- Książki Książki
- Podręczniki Podręczniki
- Ebooki Ebooki
- Audiobooki Audiobooki
- Gry / Zabawki Gry / Zabawki
- Drogeria Drogeria
- Muzyka Muzyka
- Filmy Filmy
- Art. pap i szkolne Art. pap i szkolne
O Akcji
Akcja Podziel się książką skupia się zarówno na najmłodszych, jak i tych najstarszych czytelnikach. W jej ramach możesz przekazać książkę oznaczoną ikoną prezentu na rzecz partnerów akcji, którymi zostali Fundacja Dr Clown oraz Centrum Zdrowego i Aktywnego Seniora. Akcja potrwa przez cały okres Świąt Bożego Narodzenia, aż do końca lutego 2023.niezmierne zniechęcenie, w którym zapytywałem sam siebie, na co ten raj wspólnego życia, skoro musi się on kiedyś zakończyć rozbratem tak okrutnym?... Imaginacja moja poczęła się lubować w żałobnych obrazach. Kto też z nas pierwszy umrze?... ja, czy ona?... I obie alternatywy łzy wyciskały z mych oczu, roztaczając przede mną dalsze obrazy naszych zwichniętych istnień. W najszczęśliwszych okresach mego życia miewałem z tego powodu napady nagłej melancholii, których ludzie nie mogli zrozumieć. Dziwili się wszyscy na widok mojej ponurej miny w chwilach, kiedy mnie spotkało coś przyjemnego. Powodom zaś tego była myśl o nicości, co nagle przemknęła przez mą radość. Straszliwe ,,po co?" dźwięczało bez ustanku, jak dzwon pogrzebowy, w moich uszach. Co jednak w podobnych udręczeniach jest najprzykrzejszym, to, że się z nimi człowiek porać musi w zawstydzającej tajemnicy, nie mając odwagi nikomu wyznać swojej męki. Nieraz z pewnością i męża i żonę, gdy zgasiwszy światło, spoczywają przy sobie, przejmie ten sam dreszcz, lecz ani jedno ni drugie nie wspomni o tym, ponieważ człowiek nie lubi mówić o śmierci, tak samo, jak nie wygłasza pewnych słów sprośnych. Wzbudza ona w nas taki strach, że nawet nie wspominamy jej imienia, kryjąc ją jak się ukrywa swą płeć. Rozmyślałem obecnie nad tymi wszystkimi rzeczami, a moja droga Małgorzata nie przestawała ani na chwilę szlochać. Męczyło mnie to straszliwie, że nie mogę ukoić jej żalu, ani jej dać do poznania, że nie doświadczam żadnych fizycznych cierpień. Jeśliby śmierć nie miała być w rzeczy samej niczym więcej nad to omdlenie ciała, nie miałem doprawdy racji tak się jej bać całe życie. Stan to był pełen jakiejś samolubnej błogości i pokoju, wolny od wszelkiej troski. Nad wszystkimi innymi władzami mej duszy pamięć moja nabrała największej żywości. Błyskawicznie poczęła się przede mną przesuwać cała moja egzystencja, niby widowisko, któremu się przypatrywałem oczyma obcęgi. Dziwny ten i ciekawy stan bawił mnie. Rzekłbyś: głos daleki opowiada ci własne twoje dzieje. ATAK NA MŁYN I. Młyn ojca Merlier pełen był uroczystości w ten piękny, letni wieczór. Trzy stoły, zestawione razem w pośrodku podwórza, czekały na biesiadników. Wszystkim wiadomym było dobrze, że tego dnia odbyć się mają; zaręczyny córki młynarza Merlier, Franciszki, z Dominikiem, używającym wprawdzie trochę niepochlebnej opinii próżniaka, na którego wszakże wszystkie dziewczęta w promieniu trzech mil iskrzącymi spoglądały oczyma, taką miał dzielną minę ten chłopiec. Młyn ojca Merlier -- to była rozkosz prawdziwa. Znajdował on się w samym środku Rocreusey, w miejscu, gdzie główny gościniec zagina się w kolano. Wioska Rocreuse posiada tylko jedną ulicę, ujętą w dwa rzędy domów z obu stron. Tu jednak, na skręcie traktu, rozpościerają się z nagła łąki a wielkie drzewa, rosnące wzdłuż biegu Mozeli, rzucają w głąb doliny rozkoszny cień. W całej Lotaryngii daremnie by szukać równie lubego zakątka. Na prawo i lewo czerni się gęsty las, stuletnie drzewa spinają się po łagodnych stokach, zalewając widnokrąg morzem ciemnej zieleni, podczas kiedy ku południowi otwiera się równina cudownej żyzności, roztaczająca w nieskończoność szmaty uprawnej ziemi, pokrajane żywopłotem. Największym jednak z czarów Rocrensey jest chłód, wypełniający ten dół zieleni w najgorętsze nawet dni lipca i sierpnia. Mozela, wypływająca z lasu Gagny, zdaje się wchłaniać po drodze w swe nurty zimno leśnych gąszczów, pod których osłoną toczyła się milami, nieść z sobą szmer liści i lodowaty chłód starego lasu. Nie jest ona jednakże jedynym źródłem ochłody. Wszelkie rodzaje wód płynących pluszczą się tutaj pod drzewami; na każdym niemal kroku wytryskają źródła; gdy stąpasz po wąskich ścieżynkach, czujesz pod nimi jakby jeziora podziemne, które przebijają się co parę kroków przez mchy i korzystają z najmniejszej szczeliny u stóp drzew, pomiędzy skałami, aby się na wierzch wydostać i w kryształowe rozlać krynice. Szmery i pluski tych strumyczków tak są mnogie i hałaśliwe, że przygłuszają nawet śpiew gilów, tłumnie żyjących w gąszczach. I zda ci się tutaj, że jesteś w jakimś zaczarowanym parku, gdzie zewsząd kaskady srebrzyste z wesołym tryskają szumem. POWÓDŹ I. Nazywam się Ludwik Roubieu, mam lat 70, a urodziłem się we wsi Saint Jorg, o kilka mil od Tuluzy, w górę Garonny. Czterdzieści lat mocowałem się z ziemią, by mieć co w gębę włożyć. Na koniec zdobyło się byt dostatni i zeszłego jeszcze miesiąca byłem najbogatszym właścicielem w naszej gminie. Nad domem naszym zdawało się unosić błogosławieństwo. Szczęście nam kwitło; słońce było nam bratem i trudno by mi było doprawdy przypomnieć sobie złe zbiory. Żyło nas w zagrodzie z dziesiątka ludzi w onej szczęśliwości. Naprzód ja, stary, lecz krzepki jeszcze, co prowadziłem dziatwę do pracy; potem mój brat młodszy Piotr, stary kawaler, były sierżant; następnie moja siostra Agata, która zamieszkała przy nas po śmierci męża, dzielna kobieta, rosła jak chłop a taka wesoła, że jak parsknęła śmiechem, to ją było słychać na drugim końca wioski. Dalej szło całe gniazdo: syn mój Jakub, jego żona Róża, trzy córki obojga: Ludmiła, Weronika i Maria: pierwsza za Cyprianem Bouisson, tęgim zuchem, z którym już mieli dwoje drobiazgu, dwuletnie jedno, drugie w dziesięciu miesiącach; druga, co tylko zaręczona z Gaspardem Rabuteau; trzecia na koniec, istna panienka! takie to było bielutkie, jasnowłose, zupełnie jakby się urodziła w mieście. Razem więc zliczywszy, było nas dziesięcioro. Ja zaś byłem wśród tej gromadki dziadem i pradziadem. Gdyśmy zasiedli do stołu, to miałem moją siostrę Agatę po prawej ręce, brata Piotra po lewej, dzieci zaś siedziały dalej wiankiem, podług wieku, cały sznurek głów coraz to mniejszych, aż do dziesięciomiesięcznego maleństwa, które już razem z nami samo jadło polewkę jak starzy. Brzęczały też to łyżki po talerzach!... Dziatwa najostrzej zmiatała. A jak tam było wesoło pomiędzy jednym kęsem a drugim! Toż duma i radość nie lada rozpierała mi piersi, kiedy ten drobiazg z wyciągniętymi ku mnie rączynami wykrzykiwać począł: -- Dziadku! chleba!... Tylko dużo! dziadku! JAK LUDZIE UMIERAJĄ I. Hrabia de Verteuil liczy lat pięćdziesiąt pięć. Jest on potomkiem jednego z najznakomitszych rodów Francji i posiadaczem znacznej fortuny. Bocząc się na republikę, by zająć się czymkolwiek, pisywał artykuły do poważnych przeglądów, które otwarły mu wstęp do ,,Akademii nauk moralnych i politycznych", rzucał się w wir przedsiębiorstw, zapalał się kolejno do spraw rolnictwa, edukacji i sztuk pięknych. Był nawet czas jakiś deputowanym i wyróżnił się gwałtownością swej opozycji. Hrabina Matylda de Verteuil ma lat czterdzieści sześć, cytowana dotychczas jako najpiękniejsza blondynka w Paryżu. Płeć jej zdaje się nawet zyskiwać z wiekiem na białości. Dawniej była cokolwiek szczupłą, obecnie ramiona jej w miarę dojrzenia nabrały okrągłości soczystego owocu. Nigdy nie była piękniejszą w samej rzeczy. Kiedy się jawi w salonie, promieniejąc przepychem swych złotych włosów i atłasowego biustu, podobną się zdaje do wschodzącej gwiazdy i przejmuje zazdrością niejedną dwudziestoletnią kobietę. Małżeństwo jej z hrabią jest jednym z tych, o których świat nic nie znajduje do powiedzenia. Pobrali się, jak się najczęściej pobierają ludzie ich sfery. Nie brak takich, co twierdzą, że żyli z sobą nader zgodnie przez całe lat sześć. W owym okresie mieli syna Rogera, który jest porucznikiem, i córkę Biankę, wydaną zeszłego roku za pana de Bussac, referenta w radzie stanu. Odrodzili się oboje w dzieciach. Ochłódłszy dla siebie od lat wielu, zachowali jednak w swych sercach szczerą przyjaźń z silnym podkładem samolubstwa. Zasięgają więc wzajemnie w każdej ważniejszej okoliczności swej rady, są dla siebie, w obecności ludzi, bez najmniejszego zarzutu, zostawszy jednak sami, usuwają się co żywo każde do swoich apartamentów, aby się oddać całkowicie swym zaufanym. Pewnej nocy, około drugiej nad ranem, hrabinie Matyldzie, która wróciła z balu co tylko, pokojówka, pomagająca jej zrzucić toaletę, oświadcza przed samym opuszczeniem sypialni: -- Pan hrabia był dzisiaj wieczór cierpiący. Hrabina, przez pół już zasypiając, odwraca leniwie głowę, aby szepnąć: -- O!... Spis treści Okładka Strona tytułowa Strona redakcyjna ZGON OLIWIERA BECAILLE ATAK NA MŁYN POWÓDŹ JAK LUDZIE UMIERAJĄ
audiobook cd
Lektor |
Wydawnictwo Lissner Studio |
Oprawa pudełko |
ISBN 978-83-627-9719-6 |
Produkt wprowadzony do obrotu na terenie UE przed 13.12.2024
Szczegóły | |
Dział: | Audiobooki na CD |
Kategoria: | literatura piękna, powieść społeczno-obyczajowa |
Wydawnictwo: | Lissner Studio |
Wydawnictwo - adres: | biuro@lissnerstudio.pl , http://www.lissnerstudio.pl , PL |
Oprawa: | pudełko |
Wymiary: | 135x190 |
Liczba stron: | 1 |
ISBN: | 978-83-627-9719-6 |
Lektor: | Artur Barciś |
Wprowadzono: | 22.03.2011 |
Zaloguj się i napisz recenzję - co tydzień do wygrania kod wart 50 zł, darmowa dostawa i punkty Klienta.