwrocie Frau lub Herr może spokojnie dodać imię, jak w Polsce. Tutaj jednak po zwrocie grzecznościowym padało wyłącznie nazwisko. Jeżeli chciała usłyszeć swoje imię, musiała pozwolić na mówienie do siebie na ty. Inaczej była Frau Wójcik. Ciężko było wypowiedzieć to nazwisko staruszkom. Przystała, by mówili do niej bezpośrednio, choć często zmieniali Beata na niemieckie Beate. Ona sama jednak nie potrafiła mówić do obojga po nazwisku. Wydawało się to ta pozbawione uczuć. Jakby urzędnik mówił do petenta, a nie opiekunka do dwójki staruszków. Dla niej byli Frau Petrą i Herr Manfredem. - Proszę pamiętać, że dzisiaj apteka jest otwarta krócej - powiedział gospodarz. Skinęła głową. Tydzień po przyjeździe popełniła gafę. Andreas obiecał, że każdą niedzielę będzie miała wolną. Na ostatni dzień tygodnia zaplanowała większe zakupy, bo w tygodniu ciężko jej było wyrwać się choćby po drobne sprawunki. A tu niespodzianka! Wszystkie sklepy w Niemczech są w niedzielę zamknięte! - Macie ochotę na coś z marketu? Zakupy robił im syn, który mieszkał z rodzicami. Część domu należała do niego. Sprowadził się tu po rozwodzie. Był geodetą. Pracował od rana do wieczora. Soboty miał wolne, ale wtedy zawsze było coś do zrobienia przy staruszkach. Zaopatrzeniem zajmował się raz w tygodniu, wczesnym sobotnim rankiem. - Petra, chcesz coś? - Mąż zwrócił się do żony. Kobieta nie wypowiedziała dzisiaj jeszcze ani jednego słowa, chowając się w swoim świecie. To jej się bardzo często zdarzało. Początkowo Beata myślała, że Frau Petra nie może przyzwyczaić się do niej i dlatego milczy, lecz ona po prostu taka była. Choroba postępowała każdego dnia. W dodatku podopieczna fizycznie słabła w oczach. Beata wiedziała o jej chorym sercu, problemach z krążeniem i atakach duszności, ale póki co nic złego się nie wydarzyło. Spacerowała ze starszą parą po najbliższej okolicy każdego dnia. Zima przypominała tu raczej przedwiośnie, więc można było codziennie wyjść na godzinę. Dłuższej wędrówki żadne z nich by nie wytrzymało. A już na pewno nie kobieta. Teraz też zamiast odpowiedzieć, po prostu pokręciła głową i wróciła do śniadania. Beatę ucieszył brak zachcianek. Nie musiała ze staruszkami iść do supermarketu. Kwadrans później sprzątała po posiłku. Najpierw jednak posadziła Frau Petrę w fotelu. Kobieta zazwyczaj ucinała sobie kilkuminutową drzemkę po jedzeniu. Podopieczna robiła przy sobie wszystko sama, tylko trzeba było o niektórych rzeczach przypomnieć, jak choćby o skorzystaniu z toalety przed wyjściem na spacer. Na noc wkładała pieluchomajtki, bo zdarzało się, że podczas snu dochodziło do nieprzyjemnych wpadek. Trzy razy podczas dwutygodniowego pobytu Beata musiała przebierać zanieczyszczoną w nocy pościel. Frau Petra chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, co zrobiła. Może poprzedniczka Beaty zgadzała się na takie niespodzianki, ale ona wolała ich unikać. Opowiedziała o całej sytuacji Andreasowi, a on przyznał rację i kupili odpowiednie środki higieniczne. Opiekunka nie była pewna, czy Niemka ma świadomość noszenia nocnego zabezpieczenia. Beata przygotowywała jej specjalną bieliznę każdego wieczoru, lecz odnosiła wrażenie, że kobieta kompletnie nie kojarzy, co się wokół niej dzieje, a momenty świadomości są niezwykle krótkie. Frau Petra reagowała jedynie na słowa męża. Zmywarka cichutko szumiała. Polka zapisała na kartce leżącej na kuchennym parapecie kolejną pozycję: tabletki do prania. W opakowaniu zostały zaledwie trzy. To za mało. Z uznaniem patrzyła na system organizacyjny, jaki wprowadzono w tym domu. Następnego dnia po przyjeździe otrzymała plik kartek. Na każdej z nich było co innego. Na jednej znajdowała się rozpiska wszystkich leków i suplementów, które zażywali starsi państwo. Na drugiej był spis numerów i adresów lekarzy, aptek, urzędów i instytucji, z którymi kontakt może okazać się potrzebny. Na kolejnej lista tego, co gospodarze lubią jadać. Na dwóch kolejnych - jak ma wyglądać każdy dzień. Harmonogramy były szczegółowo rozpisane. Początkowo przeraziły Beatę, jednak po dwóch dniach czuła wdzięczność, że ma takie ściągi. Ogromnie ułatwiały jej pracę. Nie musiała co chwilę dzwonić do Andreasa, by dowiadywać się, co należy zrobić i dokąd jechać. Nawet wskazówki dojazdu w każde ważne miejsce opisał tak szczegółowo, że opierała się na nich w zupełności. Odcinki, jakie musiała pokonać, rozpisał z dokładnością do kilku metrów. - Petra prosiła, by dzisiaj zająć się aniołami. - Herr Manfred przypomniał sobie o zaleceniu żony. - Zrobimy to, gdy tylko się zbudzi - obiecała Beata. Poczuła dreszcz na wspomnienie kolekcji podopiecznej. Gdy po raz pierwszy weszła do pokoju wypełnionego aniołami, nie wiedziała, gdzie podziać wzrok. To było małe pomieszczenie z jednym oknem. Wszystkie ściany zastawione były regałami. Pośrodku pokoju znajdował się niewielki okrągły stoliczek przykryty koronkowym obrusem, a przy nim stał fotel. Na meblach roiło się od aniołów. Były ich tysiące! Duże i malutkie, większość z dwoma skrzydłami, pojedyncze z jednym, wykonane z drewna, ze szkła, z kamienia, z muszelek, z papieru, z masy sol Praktycznie z każdego dostępnego materiału. I wszystkie śliczne! Frau Petra dodatkowo nazwała półki od poszczególnych grup aniołów. Beata w dzieciństwie często odwiedzała kościół, właściwie uciekając do niego przed ojcem i awanturami w domu. Lubiła się modlić do swojego Anioła Stróża, nie miała jednak pojęcia, że jest tyle rodzajów skrzydlatych postaci! Dopiero teraz, przebywając w domu podopiecznych, dowiedziała się o nich. Na jednym regale stały serafiny, na drugim cherubiny, kolejne półki należały do tronów, dominions, virtuos, aniołów potęgi i mocy, dalsze do pryncypałów, oczyszczających i archaniołów. Dopiero gdy bliżej się przyjrzała, zauważyła delikatne różnice pomiędzy poszczególnymi rodzajami. Frau Petra szczególnie upodobała sobie jedną ze skrzydlatych postaci. Figurki archanioła Gabriela zajmowały jeden cały regał. Beata nie mogła dowiedzieć się od podopiecznej, dlaczego akurat ta postać zajmuje szczególne miejsce, a Herr Manfreda nie chciała wypytywać. Sprawdziła w internecie wiadomości o Gabrielu. To on zwiastował Maryi narodzenie Jezusa. Zgodnie z tradycją chrześcijańską zaliczany jest do grona siedmiu archaniołów o szczególnym znaczeniu. W Biblii występuje pod postacią męską. Jego rolą było sprawowanie opieki nad rajem. Prawie wszystkie figurki archanioła Gabriela, jakie posiadała w swojej kolekcji Frau Petra, przedstawiane były z wielką miedzianą trąbą. To on ma zadąć w róg, zapowiadając drugie przyjście Chrystusa. Beata już się zorientowała, że jej podopieczni nie byli osobami wierzącymi, tym bardziej dziwiła ta kolekcja. - Moja żona twierdzi, że anioły to dobrzy ludzie. Tacy, którzy patrzą na świat przez pryzmat drugiego człowieka, a nie koncentrują się na sobie. Nie ma to nic wspólnego z jakimkolwiek Bogiem. W życiu spotkaliśmy wielu porządnych ateistów, natomiast rozczarowały nas osoby, które regularnie uczestniczyły w katolickich czy ewangelickich nabożeństwach. Opiekunka nie skomentowała. Starała się nie wdawać w dysputy polityczne czy religijne. Nie lubiła tego. Rozegrała z Herr Manfredem partyjkę warcabów, a potem usadowiła go wygodnie w fotelu, kładąc na kolanach krzyżówki, które starszy pan uwielbiał rozwiązywać. Gdy wróciła do sypialni podopiecznej, ta już nie spała. Beata pomogła jej wstać. Najpierw poszły do łazienki, a później ruszyły do pokoju aniołów. Nazwa pasowała do tego pomieszczenia jak ulał. Ledwo przekroczyły próg, a twarz Frau Petry się rozjaśniła. Opiekunka z przyjemnością obserwowała, jak staruszka zaczyna się żwawiej ruszać, krążąc wśród figurek. Witrynki były oszklone, więc do środka nie dostawał się kurz. Trzeba było oczyścić to wszystko, co stało na zewnątrz. Godzinę spędziły wśród aniołów. Frau Petra jakby odzyskała werwę. Podchodziła do mebli, otwierała drzwiczki, wyciągała niektóre figurki, dotykała, czerpiąc od nich energię. Uśmiechała się pod nosem, mówiła jakieś pojedyncze słowa. Beata myślała, że kierowane są do niej. Podopieczna ucichła, gdy poprosiła ją o powtórzenie. Gdy tylko wyszły z pomieszczenia, Niemka zaczęła zachowywać się jak wcześniej. Zgarbiła się jeszcze bardziej, ramiona jej opadły i powłóczyła nogami. Zupełnie jakby chęć do życia została za zamkniętymi drzwiami. Beata przez chwilę pomyślała, że warto byłoby częściej odwiedzać pokój aniołów. Jednak nie było na to czasu. Starsi państwo mieli tak zorganizowane dni, że ciężko było zaplanować coś dodatkowego. - Zrobię herbatę i podam owoce. - Beata nauczyła się opowiadać o każdej wykonywanej czynności. Pomagało jej to w utrwalaniu języka niemieckiego i przerywało panującą w domu ciszę. Od czasu do czasu słychać było skrobanie ołówka po książeczce z krzyżówkami - Herr Manfred wpisywał wszystkie hasła ołówkiem, by w razie błędu móc je wygumkować. Nie lubił pomazanych stron czy wykreśleń. W pojemniku na prasę miał kilka wypełnionych zeszytów z krzyżówkami. Mimo że były bezużyteczne, nie pozwalał ich wyrzucić. Zadowolony dokończył wpisywanie słowa i usiadł do stołu. Z apetytem zajadał podsunięte przez Beatę smakołyki. Jego żona znowu gdzieś błądziła myślami. Chyba nawet nie zorientowała się, że opiekunka włożyła jej do ręki banana i od czasu do czasu podsuwała dłoń podopiecznej do ust, by ta ugryzła owoc. Zastanawiała się, o czym Niemka myśli. Wpatrywała się w ogołocone z liści drzewo rosnące na wprost okna. Stała pod nim drewniana ławeczka. Wiosną i latem na pewno można tam znaleźć cudowny cień chroniący przed słońcem i spiekotą, teraz jednak widok nie należał do najprzyjemniejszych. W ogóle ciężko było uwierzyć, że to zima. Temperatura wynosiła plus pięć stopni, a nocą spadała do dwóch poniżej zera. Często padał deszcz, a zasnuwające niebo ciężkie szare chmury sprawiały wrażenie, jakby ciągle była noc lub późny wieczór. Podobno tak właśnie wyglądają zimy nad Zalewem Szczecińskim. Zupełnie inne niż te na Mazowszu, skąd zdecydowanie bliżej do wschodniej granicy Polski i ostrzejszego klimatu. Tam śnieg leżał od połowy grudnia do końca lutego, zamieniając stolicę w brudne miasto. Na pograniczu polsko-niemieckim przynajmniej nie było widać tego brzydactwa. Beata zastanawiała się, co takiego przykuwa uwagę Niemki. Może przypomina sobie miłe chwile spędzone na tej ławeczce? Pewnie kiedyś dość często siadywała na niej ze swoim mężem. Z zamyślenia wyrwał Beatę dźwięk telefonu. - Proszę odebrać. - Herr Mafred nawet nie podniósł głowy znad krzyżówek. - Hallo! - rzuciła do słuchawki. Z ulgą usłyszała głos Andreasa po drugiej stronie. Zawsze się denerwowała, gdy ktoś dzwonił. Obawiała się zniekształconej mowy, jak to zwykle bywa w telefonicznych rozmowach ze starszymi ludźmi. - Będziesz po południu w domu? Pomiędzy czternastą a piętnastą? Kilka dni temu zaczęli mówić do siebie po imieniu. Byli w zbliżonym wieku, więc tak wygodniej im się porozumiewało. Każdego wieczoru siadywali razem do oglądania wiadomości, a Beata opowiadała, jak minął dzień z jego rodzicami. Czasami zgadzała się na lampkę wina przed snem. O dwudziestej starała się być jednak u siebie. Imponowała jej inteligencja Andreasa i celność oceniania polityki. Ta dziedzina nigdy nie interesowała Marcina, a przynajmniej takie wrażenie odnosiła. Ich popołudniowo-wieczorna komunikacja ograniczała się do krótkich zdań o tym, co działo się w pracy, lub dotyczyła rodziny. Po godzinie osiemnastej zamierała prawie zupełnie. Chociaż... kiedyś tak nie było. Beata przypomniała sobie męża z początków ich związku. Interesował się wtedy turystyką górską, robił piękne zdjęcia przyrody - niektóre z nich zyskiwały uznanie w konkursach. Z czasem jednak, a właściwie wraz z narodzinami dzieci, zapał do własnych pasji osłabł, zastąpiony codzienną rutyną i obowiązkami. Wszystko powinno powrócić na normalne tory wraz z dorastaniem potomstwa, ale tak się nie stało. Właściwie dlaczego? - Powinnam być w domu - odpowiedziała ostrożnie, robiąc w głowie przegląd myśli, czy jednak nie musi ze starszym małżeństwem gdzieś wyjechać. Nie, był piątek, zatem żadne wyjazdy nie wchodziły w rachubę. Wyskoczy tylko do apteki podczas ich poobiedniej drzemki. - Po czternastej podjedzie pewien mężczyzna. Polak - tłumaczył Andreas. - Byłem z nim umówiony na jutro, ale przełożył przyjazd. Będziesz musiała odebrać od niego kartony z rzeczami. - To dostawca? - Nie. Prowadzi własną działalność w Niemczech. Remontuje mieszkania na zlecenie, głównie po osobach, które niedawno zmarły. Pracuje w Berlinie. Przywozi mi czasami ciekawe eksponaty. - Kradnie je?! - W głosie Beaty pobrzmiewał strach. Andreas się roześmiał. - Nie. Zazwyczaj starsi ludzie to nałogowi zbieracze, co zresztą widzisz po moich rodzicach. Rodziny proszą Polaka, by pozbył się wszystkich staroci z mieszkania. Wtedy wysyła fotografie różnych przedmiotów do mnie, a ja podejmuję decyzję, czy chcę coś, czy nie. Odetchnęła po cichu. - Prosiłem, by zostawił wszystko w rogu garażu. Pewnie część rzeczy wymaga wyczyszczenia. Muszę też wszystko przejrzeć. Beata zerknęła na zegar. Za kwadrans dwunasta. Wyciągnęła z lodówki zupę przygotowaną poprzedniego dnia i postawiła na płycie, by się zagrzała. Gulaschsuppe - zupa gulaszowa. Podniosła pokrywkę, zamieszała potrawę i z przyjemnością wciągnęła zapach smażonego na oliwie wołowego mięsa. Przez kwadrans rumieniła je z każdej strony, dodając drobno pokrojoną cebulkę, pociętą w paseczki paprykę i posypując wszystko czerwoną papryką w proszku. Później zalała danie bulionem i gotowała na niewielkim ogniu przez godzinę, od czasu do czasu dorzucając przyprawy: sól, czarny pieprz, kminek i majeranek. Zastanawiała się, czy taka potrawa smakowałaby jej rodzinie przyzwyczajonej do tradycyjnej kuchni polskiej. Na dwoje babka wróżyła. Na pewno dzieci kręciłyby nosami, że danie nie jest zabielone. A w tej zupie nabiał był zbędny! Była tak gęsta, że można łyżkę postawić. Jej podopieczni już na początku poprosili, by nie dodawała śmietany do potraw. Nie lubili tego. Po kilku dniach prób i wieczornego podczytywania bloga dla opiekunek w Niemczech Beata załapała, w czym rzecz. Absolutnie nie sugerować się swoimi smakami! Niemcy nie zjedzą zupy ogórkowej, rzadko sięgną po pomidorową czy żurek, natomiast raz na jakiś czas będą się delektować grochową z zielonego groszku, dyniową, porową, szparagową czy kartoflanką z boczkiem. O ile w kuchni polskiej zupy są podstawą, to w niemieckiej niekoniecznie. Dania główne różniły się od tych serwowanych w Polsce. Na stole u Beaty często królowały kotlety schabowe, żeberka, karkówka, szynka pieczona i drób, do tego podawała najróżniejsze surówki. Nieco się wystraszyła, gdy drugiego dnia pobytu Frau Petra zażyczyła sobie Maultaschen. Cały wieczór spędziła na poszukiwaniach w zasobach internetu, co to takiego. Okazało się, że to kwadratowe pierogi z ciasta makaronowego wypełnione zazwyczaj nadzieniem mięsnym. Farsz mógł być z mięsa mielonego, pieczonej kiełbasy cielęcej, szpinaku i pietruszki. Według legendy pierogi te zostały wymyślone przez cystersów z Maulbronn, którzy nie chcieli rezygnować z mięsa w czasie postu. Beata wyczytała, że do nadzienia można było dodać także szparagi, marchewkę lub ziemniaki. Gdy zaserwowała swoją wersję potrawy, z obawą czekała na reakcję. Frau Petra nie powiedziała wtedy nic. Znowu miała dzień, w którym nawet nie kojarzyła, co je. Natomiast jej mężowi smakowało wszystko. Podobnie było z Königsberger Klopse, czyli z klopsami po królewiecku. Podobno zostały one wymyślone przez kucharkę kupca, który spopularyzował potrawę w regionie Królewca. Klopsy te przyrządzane są z cielęcego mięsa, bułki tartej, jajek i skórki cytrynowej. Tradycyjnie są podawane w sosie kaparowym, czasami z ziemniakami lub z ryżem. Nazwa sugerowała wykwintne danie, jednak potrawa okazała prosta w wykonaniu. Mimo wszystko Beata do cowieczornego ustalania menu na następny dzień podchodziła ze strachem, nie wierząc we własne siły. I choć po jedzeniu znosiła puste talerze ze stołu, nadal czuła się niepewnie. Podobnie było tym razem. Starsze małżeństwo zasiadło z apetytem do zupy gulaszowej. Nic nie mówili, dawały się jednak słyszeć odgłosy zadowolenia: mlaskanie i siorbanie. Polka i do tego musiała się przyzwyczaić. W jej domu takie zachowanie było niedopuszczalne, gdyż świadczyłoby o braku kultury. Tutaj jednak okazało się normalne. Bardzo często zdarzało się, że Herr Manfred siarczyście odbił po zjedzeniu solidnego posiłku. Zawstydzał tym opiekunkę, nie zdając sobie z tego sprawy. Kwadrans później zbierała talerze i pomagała małżeństwu udać się do sypialni. Po chwili mogła na piętnaście minut wyskoczyć do miasta. Nie potrzebowała więcej czasu na zrealizowanie recepty. Udało się jej zaparkować pod samym budynkiem apteki. Nie było kolejki. W drodze powrotnej zastanawiała się, czy nie zajechać na chwilę do sklepu, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Wiedziała, że nie może zostawić podopiecznych samych dłużej, niż to konieczne. Zresztą następnego dnia Andreas miał zrobić duże zakupy. Ona chciała po raz pierwszy wybrać się do leżących niedaleko granicy Polic i kupić kilka rzeczy dla siebie. W Ueckermünde nie mogła znaleźć odpowiedniej śmietany. Był produkt podobny do niej, ale zawierał dziesięć procent tłuszczu i smakował raczej jak jogurt. Nie było twarogu ani ulubionej kiełbasy krakowskiej. Gdy któregoś wieczoru Andreas przyglądał się, jak zagląda do lodówki w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na kolację i nie może znaleźć, zaproponował, żeby pojechała do Polski po rzeczy, które lubi. - Twoje poprzedniczki tak robiły - powiedział. - Raz w tygodniu jeździły do Polic i kupowały to, do czego były przyzwyczajone. Doskonale rozumiem, że nasza kuchnia nie musi wszystkim smakować. Beatę przerażała inna kwestia - bardzo rzadko prowadziła samochód. Jeżeli gdzieś się wybierali, to zawsze za kierownicą siadał Marcin. Ona była pasażerem. Prawo jazdy zrobiła zaledwie kilka lat temu, gdy okazało się, że czasami musi jechać na przymiarki do klienta, a szefowa nie może przebijać się po nią w korkach przez całą Warszawę. Jeździła wtedy z takim lękiem, że na miejsce docierała z dłońmi spoconymi ze strachu. Była pewna, że tutaj będzie podobnie. Po cichutku weszła do domu. Małżeństwo spało, nie zauważywszy, że jej nie ma. Po chwili usiadła w fotelu z kubkiem kawy. W głowie układała dalszy plan popołudnia. Gdy wstaną, przebierze pościel i nastawi pranie. Mieli suszarkę, więc do wieczora wszystko będzie można poukładać w szafach. O szesnastej przygotuje starszemu małżeństwu kawę i ciasto owocowe. Nie wymagali, by piekła. Andreas kupował mrożone i już poporcjowane desery. Wygodnie było wyciągać kawałki z kartonika, tylko smak według Beaty pozostawiał wiele do życzenia. Jeszcze raz zerknęła na czasomierz. Powinni pospać jakieś pół godziny. Postanowiła, że włączy komputer i sprawdzi przepis na makaron z sosem serowym, który miała przygotować na jutro. Sos zrobiłaby przed wyjazdem do Polic. W weekendy Andreas wręcz nakazywał jej odpoczynek poza miejscem pracy. Pokazywał na mapce, gdzie może się udać na wycieczkę, co zobaczyć, dokąd pojechać rowerem. Mimo drugiej połowy stycznia można było wyruszać rowerem. W garażu stała stara damka, z której kobieta korzystała. Beata wyciągnęła z szuflady kartkę, by zanotować przepis. Nie zdążyła jeszcze uruchomić komputera, gdy kątem oka zauważyła zatrzymujący się przy bramie dostawczy samochód. Kierowca zatrąbił. Wyskoczyła z domu, nie narzucając niczego na siebie, aby go uciszyć. Machała ręką i kładła palec na ustach, żeby mężczyzna przestał. Zrozumiał. - Po co pan trąbi? - zbeształa go, gdy dotarła do bramki. - O tej porze obowiązuje cisza dzienna. Rzeczywiście. To też była nowość, do której musiała się przyzwyczaić. Każdego dnia między trzynastą a piętnastą nie można było zakłócać spokoju, odkurzać, używać wiertła, prowadzić prac budowlanych. Co prawda Andreas z rodzicami mieszkali w domku jednorodzinnym na uboczu miasteczka, ale stosowali się do zasad. Podobnie było z pracownikami niedalekiej budowy, którzy przerywali pracę na dwie godziny i wracali do zajęć dopiero po zakończeniu ciszy. - Zapomniałem! - Z auta wyskoczył korpulentny pięćdziesięciolatek. - Zmęczony jestem. Jadę z zachodnich Niemiec od rana. Już chciałbym być po polskiej stronie. Przepraszam. Nie był zaskoczony, że Beata jest jego rodaczką. Być może Andreas go uprzedził. - Mam trzy kartony. - Mężczyzna otworzył tylne drzwi dostawczaka. - Gdzie je zanieść? - Do garażu. - Wskazała ręką. Kartony były zaklejone taśmą. Polak ostrożnie przenosił je do środka. - Proszę powiedzieć Andreasowi, żeby dał mi znać, co mu odpowiada - dodał, wsiadając do auta. - Jasne. Mężczyzna rzucił szybkie ,,do widzenia" i pospiesznie odjechał. Beata spojrzała w okno sypialni starszego małżeństwa. Dostrzegła ruch za firanką, westchnęła i stwierdziła, że najwyższa pora wracać do obowiązków. Kiedy weszła do domu, po przedpokoju już krążył Herr Manfred. Wstał pierwszy. Opiekunka przygotowywała kawę, gdy w drzwiach stanęła jego żona. Rozglądała się po kuchni, jakby widziała ją po raz pierwszy. Beata podeszła do Niemki, wzięła ją za rękę i podprowadziła do stołu, pomagając usiąść. Postawiła przed małżeństwem kubki z parującą kawą i nałożyła na talerzyki po kawałku ciasta. Za oknem się ściemniało. To był kolejny dzień z ciężkimi chmurami kompletnie zasnuwającymi niebo. Odkąd tu zamieszkała, widziała słońce może ze trzy razy. Szybko zjadła swoją porcję i poszła do sypialni, by zająć się przebieraniem pościeli. Przyjazd tego Polaka nieco pozmieniał jej plany. Martwiła się, czy ze wszystkim zdąży. Nastawiała pralkę, gdy na podwórze wjechał samochód Andreasa. No tak, piątek! Tego dnia kończył pracę wcześniej. Po chwili mężczyzna stanął w drzwiach, witając się z rodzicami. - Dla mnie to przywiozłeś? - Herr Manfred wskazał na butelkę z białym winem, którą trzymał syn. - Nie wiem, co na to moja opiekunka. - Mrugnął okiem do stojącej w drzwiach Beaty. - Pozwoli? - Nie lubisz wina - odezwał się Andreas. - Masz rację. Właśnie dlatego nalałem sobie kieliszek nalewki - odparł starszy pan. - Słucham?! - Beata spojrzała zaskoczona. - To ja na chwilę tylko wyszłam z kuchni, a Nie dokończyła, bo przerwał jej Herr Manfred. - Złość piękności szkodzi! - Wybuchnął gromkim śmiechem. - Odrobina nalewki jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Nie będzie też miała wpływu na moje leki. Szybciej po niej zasnę, a wy posiedzicie sobie przy winie. Odwrócił się i poszedł w kierunku salonu. Nie zdążyła nic odpowiedzieć, zmuszona zająć się Frau Petrą. Posadziła kobietę przed telewizorem i włączyła jej ulubiony serial, który podopieczna codziennie oglądała. - Chyba nie masz nic przeciwko wieczornemu winku? - Do kuchni wszedł Andreas. Beata sprzątała po podwieczorku. - Jadłeś coś dzisiaj? - odpowiedziała pytaniem. - Nie, ale zaraz coś sobie wezmę z lodówki. Zazwyczaj jadł w pracy. W piątki jednak rezygnował z posiłku, by wcześniej być w domu. - Siadaj - poleciła. - Została jeszcze zupa gulaszowa. Nim zdążył odpowiedzieć, postawiła ją na kuchennej płycie. Po chwili aromatyczny zapach rozchodził się po całej kuchni. - Cudownie pachnie! - pochwalił Andreas. - Zjesz ze mną? - Jadłam obiad z twoimi rodzicami. Nie wsunę drugiej porcji. - Przesadzasz. Przyznaj się, że obsesyjnie dbasz o linię. - Roześmiał się, lustrując ją spojrzeniem od góry do dołu, jakby chciał doszukać się fałdek i niedoskonałości. Widząc to, bezwiednie przejechała dłonią po płaskim brzuchu. Gdy podniosła głowę, napotkała rozbawione spojrzenie mężczyzny. - Trochę zjem. - Postanowiła, że nie da mu satysfakcji. Już wyciągała z szafki naczynie dla siebie, gdy zaprotestował: - Nałożyłaś mi zdecydowanie za dużo. Zjemy z jednego talerza. Weź łyżkę i usiądź naprzeciwko mnie. Spojrzała zaskoczona, ale przystała na tę propozycję. Z Marcinem nigdy by sobie na to nie pozwoliła. Mąż przywiązywał ogromną wagę do estetyki posiłków. Nawet jeśli na obiad była zupa, to głęboki talerz musiał stać na dużym płaskim, a obok powinny leżeć rozłożone wszystkie sztućce, choć wiadomo było, że użyta zostanie jedynie łyżka. Beata usiadła naprzeciwko towarzysza i pochyliła się nad postawionym pośrodku stołu posiłkiem. Przez chwilę jedli w całkowitym milczeniu, każde pochłonięte swoimi myślami. W pewnym momencie zbyt mocno pochylili się nad zupą i zderzyli głowami. - Aua! - wyrwało się Beacie, choć była tak samo winna. - Poczekaj, rozsmaruję bolące miejsce, żeby nie było guza. - Andreas odłożył łyżkę i delikatnie dotknął skóry na czole kobiety. Powoli kręcił kciukiem kółka, zataczając coraz większe kręgi. Po chwili jego dłoń znalazła się w pobliżu ucha Beaty. Poczuła, że musi to natychmiast przerwać. - Dziękuję, już zjadłam. - Wstała dość nerwowo, nie patrząc mężczyźnie w oczy. Bała się, że Andreas się zorientuje, iż ten dotyk był dla niej przyjemnością. - Podam leki twoim rodzicom. Podeszła do kuchennego blatu, odwracając się do towarzysza plecami. Nie mógł widzieć, jak mocno drżały jej ręce, gdy nalewała wodę do szklanki. Po chwili wyszła z kuchni. Starała się skoncentrować na podopiecznych i uspokajała samą siebie, że to był dotyk kompletnie bez znaczenia. Frau Petra skutecznie odciągnęła jej uwagę od wszystkiego. Tego wieczoru postanowiła zbuntować się i nie miała ochoty brać lekarstw. Dopiero po kwadransie udało się przekonać staruszkę, że to dla jej dobra. Właściwie zrobił to jej mąż, który wmówił żonie, że on łyka te same witaminy, i obiecał, że razem pójdą spać. - I tak jestem zmęczony. - Mrugnął do opiekunki. Zwykle chodził spać nieco później, po obejrzeniu ulubionych programów w telewizji. - Dobranoc. Beata w sumie ucieszyła się, że ten wyczerpujący dzień ma się ku końcowi. Zaplanowała, że ogarnie salon starszych państwa, przygotuje im leki na jutro i będzie mogła umknąć do swojego azylu. Zerknęła na telefon. Nie kontaktowała się z mężem od dwóch dni. Ich komunikacja ograniczała się do esemesów. Marcin uważał, że połączenia są drogie i należy z nich korzystać tylko w wyjątkowych przypadkach. Dzisiaj taki był. Przynajmniej dla niej. Koniecznie, w tym momencie, pragnęła usłyszeć głos męża. - Halo. - Ktoś odebrał po czwartym sygnale. - Mamo, to ty? - odezwała się Beata zdumionym głosem. - No a kto? - burknęła teściowa oschle. - Gdzie jest Marcin? - Poszedł pod prysznic. Jest wyczerpany po całym dniu pracy. Wrócił do domu wykończony, a nawet obiad na niego nie czekał. - Przecież zawsze jadł w zakładowej stołówce! - Od kilku dni tego nie robi, bo zatruł się tamtejszym jedzeniem. Nie wiedziałaś o tym? Co z ciebie za żona! Beata pominęła te słowa milczeniem. - Proszę tylko przekazać Marcinowi, że dzwoniłam - dodała po chwili oficjalnym tonem. - Gdybyś tu była, nie musiałabym nic przekazywać - syknęła kobieta po drugiej stronie. - Matka i żona! Nawet nie potrafimy wymówić nazwy tej miejscowości, w której jesteś! Gdybyś tylko chciała, mogłabyś się zatrudnić tutaj w supermarkecie! Na każdym kroku są odpowiednie kursy! Ale nie, zachciało ci się wyjeżdżać w poszukiwaniu szczęścia! Porzuciłaś męża i dzieci! To ja muszę zastępować im matkę i żonę, gotować i karmić! Powinnam wypoczywać na emeryturze! Beata nie wiedziała, co odpowiedzieć na ten absurdalny atak. Teściowa była ich gościem kilka razy w tygodniu, zarówno zapowiedzianym, jak i nie. Zawsze miała dużo do powiedzenia, w lot wyłapywała coś do skrytykowania, obgadania, doradzenia, i tak w nieskończoność. Teraz robiła z siebie zastępczą żonę dla Marcina! - Dobranoc, mamo. - Beata starała się zakończyć rozmowę. Że też podkusiło ją telefonowanie! - Tylko na tyle cię stać? Nie zapytasz nawet, jak mojemu synowi minął dzień? Przyszedł wykończony, zjadł przygotowany przeze mnie rosół i galaretę, a teraz się myje. Pewnie za chwilę obejrzy wiadomości i pójdzie spać. Ale co to może ciebie obchodzić... - Kobieta zawiesiła głos, prowokując synową do odpowiedzi. - Obchodzi, mamo - odparła Beata z westchnieniem. - Dlatego dzwonię. Nie dodała, że Marcin mógł zrobić to samo. Mógł podnieść telefon i zadzwonić. Nie zrobił tego jednak. Od dwóch tygodni czekał na gest ze strony żony. To ona wysyłała mu wiadomość i oczekiwała odpowiedzi. To ona ciągle czekał - Przekażę mu, że dzwoniłaś - odezwała się teściowa łaskawie, choć ton głosu pozostał zimny. - Jeżeli będzie chciał, to oddzwoni. Beata podziękowała i z ulgą się rozłączyła. Była pewna, że dzisiejszego wieczoru nie ma co liczyć na telefon od Marcina. Zrobiło jej się przykro, a w głębi serca kołatały wyrzuty sumienia. Może rzeczywiście skoncentrowała się wyłącznie na sobie i przez to traci jej rodzina? Otarła łzę, która zebrała się pod powieką. - Puk, puk! - Usłyszała słowa i delikatne pukanie od strony drzwi. Zmusiła się do przywołania uśmiechu na twarz. - Wino czeka w salonie. - Przepraszam, ale raczej nie mam ochoty. Jestem zmęczona i położę się wcześniej spać. - Miała nadzieję, że ta wymówka poskutkuje. - Ale już rozlał - Mężczyzna wydawał się stropiony. - To tylko jeden kieliszek. Na więcej nie namawiam. Wstała z lekkim ociąganiem. Alkohol to było ostatnie, na co miała ochotę dzisiejszego wieczoru. Marzyło jej się łóżko i czytanie książki dopóty, dopóki nie zaśnie. Postanowiła, że postara się wypić trunek jak najszybciej. W salonie na każdym parapecie stała lampka. Spod kloszy wypływało delikatne światło. W oknach nie było żaluzji, więc poświata widoczna była z zewnątrz. To kolejna ciekawostka, którą zaobserwowała u Niemców. Praktycznie nie było domu, w którym wieczorem nie zostałyby zapalone światła. Dawało to nie tylko efekt przytulności, ale przede wszystkim świadomość, że w tym domu ktoś czeka. Beata co kilka dni wychodziła na krótki wieczorny spacer. Część miasta, w której mieszkali jej podopieczni, składała się wyłącznie z domków jednorodzinnych, przy których - podobnie jak na działce Andreasa - znajdowały się niewielkie zabudowania gospodarcze lub gościnne do wynajęcia dla turystów odwiedzających Ueckermünde w sezonie. Właśnie w takim domku miała swój kąt. Cichutko grał telewizor. Widać było, że syn nie chce przeszkadzać śpiącym rodzicom. - Nie wiem, co im dzisiaj zrobiłaś, ale zasnęli, ledwo przyłożyli głowy do poduszek. - Uśmiechnął się. - Właściwie nic. - Wzruszyła ramionami. - Z twoją mamą porządkowałam anioły. Nawet na spacer nie mieli dzisiaj ochoty, bo było tak ponuro. Po obiedzie spali nieco krócej. Zbudził ich ten twój znajomy Polak. - Rzeczywiście! Miałem ci coś pokazać! - Mężczyzna podszedł do stolika pod oknem. - Gdy pomagałaś rodzicom kłaść się do łóżka, poszedłem do garażu i obejrzałem przywiezione rzeczy. Jest tam kilka prawdziwych perełek, które po odnowieniu będę mógł ustawić w witrynach. Ale pomiędzy szklane wazy, jako ochrona przed stłuczeniem, włożony był ten zeszyt. Sama musisz zobaczyć, bo wydaje mi się, że zapisano go po polsku. Podał Beacie pożółkły ze starości brulion. Okładka jeszcze trzymała się mocno, choć rogi były już poobrywane. Na przodzie widniała ogromna czerwona plama, jakby ktoś rozlał na nią wino lub kompot z wiśni. Przewróciła pierwszą stronę. Polska ziemia Cię wydała, Polska krew w Tobie płynie, Polska matka Cię zrodziła I polskie też nosisz imię. Więc ukochaj sercem całym Tę rodzinną polską ziemię, Niech dla Ciebie ideałem Będzie matki polskiej imię. Kochanej Loli wpisała się towarzyszka wspólnych łez i uśmiechów na obczyźnie - Lilka. Pod tekstem znajdowała się mała fotografia młodej kobiety, prawdopodobnie Lilki, która zostawiła swoją podobiznę na pamiątkę. - To chyba pamiętnik - odezwała się Beata. - Sama taki prowadziłam w dzieciństwie. Szkolne koleżanki i koledzy wpisywali tam jakieś wierszyki lub cytaty, podpisując się. Tutaj nie było to praktykowane? - Nie przypominam so - odpowiedział Andreas z namysłem. - Może dziewczynki tak robiły, ale ja z kolegami na pewno nie. Beata pokiwała głową, przyznając mu rację. - Data pod wpisem jest nieco zamazana. Nie wiem, czy będę w stanie ją odczytać. Pölitz, ósmego września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. O rany! To przecież czasy drugiej wojny światowej! - Kobieta zaskoczona spojrzała na swojego towarzysza. - Pölitz? - zastanawiał się głośno, jakby nie słyszał słowa ,,wojna" rzuconego przed chwilą. - To miasto niedaleko granicy. Beata próbowała w głowie przyporządkować niemiecką nazwę do polskiej. - Police. Tak? - spytała, marszcząc brwi. - Pölitz. Police. To zapewne pamiętnik dawnej mieszkanki tej miejscowości. Przewróciła kolejną stronę i przeczytała tekst. Śmiej się, choć w oczach lśnią łzy, Śmiej się, choć serce mocno boli. Znikną kiedyś dnie niedoli, Wrócą słodkie, jasne Nic tak nie boli, Jak chwile szczęścia, wspomnień w niedoli. Tym razem podpisana była Lidka. Data wpisu identyczna z pierwszym. Na trzeciej stronie widniało: Polsko! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie! Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto Cię stracił. Dziś piękność Twą w całej ozdobie Widzę i opisuję, bo tęsknię po To Pod nieco zmienionymi słowami utworu podpisała się Marysia. Data taka sama jak wcześniej. Autorka wpisu nie zamieściła fotografii. Widniała za to - o ile Beata dobrze się przyjrzała - odręcznie narysowana mapa Polski. Przedwojenna. W środku obrysu widniało krwawiące serce przeszyte strzałą. Kobiecie ciarki przechodziły po plecach, gdy wyjaśniała tę symbolikę Andreasowi. - W Pölitz były obozy pracy - powiedział. Beata ledwo słuchała, przewracając kolejne strony i czytając to, co napisano. Gdzieś w połowie pamiętnika zniknęły wpisy, a pojawił się jednolity tekst podzielony datami. Zapis wspomnień! Kobieta pochyliła głowę, by odczytać pismo Loli. Przychodziło jej to z trudem. Było niewyraźne, w niektórych miejscach litery było ledwo widać, jakby ktoś stawiał je z ogromnym trudem, wykończony. Beata potrzebowała światła dziennego do odszyfrowania niezgrabnego pisma. Dzisiaj już nic nie zdziałam, pomyślała przejęta. - Ta rzecz powinna być w muzeum - powiedziała do Andreasa, wskazując na brulion. - Przypuszczam, że twój dostawca nie zdawał sobie sprawy z historycznej wagi znaleziska. - Pewnie nie. To prosty człowiek. Oddasz pamiętnik w odpowiednie ręce? - Najpierw go przeczytam - odparła cicho. Rzeczywiście nieoczekiwany nabytek ogromnie ją pociągał i żałowała, że przeglądanie go musi odłożyć w czasie. Była tak zamyślona, że nie dosłyszała, co mówi do niej Niemiec. - Pytałem, czy nalać jeszcze wina - powtórzył, uśmiechając się. - Nie, dziękuję. - Dopiła to, co było w lampce, i wstała. Odruchowo zerknęła na wyświetlacz telefonu. Żadnej próby nawiązania kontaktu ze strony męża. - Jutro rano jadę na zakupy do Polic właśnie. Nie mogę więcej pić. - Raczej nie chcesz. - Nie chcę... - Mojego towarzystwa też nie chcesz? - Andreas uważnie na nią popatrzył. Zabrzmiało dwuznacznie. - Dzisiejszego wieczoru potrzebuję tylko własnego. Nie gniewaj się na mnie. Marzę po prostu o odpoczynku. - Moi rodzice dają ci w kość? - Nie, są kocha Czuję się jednak psychicznie wyczerpana i nie jestem najlepszym towarzystwem. Wybaczysz? - Przecież nie mam czego! - Wstał, by odprowadzić ją do drzwi. - Dziękuję za tę wieczorną chwilę. Wydawało się, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale zrezygnował. Beata rzuciła zdawkowe pożegnanie i poszła w stronę domku, który zajmowała. Wiedziała, że Andreas odprowadza ją spojrzeniem i czeka, aż ona zamknie za sobą drzwi. Odcinek na szczęście nie był długi. Odetchnęła z ulgą, gdy przekręciła klucz w zamku. Była tak bardzo zmęczona, że gdy się rozbierała, zaczęły nią wstrząsać dreszcze. Miała wrażenie, jakby w całym pomieszczeniu było okropnie zimno. Narzuciła na kołdrę dodatkowy koc, przykryła się po czubek nosa i po chwili spała kamiennym snem.
Produkt wprowadzony do obrotu na terenie UE przed 13.12.2024
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Kategoria: | literatura piękna, dla kobiet |
Wydawnictwo: | Storybox |
Oprawa: | pudełko |
Wymiary: | 139x124 |
ISBN: | 978-83-8146-000-2 |
Lektor: | Joanna Domańska |
Wprowadzono: | 13.04.2018 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.